Czarny pryzmat - ebook
Czarny pryzmat - ebook
To on ma władzę, siłę i bogactwa, zapłaci jednak za to własnym życiem.
Gavin Guile jest Pryzmatem, najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Jest cesarzem i najwyższym kapłanem; tylko dzięki jego mocy, sprytowi i urokowi osobistemu możliwe jest utrzymanie kruchego pokoju. Niestety, Pryzmaci nie żyją długo i Guile dokładnie wie, ile mu jeszcze zostało: pięć lat, żeby zrealizować pięć niemożliwych celów.
Nagle jednak dowiaduje się, że ma syna, który urodził się w odległym królestwie po wojnie, dzięki której Gavin zdobył władzę. Teraz musi zdecydować, jaką cenę jest gotów zapłacić, żeby utrzymać w tajemnicy sekret, który może zniszczyć świat.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-619-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kip czołgał się w ciemnościach w stronę pola bitwy. Mgła przygniatała, zamazywała dźwięki, rozpraszała światło gwiazd. Chociaż dorośli stronili od tego miejsca, a dzieciom zabroniono tu przychodzić, bawił się tu setki razy. Za dnia. Tej nocy przyświecał mu bardziej ponury cel.
Kiedy dotarł na wierzchołek wzgórza, wstał i podciągnął spodnie. Rzeka w tyle szumiała – a może to wojownicy szemrali w jej toni, martwi od szesnastu lat. Wyprostował się, ignorując własną wyobraźnię. Mgła sprawiała, że czuł się zawieszony, wyjęty poza bieg czasu. Jednakże, nawet jeśli nic na to nie wskazywało, słońce już nadchodziło. A zanim wstanie, Kip chciał już być na drugim krańcu pola bitwy – jeszcze nigdy nie zapędził się w swoich poszukiwaniach tak daleko.
Nawet Ramir nie przyszedłby tutaj nocą. Wszyscy wiedzieli, że Strzaskana Skała jest nawiedzona. Ram jednak nie musiał nakarmić rodziny. Jego matka nie przepuszczała na mgiełkę wszystkich zarobków.
Zaciskając rękę na małym nożyku za paskiem, Kip ruszył. Nie tylko niespokojni umarli mogli go wciągnąć w wieczną noc. Widziano tu buszujące nocą stado ogromnych pekari o okrutnych kłach i ostrych racicach. Byłaby porządna kolacja, gdyby mieć muszkiet z zamkiem lontowym, stalowe nerwy i bystre oko, ale odkąd w Wojnie Pryzmatów zginęli wszyscy mężczyźni z miasteczka, niewielu zaryzykowałoby życie dla kawałka bekonu. Z dawnego Rektonu został tylko cień. Alkadesa wolała, żeby nikt z mieszczan nie ryzykował życia. Poza tym, Kip nie miał muszkietu.
Poza tym, pekari nie były jedynymi stworzeniami włóczącymi się tu po nocy. Puma albo złoty niedźwiedź też pewnie nie wzgardziłyby tłuściutkim Kipem.
Niskie wycie rozdarło mgłę i ciemność, sięgając kilkaset kroków w głąb bitewnego pola. Kip zamarł. Och, zatem wilki też tu były. Jak mógł zapomnieć o wilkach?
Na zew odpowiedział drugi wilk, a potem kolejne. Upiorny dźwięk, prawdziwy głos dziczy. Człowiek nic na to nie mógł poradzić, że słysząc go, zamierał. To był ten rodzaj piękna, przez które robi się w gacie.
Oblizując usta Kip znowu ruszył. Miał niejasne wrażenie, że ktoś go śledzi. Podkrada się. Zerknął przez ramię. Niczego nie zobaczył. No jasne. Matka zawsze powtarzała, że Kip ma zbyt bujną wyobraźnię. Po prostu idź, Kip. Masz dokąd dojść. Zwierzęta bardziej boją się ciebie i tak dalej. Poza tym, wiadomo, że zawsze wydaje się, że wycie rozlega się o wiele bliżej, niż to jest w rzeczywistości, stara sztuczka. Wilki pewnie zwoływały się wiele mil stąd.
