- W empik go
Czarny mustang - ebook
Czarny mustang - ebook
"Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym koniom, z tego drugiego zaś nie robili sobie w zasadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknąć głębiej niż do skóry. Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i szarpiącej brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoś widzieć, to z pewnością podpadłoby mu, że mimo panujących ciemności obserwowali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa nieufność jest jak najbardziej na miejscu." (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-097-7 |
Rozmiar pliku: | 644 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pędzone silną wichurą gęste strumienie deszczu smagały wierzchołki wysokiego jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łączyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknąć we wzbierającym nurcie płynącej wąską doliną rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad doliną jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozświetlały ciemności, deszcz był tak ulewny, że na odległość pięciu kroków ledwo co było widać.
Szalejąca wichura gięła górą wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wąskim korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jeźdźcy posuwają się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było.
Za jasnego dnia z pewnością ściągnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogącego wzbudzić postrach.
Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał śmiesznie małą głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami ciągnącymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnością nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa. Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista peleryna opadał z wąskich ramion jeźdźca, do tego wąskie skórzane spodnie, ciasno opinające jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgające do pół łydki oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisającego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach skierowana lufą w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokościstej szkapie, mającej za sobą z pewnością już z piętnaście lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych piętnaście.
Drugi jeździec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wąską i pociągłą, takiż sam wąski i bardzo długi nos, wąskie usta oraz cieniutkie wąsy, których końce można by chyba związać z tyłu głowy. Jego wysoka, licząca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górą wąsko, dołem zaś obszernie: dolną połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górną zaś opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również i ten jeździec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i rewolwer, było sprawą oczywistą. Jeździec siedział na godnym zaufania mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co krocząca obok chabeta.
Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym koniom, z tego drugiego zaś nie robili sobie w zasadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknąć głębiej niż do skóry.
Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i szarpiącej brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoś widzieć, to z pewnością podpadłoby mu, że mimo panujących ciemności obserwowali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa nieufność jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i początkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dziś jeszcze chcą dotrzeć do Firwood-Camp; było zatem oczywiste, że pojadą razem.
Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich rozmowa była dotąd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobistych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki błyskawic oślepiającym światłem omiotły wąską dolinę. Perkatonosy blondyn mruknął:
— Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.
Na dźwięk ostatnich słów drugi jeździec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu coś innego do głowy i zamilkł, pchnąwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa toczyła się dalej, oczywiście prawie monosylabami, co zresztą wynikało z miejsca i położenia. Tak minął kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jeźdźcy właśnie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdążył w porę skręcić, trafił na grząski grunt i utknął, na szczęście niezbyt głęboko; jeździec szarpnął koniem w górę i w bok, spiął go ostrogami i jednym śmiałym skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie.
— Good God! — zawołał. — Jestem już dość mokry od deszczu, po co jeszcze ta kąpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.
Odjechał na bezpieczną odległość od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podążał za nim jakąś chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
— Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?
— To nie znacie go? - zabrzmiała odpowiedź.
— Nie.
— Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znają!
— Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy przed niecałą godziną.
— Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiście, wiedzieć, kto to są spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie.
— Być może?...
— Tak, jeśli mianowicie pozostaniemy ze sobą dłużej.
— A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?
— Teraz? A to dlaczego?
— Ponieważ nazywam się Timpe.
— Co?! Jak?! Wy nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?
— Owszem.
— Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocą, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w taką pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonąć w tej pięknej rzece, nie mówiąc mi, kim jest!
— Szukacie mnie? — spytał zdumiony towarzysz. — Dlaczegóż to?
— A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?
— Spadku? Hm! Kim właściwie jesteście, sir?
— Ja też jestem Timpe.
— Też Timpe? I skądże to?
— Przybyłem tu stamtąd.
— Z Niemiec?
— Oczywiście! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?
— Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.
— Ale z niemieckich rodziców!
— Mój ojciec był Niemcem.
— To znacie na pewno niemiecki?
— Owszem.
— No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed sobą!
— Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jesteście Niemcem!
— Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żądam, aby Niemcy rozmawiali ze sobą po niemiecku.
— Skąd pochodzicie?
— Z Hof, w Bawarii.
— Więc nie mamy z sobą nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.
— Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hof.
Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioruna deszcz nagle ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przeświecał jaśniejszy skrawek nieba i obydwaj mężczyźni mogli ujrzeć swoje twarze.
— Przeniósł się z Plauen do Hof? - spytał.-Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, że jesteśmy krewniakami. Czym był wasz ojciec?
— Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.
— Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znośną pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedźmy, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba.
I tak ruszyli w dalszą drogę. Dolina stała się wkrótce tak wąska, że ledwo stało miejsca między rzeką i prawie pionowo wznoszącą się po tej stronie ścianą skalną. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zarośli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemności jak przedtem, byłoby niemożliwością posuwać się naprzód.