Przed Wojną Pryzmatów rozciągały się tutaj wspaniałe ziemie uprawne. Tuż nad Umbrą, ziemia dobra pod figi, winogrona, gruszki, jeżyny i szparagi – rosło na niej dosłownie wszystko. A chociaż minęło szesnaście lat od rozstrzygającej bitwy – nastąpiła rok przed urodzeniem Kipa – to równina wciąż była rozdarta i pokaleczona. Spalone belki ze starych domostw i stodół nadal wystawały z ziemi. Ostały się głębokie bruzdy i kratery po pociskach armatnich. Wypełnione teraz kłębiącą się mgłą przypominały jeziora, tunele, pułapki. Bezdenne. Niezgłębione.
Większość magii, którą posłużono się w bitwie, prędzej czy później rozpadła się pod wpływem wielu lat nasłonecznienia, ale tu i ówdzie nadal lśniły połamane włócznie z zielonego luksynu. Twarde żółte odłamki potrafiły przebić nawet najsolidniejszą skórę buta.
Rabusie już dawno temu zebrali wszystko co wartościowe – broń, zbroje i luksyn – ale z każdym rokiem, w miarę upływu pór roku i po kolejnych deszczach coraz więcej tajemnic wychodziło na światło dzienne. To, co Kip miał nadzieję znaleźć, było najlepiej widoczne właśnie w pierwszych promieniach świtu.
Wilki przestały wyć. Nie było nic gorszego od tego mrożącego krew w żyłach dźwięku, ale dzięki niemu Kip przynajmniej wiedział, gdzie wilki się czają. A teraz... Kip przełknął gulę narastającą w gardle.
Kiedy wszedł w dolinę cienia między dwoma wysokimi sztucznymi wzgórzami – pozostałościami po dwóch ogromnych stosach pogrzebowych, na których spalono dziesiątki tysięcy – dostrzegł coś we mgle. Serce podeszło mu do gardła. Zarys kolczego kaptura. Błysk oczu rozglądających się w ciemności.
I zaraz potem wszystko zniknęło w kłębiących się oparach.
Duch. Dobry Orholamie. Jakiś duch czuwał przy swoim grobie.
Kip, to może mieć swoje dobre strony. Może wilki boją się duchów?
Zdał sobie sprawę, że zatrzymał się i wpatruje się w ciemność. Ruchy, tłumoku.
Ruszył, trzymając się nisko. Może i był duży, ale szczycił się tym, że lekko stąpał. Oderwał wzrok od wzgórza – nadal nie było widać ducha, człowieka, czy co to było. Znowu miał wrażenie, że ktoś go śledzi. Zerknął za siebie. Nic.
Stukot – jakby ktoś upuścił kamyk. I ruch dostrzeżony kątem oka. Kip zerknął w górę wzgórza. Zgrzyt, iskra, uderzenie krzemienia o stal.
Mgła rozświetliła się na krótką chwilę i Kip dostrzegł kilka szczegółów. To nie duch, ale żołnierz, który krzesał iskrę, próbując zapalić lont. Lont się zajął, zalewając twarz żołnierza czerwoną poświatą i zapalając mu światełka w oczach. Mężczyzna przymocował lont do kurka zamka lontowego i obrócił się, rozglądając się w ciemnościach.
Przed chwilą patrzył na płomyk na loncie – który teraz jarzył się jak węgielek – i pewnie nic nie widział w mroku, bo omiótł wzrokiem Kipa, niczego nie dostrzegając.
Obrócił się znowu, gwałtownie, ogarnięty paranoją.
– Jak u diabła mam cokolwiek zobaczyć? Zasrane wilki.
Bardzo, bardzo ostrożnie Kip zaczął się przesuwać. Musiał zanurzyć się głębiej w mgłę i ciemność, zanim oczy żołnierza przywykną do ciemności, jeśli jednak narobi hałasu, mężczyzna może strzelić na oślep. Kip szedł cichutko na palcach, mimo obolałych pleców, przekonany, że w każdej chwili może przeszyć go ołowiana kulka.
A jednak mu się udało. Sto kroków, więcej. I nikt nie wrzasnął. Nie rozległ się strzał wśród nocy. Dalej. Kolejne dwieście kroków i Kip zobaczył światło po lewej. Ognisko. Płonęło tak słabo, że wyglądało teraz jak garstka węgielków. Kip starał się nie patrzeć wprost na nie, żeby nie przyzwyczajać oczu do światła. W pobliżu nie było namiotu ani posłań, tylko ogień.
Kip wypróbował sztuczkę mistrza Danavisa ułatwiającą widzenie w ciemności. Przestał wytężać wzrok i spróbował patrzeć bardziej kątem oka. To pewnie tylko nierówność gruntu. Podszedł bliżej.
Dwóch mężczyzn leżało na zimnej ziemi. Jeden był żołnierzem. Kip wiele razy widział matkę nieprzytomną. Natychmiast się zorientował, że ten człowiek nie stracił przytomności. Leżał w nienaturalnej pozie, nigdzie nie było koców, usta miał rozdziawione i gapił się nieruchomo w noc. Obok martwego żołnierza Kip zauważył drugiego mężczyznę – zakutego w łańcuchy, ale żywego. Leżał na boku, z rękami skutymi z tyłu, z czarnym workiem na głowie, ciasno zaciśniętym na szyi.
Więzień żył i dygotał. Nie, płakał. Kip się rozejrzał. Nikogo nie było widać.
– Niech cię diabli, dlaczego tego nie skończysz? – spytał więzień.
Kip zamarł. Myślał, że podkradł się cicho.
– Tchórz – powiedział więzień. – Pewnie tylko wypełniasz rozkazy, co? Orholam cię ukarze za to, co zamierzasz uczynić z tym małym miasteczkiem.
Kip nie miał pojęcia, o czym mężczyzna mówi.
I najwyraźniej jego milczenie było bardzo wymowne.
– Nie jesteś jednym z nich. – W głosie więźnia pojawiła się nutka nadziei. – Pomóż mi, proszę!
Kip zrobił krok do przodu. Ten człowiek cierpiał. Zaraz jednak się zatrzymał. Spojrzał na martwego żołnierza. Przód jego koszuli przesiąkł krwią. Czy to więzień go zabił? Jak?
– Proszę, zostaw mnie w łańcuchach, jeśli musisz, ale błagam, nie chcę umierać w ciemnościach.
Kip nie podszedł, chociaż czuł, że postępuje okrutnie.
– To ty go zabiłeś?
– Mają mnie stracić o świcie. Uciekłem. Ścigał mnie i zanim umarł, założył mi worek na głowę. Jeśli świt już się zbliża, to zaraz zjawi się jego zastępca.
Kipowi ta historyjka nadal nie składała się w całość. Nikt w Rektonie nie ufał przemaszerowującym przez te ziemie żołnierzom, a alkadesa powiedziała młodym ludziom z miasteczka, żeby przez jakiś czas omijali szerokim łukiem wszystkich zbrojnych. Podobno nowy satrapa Garadul ogłosił swoją niezależność od Chromerii. Teraz był królem Garadulem, jak oznajmił, ale oczekiwał, że miasteczko dostarczy mu tylu samo co zwykle młodych poborowych. Alkadesa powiedziała jego przedstawicielowi, że skoro już nie jest satrapą, nie ma prawa zabierać młodzieży do swojego wojska. Król czy satrapa, Garadul z pewnością nie ucieszył się z tej odpowiedzi, ale Rekton był za mały, żeby zawracać sobie nim głowę. Mimo to, rozsądek kazał unikać jego żołnierzy, dopóki sprawa nie ucichnie.
Z drugiej strony fakt, że w tej chwili Rekton nie dogadywał się najlepiej z satrapą, nie oznaczał, że więzień od razu stawał się przyjacielem Kipa.
– Więc jesteś przestępcą?
– Na sześć cieni do Dnia Słońca. – Mężczyzna westchnął. Nadzieja znikała z jego głosu. – Posłuchaj, chłopcze... Jesteś dzieckiem, prawda? Mówisz jak dzieciak. Dzisiaj umrę. Nie mogę uciec. Prawdę mówiąc, nie chcę. Już dość się nauciekałem. Tym razem będę walczył.
– Nie rozumiem.
– Zrozumiesz. Zdejmij mi kaptur.
Chociaż Kipa dręczyły jakaś niejasne wątpliwości, rozwiązał supeł na szyi mężczyzny i ściągnął mu kaptur.
W pierwszej chwili nie miał pojęcia, o czym więzień mówił. Mężczyzna usiadł z rękami nadal spętanymi z tyłu. Miał może ze trzydzieści lat, był Tyrejczykiem jak Kip, ale miał jaśniejszą cerę, włosy raczej kędzierzawe niż skręcone, a członki szczupłe i muskularne. I wtedy Kip zobaczył jego oczy.