I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy ponownie przejść w bardzo wąski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończący się wylotem na plac zwany Firwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo.
Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kątem prostym, mianowicie dolina rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którą zamierzano poprowadzić kolej żelazną mającą wspiąć się i pokonać wysokość gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to jeźdźcy od razu mimo nocnych ciemności, ujrzawszy przed sobą skalny wąwóz.
Leżało tam mnóstwo ściętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodący przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czernią rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozciągało się dość dużo podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.
Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesamowicie długi i obszerny. Cztery kominy sterczące na dachu oraz liczne, teraz oświetlone okna pozwalały się domyślać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracującym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się właśnie tam.
Już z dala dobiegał głośny gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki. Jeźdźcy zsiedli z koni, przywiązali je do służących prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi słupów i właśnie zamierzali wejść do środka, gdy wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna i odwracając się do wnętrza baraku zawołał:
— Pociąg z budowy musi zaraz nadejść, odprawię go i wracam! Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety?
Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunął się więc na bok, aby tamci mogli znaleźć się w obrębie światła padającego od drzwi, i obejrzał ich.
— Good evening, sir — pozdrowił go blondyn.—Jesteśmy przemoczeni aż do skóry. Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?
— Tak — padła odpowiedź. — Są nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeśli oczywiście nie należycie do tego gatunku ludzi, których raczej się w ogóle nie wpuszcza do środka.
— Nie ma obawy, sir! Jesteśmy uczciwymi westmanami, dżentelmenami, którzy nie przyczynią wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymają, zapłacą.
— Jeśli wasza uczciwość jest tej miary co wasz wzrost, to z całą pewnością jesteście największymi dżentelmenami pod słońcem. No, wchodźcie do środka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedzcie shopmanowi, że ja, inżynier, powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu.
Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postąpili tak, jak im kazał.
Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszą część z lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokość człowieka. W baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezpośrednio w ziemi, a między nimi i pod ścianami znajdowały się zbiorowe legowiska, wyścielone suchą trawą i sianem. Cztery paleniska, na których płonął ogień, niewiele co oświetlały pomieszczenie; lamp ani świec nie było, tak że w tych chyboczących płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wydawały się poruszać niepokojąco w jakiś zjawiskowy sposób.
Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami, żółtego koloru skóry, o wystających kościach policzkowych i o ukośnie szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnaturalnej wielkości sylwetki obu wchodzących.
— Tfu, do diabla! Chińczycy! Mogliśmy to przypuszczać, bo czuć już było na zewnątrz! — powiedział ciemnowłosy. — Przejdźmy szybko do tego małego pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znośne!
Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich, paląc i popijając, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodą mężczyźni, z których niejeden z pewnością miał za sobą lepszą przeszłość, ale niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym świecie na Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głośne rozmowy umilkły natychmiast, gdy ukazali się dwaj goście, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwasu, za którym pośród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman.
— Robotnicy kolejowi? — spytał, kiwnąwszy głową w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych.
— Nie, sir — odparł jasnowłosy. —Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzącym tu dżentelmenom ich zarobków. Jesteśmy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie moglibyśmy się osuszyć. Inżynier przysłał nas do was.
— Macie czym płacić? - chciał wiedzieć shopman, mierząc ostro taksującym spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych.
— Tak.
— Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porządne, oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. Siądźcie przy stole obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i znaczniejszych dżentelmenów.
— Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów. Nie posądzalibyśmy was o to, mając na uwadze nasz wzrost. Ale to nic. Przynieście nam szklanki, wrzącą wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnątrz.
Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły szybko wyschnąć, otrzymali to, czego żądali, i przyrządzili sobie grog. Biali robotnicy, słysząc, że ci dwaj nie stanowią dla nich konkurencji, której musieliby się obawiać, uspokojeni powrócili do przerwanej rozmowy.
Przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżentelmenów" siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogący liczyć niespełna trzydzieści lat mężczyzna, ubrany jak biały myśliwy, ale nie należący do rasy azjatyckiej, co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach dziedziczą fizyczne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek tego, że nie należą w pełni ani do świata białych, ani do świata czerwonoskórych, rozwijają się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglądał na zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mądrość, ale ciemne oczy ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglądały czujnie niczym para dzikich kotów czyhających na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często, przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiają. Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcą tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczająco głośno; posługiwali się bowiem językiem, którego nie znal, mianowicie niemieckim.
A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna. Ciemnowłosy postawił swoją szklankę przed sobą i powiedział:
— Tak, to byłoby powitanie, które jesteśmy sobie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jesteście zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc, że istotnie jesteśmy krewniakami, wszelako otwarcie mówiąc, jeszcze nie wiem, czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak.