Mężczyźni i kobiety potrafiący okiełznać światło i stworzyć luksyn – krzesiciele – zawsze mieli niezwykłe oczy. Odrobina osadu z koloru, który krzesali, odkładała się w ich oczach. W miarę upływu czasu zabarwiała całą tęczówkę na czerwono, niebiesko, czy jaki był kolor danej osoby. Więzień był zielonym krzesicielem. Zieleń jednak, zamiast układać się w postaci halo wewnątrz tęczówki, roztrzaskała się jak misa, która spadła na ziemię. Drobne zielone odłamki błyszczały nawet w białkach oczu. Kip zdusił okrzyk i odsunął się, wzdragając.
– Błagam! – powiedział mężczyzna. – Błagam, szaleństwo mnie nie dopadło. Nie skrzywdzę cię.
– Jesteś kolorakiem.
– Więc teraz wiesz, dlaczego uciekłem z Chromerii.
Ponieważ w Chromerii zabijano koloraki, jak farmer zabija ukochanego psa, który złapie wściekliznę.
Niewiele brakowało, żeby Kip uciekł, ale więzień nie wykonał żadnego zagrażającego mu ruchu. Poza tym, nadal było ciemno. Nawet koloraki potrzebowały światła do krzesania. Mgła jednak wydawała się jaśniejsza, a szarość zaczynała muskać horyzont. To szaleństwo rozmawiać z wariatem, ale może nie aż tak wielkie. A przynajmniej do świtu.
Kolorak przyglądał się dziwnie Kipowi.
– Niebieskie oczy.
Roześmiał się.
Kip się skrzywił. Nienawidził swoich niebieskich oczu. Co innego, kiedy jest się cudzoziemcem, jak mistrz Danavis, który też miał niebieskie oczy. U niego prezentowały się dobrze. Za to Kip wyglądał jak dziwadło.
– Jak się nazywasz? – spytał kolorak.
Kip przełknął ślinę, myśląc, że pewnie powinien uciec.
– Och, na miłość Orholama, myślisz, że rzucę na ciebie urok, korzystając z twojego imienia? Co za ignorancja panuje w tym zaścianku? Nie tak działa chromaturgia...
– Kip.
Kolorak wyszczerzył zęby.
– Kip. No dobrze, Kip, zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego ugrzęzłeś w tej dziurze? Miałeś uczucie, że jesteś kimś specjalnym?
Kip nie odpowiedział. Dwa razy „tak”.
– A wiesz, dlaczego czujesz, że jest ci pisane coś wspanialszego?
– Dlaczego? – spytał Kip głosem cichym i pełnym nadziei.
– Bo jesteś aroganckim małym wypierdkiem. – Kolorak parsknął śmiechem.
Kip nie powinien dać się tak podejść. Matka mówiła mu gorsze rzeczy. A jednak potrzebował chwili, żeby przełknąć obrazę. Drobna porażka.
– Spal się w piekle, tchórzu – odparł. – Nawet nie potrafisz uciekać. Dałeś się złapać żołnierzom w podkutych butach.
Kolorak roześmiał się jeszcze głośniej.
– Och, oni mnie wcale nie złapali. Oni mnie zwerbowali.
Kto by zwerbował szaleńca?
– Nie wiedzieli, że jesteś...
– Pewnie, że wiedzieli.
Kip poczuł nieprzyjemny ciężar w żołądku, gdy ogarnął go strach.
– Powiedziałeś coś o moim mieście. Wcześniej. Co oni planują?
– Wiesz, Orholam ma poczucie humoru. Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Jesteś sierotą?
– Nie, mam matkę. – Kip natychmiast pożałował, że powiedział więźniowi nawet tyle.
– Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że istnieje proroctwo na twój temat?
– To nie było zabawne i za pierwszym razem – żachnął się Kip. – Co się stanie z moim miastem?
Zbliżał się świt i Kip nie zamierzał tu zostawać. Nie dość, że zjawi się wtedy zmiennik żołnierza, to w dodatku Kip nie miał pojęcia, co kolorak zrobi, kiedy już będzie miał światło.
– Wiesz, nie bez powodu jestem tutaj. Nie tutaj-tutaj. Nie w sensie „dlaczego w ogóle istnieję?”. I nie w Tyrei. Tylko w łańcuchach.
– Co?
– W szaleństwie jest moc. Oczywiście... – Urwał i zaśmiał się do własnych myśli. Otrząsnął się. – Posłuchaj, ten żołnierz ma klucz w kieszeni na piersi. Nie mogłem go wyjąć, nie z... – Potrząsnął rękami skutymi z tyłu.