— A dlaczegóż to nie mielibyście się tak odnosić?
— Z powodu spadku.
— Jak to?
— Oszukano mnie w sprawach spadkowych.
— Mnie też!
— Ach, rzeczywiście? To i wyście nic nie otrzymali?
— Ani feniga.
— Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromną sumę.
— Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem prawdziwym Timpe, tak jak tamci.
— Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwość! Jak brzmi wasze pełne nazwisko?
— Kasimir Obadja Timpe.
— A waszego ojca?
— Rehabeam Zacharias Timpe.
— Ilu braci miał wasz ojciec?
— Pięciu. Trzech młodszych wywędrowało do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacą, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.
— Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen?
— Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, mianowicie Petrusa Michę i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette w Alabamie.
— Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomością miejscowych warunków i osób udowodniliście, że istotnie jesteście moim kuzynem.
— O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak świętość; noszę je na sercu i mogę je wam natychmiast...
— Teraz nie, teraz nie, może później -przerwał mu rozmówca w pół zdania.-Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnością także i to, dlaczego owych pięciu braci i ich synowie jak jeden mąż mają takie biblijne imiona?
— Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał.
— Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie lubią takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał się David Makkabäus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym mieście, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to właśnie ten oszust.
— Jak to?
— Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia. Mój ojciec wprawdzie z początku korespondował z obydwoma braćmi, ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o sobie po prostu. Odległości w Stanach są tak ogromne, że nawet bracia z czasem tracą się nawzajem z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało, dość że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywiście o moich tamtejszych krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto tysięcy talarów gotówką. A ja nic! Myślałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żądać swojej części, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjąłem decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż.
— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek?
— Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez śladu, wyfrunął.
— Jaki ptaszek?
— Możecie się domyślić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłanność powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego zaś syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjął do swoich interesów Josef
Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnął, również z owymi stu tysiącami talarów, które musiałyby mnie przypaść.
— Z moimi prawdopodobnie też?
— Na pewno!
— A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle konkurencji. Mimo odległości wrogość ta pogłębiała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. Później pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego. A tam oczywiście zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak spadkobiercami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak książęta. Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni zabawić u nich. O dawnej wrogości nie padło ani słowo, niemniej niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o stryju Josefie Habakuku ani o jego spuściźnie. Kuzynowie roztaczali przede mną swoje bogactwa, ale mojej części spadku tak jakby mi nie życzyli. Wówczas nie namyślając się długo, powziąłem decyzję jak wy: sprzedałem swój interes, udałem się do Ameryki, a z Nowego Jorku od razu prosto do Fayette.
— O, więc i wy również! I coście tam zastali?
— To, co i wy, tyle tylko, że mnie wyśmiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni.
— Bzdura! Znaliście wówczas angielski?
— Nie.
— Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżeście uczynili potem?
— Skierowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr. Henry'ego, wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztucera, zwanego sztucerem Henry'ego, postanowiłem nauczyć się, ile tylko się da, tej sztuki i dobrze ją podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon nad Arkansas i Missisipi znalazłem się w towarzystwie kilku myśliwych, którym bardzo odpowiadałem jako rusznikarz. Nie puścili mnie od siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry Skaliste. I tak zostałem westmanem.
— I jesteście zadowoleni z tej odmiany?
— Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdybym zdobył te moje sto tysięcy talarów i mógł sobie pożyć in dulci jubilo, tak jak spadkobiercy Timpego.
— Hm! Może jeszcze i tak będzie.
— Raczej wątpliwe! Mnie także później przyszło na myśl, że stary Josef Habakuk musiał być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi mógł zwiać jego bratanek, Nahum Samuel. Poszukiwałem go wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym mówiłem.
— Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bo ostatnio złapałem jego ślad.
— Je-go ślad? Rze-czy-wiś-cie?!-zawołał Kasimir, podrywając się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na niego wzrok.
— Cicho, spokojnie! -ostrzegł Hasael. -Nie trzeba się tak podniecać. Słyszałem z całkiem pewnego źródła, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogaty, mieszka teraz w Santa Fe.
— W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja!
— Zgadzam się z tym, kuzynie. Właśnie taki miałem zamiar: odnaleźć go i zmusić do wydania pieniędzy łącznie z odsetkami. Nie miałem złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo we dwóch powinno pójść nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pieniądze. Jesteśmy westmana-mi i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie?
— Oczywiście, jak najbardziej oczywiście! — Zgodził się Kasimir od razu. —Co za szczęście, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie wy, skoro jesteśmy tak bliskimi krewnymi i do tego związani wspólnym losem?
(...)