– A dlaczego miałbym ci pomóc?
– Dla kilku prostych odpowiedzi przed świtem.
Szalony i sprytny. Po prostu cudownie.
– Najpierw chcę usłyszeć jedną.
– Strzelaj.
– Jakie mają plany w związku z Rektonem?
– Ogień.
– Co? – spytał Kip.
– Przepraszam, chciałeś jedną odpowiedź.
– To nie odpowiedź!
– Zamierzają zrównać z ziemią twoją wioskę. Uczynić z niej przykład, żeby nikt więcej nie przeciwstawił się królowi Garadulowi. Oczywiście, inne wioski też postawiły się królowi. Jego bunt przeciwko Chromerii nie wszystkim przypadł do gustu. Na każde miasto marzące o zemście na Pryzmacie przypada jedno takie, które nie chce mieć nic wspólnego z wojną. Twoją wioskę wybrano z rozmysłem. A mnie ruszyło sumienie i sprzeciwiłem się. Padło kilka słów. Uderzyłem zwierzchnika. Nie do końca z własnej winy. Przecież wiedzą, że my, zieloni, nie przestrzegamy zasad i nie szanujemy hierarchii. Zwłaszcza kiedy pęknie nam halo. – Kolorak wzruszył ramionami. – Masz, prostą odpowiedź. Myślę, że zasłużyłem na klucz, co?
To było zbyt wiele informacji, żeby przetrawić je od razu – pęknięte halo? – ale odpowiedź rzeczywiście okazała się prosta. Kip podszedł do martwego mężczyzny. Skóra trupa była blada w narastającym świetle. Weź się w garść, Kip. Zapytaj o to, o co trzeba.
Widział, że świt już nadchodzi. Upiorne kształty wynurzały się z nocy. Wielkie bliźniacze kopce Strzaskanej Skały rysowały się jako fragment pozbawionego gwiazd nieba.
O co powinienem zapytać?
Wahał się, nie chcąc dotknąć martwego człowieka. Przykląkł.
– Dlaczego moje miasto?
Grzebał w kieszeni trupa, starając się nie dotknąć jego skóry. Znalazł dwa klucze.
– Chcą odzyskać coś, co należy do króla. Nie wiem co. Tylko tyle podsłuchałem.
– A co takiego ma Rekton, czego mógłby chcieć król?
– Nie Rekton. Ty.
Kip potrzebował chwili. Dotknął piersi.
– Ja? Ja osobiście? Ja niczego nie mam!
Kolorak wyszczerzył zęby w uśmiechu szaleńca, ale Kip uznał, że tylko udaje.
– Więc to tragiczny błąd. Ich błąd, a twoja tragedia.
– Co? Myślisz, że kłamię?! – spytał Kip. – Myślisz, że kręciłbym się po nocy, szukając luksynu, gdybym miał wybór?
– Naprawdę nic mnie to nie obchodzi. Dasz mi tu ten klucz czy mam bardzo grzecznie poprosić?
Podanie mu kluczy to błąd. Kip to wiedział. Kolorak był niezrównoważony psychicznie. Był niebezpieczny. Sam się do tego przyznał. Dotrzymał jednak słowa. Czy Kip mógł złamać swoje?
Otworzył kajdany, a potem kłódkę na łańcuchach. Odsunął się ostrożnie jak od dzikiego zwierzęcia. Kolorak udał, że tego nie zauważył, roztarł tylko ręce i się przeciągnął. Podszedł do strażnika i przetrząsnął mu kieszenie. Wyjął zielone okulary z pękniętym jednym szkłem.
– Mógłbyś pójść ze mną – powiedział Kip. – Jeśli powiedziałeś prawdę...
– Jak myślisz, jak blisko podszedłbym do twojego miasteczka, zanim ktoś wybiegłby z muszkietem? Poza tym, kiedy wzejdzie słońce... jestem gotów to zakończyć. – Kolorak odetchnął głęboko, patrząc na horyzont. – Powiedz mi, Kip, jeżeli przez całe życie robiło się złe rzeczy, ale umrze się, robiąc coś dobrego, to myślisz, że zadośćuczyni się całemu złu?
– Nie – odparł szczerze Kip, zanim zdążył się ugryźć w język.
– Ja też tak myślę.
– Ale to lepsze niż nic. Orholam jest miłosierny.
– Ciekawe, czy też tak powiesz po tym, co zrobią z twoim miasteczkiem.
Kip chciał zadać jeszcze kilka pytań, ale wszystko działo się tak szybko, że nie potrafił poskładać tego w całość.
W świetle jutrzenki zobaczył, co kryło się we mgle i ciemności. Setki namiotów rozstawionych z wojskową precyzją. Żołnierze. Mnóstwo żołnierzy. Kiedy Kip tak stał, niecałe dwieście kroków od najbliższego namiotu, równina zaczęła migotać. Iskierki zapłonęły, gdy potłuczony luksyn rozbłysnął jak gwiazdy rozrzucone na ziemi, odpowiadające siostrom na niebie.
Po to właśnie tu przyszedł. Zwykle, kiedy krzesiciel wypuszczał luksyn, ten po prostu rozpadał się niezależnie od tego, jakiego był koloru. Jednakże podczas bitwy panował chaos i brało w niej udział wielu krzesicieli, a część zapieczętowanej magii została zasypana i ukryta przed słońcem, które by ją zniszczyło. Niedawny deszcz odsłonił nowe pokłady.
Kip przeniósł wzrok z mrugającego luksynu na czterech żołnierzy i mężczyznę w jaskrawoczerwonej pelerynie i czerwonych okularach, którzy wyszli z obozu i zmierzali w ich kierunku.
– A tak przy okazji, nazywam się Gaspar. Gaspar Elos. – Kolorak nie patrzył na Kipa.
– Co?
– Nie jestem jakimś tam krzesicielem. Mój ojciec mnie kochał. Miałem plany. Dziewczynę. Życie.
– Nie ro...
– Zrozumiesz.
Kolorak założył zielone okulary. Pasowały idealnie, przylegały ściśle do twarzy, a soczewki zachodziły na skronie tak, że jakkolwiek spojrzał, zawsze patrzył przez zielony filtr.
– A teraz zmiataj stąd – dodał.
Kiedy słońce musnęło horyzont, Gaspar westchnął. Zupełnie jakby Kip przestał istnieć. Kolorak przypominał chłopcu matkę przy pierwszych wdechach mgiełki. Między skrzącymi się iskierkami ciemniejszej zieleni w białkach oczu Gaspara wirowały kropelki jak zielona krew, która uderza w wodę, najpierw się rozpraszając, a potem barwiąc wszystko. Szmaragdowa zieleń luksynu rozdymała się w jego oczach, gęstniała, aż stała się lita i wtedy się rozprzestrzeniła. Poprzez policzki aż po linię włosów, a potem w dół do szyi, kontrastując mocno z resztą ciała, kiedy wreszcie wypełnił paznokcie rąk, które wyglądały zupełnie jakby pomalowano je krzykliwym jadeitem.
Gaspar zaczął się śmiać. To był niski, irracjonalny rechot. Bezlitosny. Szalony. Tym razem nie udawał.
Kip rzucił się do ucieczki.
Dobiegł na kopiec pogrzebowy, gdzie wcześniej widział wartownika, pilnując, żeby trzymać się z dala od wojska. Musiał dotrzeć do mistrza Danavisa. On będzie wiedział, co robić.
Teraz na wzgórzu nie było wartownika. Kip odwrócił się w chwili odpowiedniej, by zobaczyć przemianę Gaspara. Zielony luksyn rozlał się z jego rąk na ciało, pokrywając każdy skrawek czymś, co przypominało skorupę, olbrzymią zbroję. Kip nie widział żołnierzy ani czerwonego krzesiciela zbliżających się do Gaspara, ale dostrzegł ognisty pocisk wielkości głowy mknący w kierunku koloraka. Pocisk trafił go w pierś i wybuchł, spowijając wszystko w płomieniach.
Gaspar przebił się przez ogień, a płonący czerwony luksyn przywarł do jego zielonej zbroi. Wyglądał wspaniale, przerażająco i potężnie. Pobiegł żołnierzom na spotkanie z wyzywającym okrzykiem i zniknął Kipowi z oczu.
Kip uciekł, a cynobrowe słońce podpaliło mgłę.Rozdział 2
Gavin Guile obrzucił zaspanym wzrokiem dokumenty, które wsunięto pod jego drzwi, i zastanawiał się, za co tym razem karze go Karris. Jego komnaty zajmowały połowę ostatniego piętra Chromerii, ale wypełniające całe ściany okna przyciemniono, żeby mógł spać, o ile w ogóle kładł się spać. Pieczęć na liście pulsowała tak delikatnie, że Gavin nie potrafił powiedzieć, jaki kolor w nią wkrzesano. Usiadł na łóżku, żeby lepiej się przyjrzeć, i rozszerzył źrenice, by zebrać tyle światła, ile tylko się da.
Nadfiolet. Ożeż ty...
Ze wszystkich stron wypełniające ściany poczernione okna opadły i pokój zalało obejmujące całe spektrum barw światło, kiedy poranne słońce ukazało się nad horyzontem i dwiema wyspami. Ponieważ miał tak bardzo rozszerzone źrenice, magia zalała Gavina. Było tego za wiele, żeby nad tym zapanować.
Światło buchnęło z niego we wszystkie strony, przechodząc przez niego w kolejnych falach zaczynając, począwszy od nadfioletu. Ostatnia była podczerwień, która obmyła jego skórę jak płomień. Wyskoczył z łóżka w jednej chwili zlany potem. Ponieważ okna były otwarte i zimny wiatr letniego poranka szalał w komnacie, natychmiast zmarzł. Gavin krzyknął i wskoczył z powrotem do łóżka.
Jego zbolały okrzyk musiał być wystarczająco głośny, żeby Karris go usłyszała i zorientowała się, że brutalna pobudka się udała, ponieważ Gavin wychwycił jej charakterystyczny śmiech. Nie była nadfioletowa, więc musiała poprosić przyjaciela o pomoc w jej małym figlu. Szybki strzał nadfioletowym luksynem w przełączniki wystarczył, żeby okna się zamknęły, a filtry stłumiły światło o połowę. Gavin wyciągnął rękę, żeby strzałem otworzyć drzwi, ale się powstrzymał. Nie zamierzał dać Karris tej satysfakcji. Przydzielono ją Bieli jako dziewczynę na posyłki, co miało rzekomo nauczyć ją pokory i powagi. Jak na razie poniesiono na tym polu spektakularną klęskę, chociaż Biel zawsze prowadziła pokrętną grę. Mimo wszystko Gavin nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu, kiedy wstał i zebrał poskładane papiery, które Karris wcisnęła mu do ręki pod drzwiami.
Podszedł do drzwi. Na małym stoliku na zewnątrz znalazł śniadanie na tacy. Każdego ranka wyglądało tak samo: dwie przysadziste cegiełki chleba i blade wino w pucharku z przezroczystego szkła. Chleb był przaśny i robiono go z pszenicy, jęczmienia, fasoli, soczewicy, prosa i orkiszu. Człowiek mógł żyć na samym takim chlebie. A właściwe żył. Tyle że nie Gavin. Na sam widok bochenków wszystko przewróciło mu się w żołądku. Oczywiście mógłby zamówić inne śniadanie, ale nigdy tego nie robił.
Zabrał tacę do pokoju i położył papiery na stoliku obok chleba. Jeden list był dziwny – zwykła koperta, która nie przypominała prywatnej papeterii Bieli ani oficjalnej białej i sztywnej papeterii używanej w Chromerii. Obrócił list. Biuro pocztowe Chromerii oznakowało list jako otrzymany z „ST, Rekton” – Satrapia Tyrea, miasto Rekton. Nazwa brzmiała znajomo. Może to jedno z miasteczek w pobliżu Strzaskanej Skały? Chociaż w tamtej okolicy było kiedyś wiele miast. Pewnie to błaganie o audiencję, chociaż takie listy powinny zostać odfiltrowane i zajmowano się nimi oddzielnie.
Ale wszystko po kolei. Przełamał bochenek, sprawdzając, czy niczego w środku nie ukryto. Zadowolony wyjął buteleczkę z błękitnym barwnikiem, którą trzymał w szufladzie, i wlał go odrobinę do wina. Zakręcił pucharkiem, żeby wymieszać płyny, i podniósł na wysokość granitowo błękitnego nieba na obrazie, który trzymał na ścianie dla porównania.
Oczywiście udało mu się znakomicie. Robił to już od prawie sześciu tysięcy poranków. Prawie szesnastu lat. Kawał czasu jak na trzydziestotrzyletniego mężczyznę. Rozlał wino na połówki przełamanego chleba, sprawiając, że stał się błękitny... i nieszkodliwy. Raz w tygodniu Gavin przygotowywał błękitny ser albo owoc, ale to wymagało więcej czasu.
Otworzył list z Tyrei.
Umieram, Gavinie. Najwyższy czas, żebyś poznał swojego syna, Kipa.
Lina.
Syna? Nie mam...
Nagle ścisnęło go w gardle, a pierś przeszył mu ból, jakby serce odmówiło posłuszeństwa, niezależnie od tego, co mówili konsyliarze. Po prostu proszę się rozluźnić, powtarzali. Jesteś młody i silny jak tur. Nie mówili „weź się w garść”. Masz mnóstwo przyjaciół, wrogowie boją się ciebie i nie masz żadnych rywali. Jesteś Pryzmatem. Czego się boisz? Od lat nikt tak do niego nie mówił. Czasem żałował, że już tak nie mówią.
Na Orholama, list nie był zapieczętowany.
Gavin podszedł do przeszklonego balkonu, nieświadomie sprawdzając swoje krzesanie, jak to robił każdego ranka. Spojrzał na rękę, rozszczepiając światło słoneczne na składowe kolory, co tylko on potrafił, napełniając każdy palec kolejnymi kolorami, zaczynając od tego poniżej widzialnego widma i kończąc na tym, który poza nie wykraczał: podczerwień, czerwień, oranż, żółć, zieleń, błękit i nadfiolet. Poczuł szarpnięcie, gdy krzesał niebieski? Sprawdził drugi raz, zerkając na słońce.
Nie, nadal rozszczepienie światła przychodziło mu z łatwością i przebiegało bezbłędnie. Wypuścił luksyn, pozwalając, by każdy kolor ześlizgnął się spod paznokci i rozwiał jak dym, uwalniając znajomy bukiet żywicznych woni.
Odwrócił się ku słońcu – jego ciepło na twarzy było jak pieszczota matki. Gavin otworzył oczy i wciągnął ciepłą, kojącą czerwień. Wciągał i wypuszczał w rytm ciężkich oddechów, które próbował uspokoić. Potem wypuścił czerwień i sięgnął w głęboki, lodowaty błękit. Miał wrażenie, że kolor zamraża mu oczy. Jak zawsze, błękit przynosił klarowność, spokój, porządek. Szkoda, że nie plan działania – do tego jednak Gavin miał za mało informacji. Wypuścił kolory. Nadal świetnie sobie radził. Nadal zostało mu co najmniej pięć z jego siedmiu lat. Mnóstwo czasu. Pięć lat, pięć wielkich celów.
No dobrze, może nie tak wielkich.
Jego poprzednicy w ciągu ostatnich czterystu lat – poza tymi, których zamordowano lub którzy zmarli z innych przyczyn – służyli dokładnie siedem, czternaście albo dwadzieścia jeden lat od chwili zostania Pryzmatami. Gavin przekroczył już czternaście lat. Więc zostało mu mnóstwo czasu. Nie istniał żaden powód, żeby okazał się wyjątkiem. A przynamniej nie było ich za wiele.
Wziął drugi list. Złamał pieczęć Bieli – stara wiedźma wszystko pieczętowała, chociaż zajmowała drugą połowę piętra i Karris osobiście doręczała wszystkie wiadomości od niej. Jednakże upierała się, że wszystko musi być na swoim miejscu i wszystko należy stosownie wykonać. Od razu widać, że wychował ją Błękit.
List od Bieli brzmiał:
Mój drogi Lordzie Pryzmacie, o ile nie wolisz powitać uczniów, którzy przybędą później tego ranka, dotrzymaj mi, proszę, towarzystwa na dachu.
Patrząc poza budynki Chromerii i miasto, Gavin przyjrzał się kupieckim statkom w zatoce po zawietrznej stronie wyspy Wielkiego Jaspisu. Podniszczony ataski slup wchodził właśnie do portu i płynął prosto do pirsu.
Powitać nowych uczniów. Niewiarygodne. Nie chodziło o to, że jest za dobry, żeby witać nowych uczniów... Nie, właśnie o to chodziło. On, Biel i Spektrum powinni się wzajemnie równoważyć. Jednakże, chociaż Spektrum bało się najbardziej jego, prawda była taka, że stara wiedźma częściej stawiała na swoim niż Gavin i wszystkie siedem Kolorów razem wzięte. Tego ranka na pewno chciała znowu poeksperymentować na nim i jeśli wolał uniknąć czegoś równie uciążliwego jak nauczanie, to lepiej, żeby udał się na szczyt wieży.
Gavin związał rude włosy w kucyk i włożył szaty, które naszykowała mu osobista niewolnica: koszulę w kolorze kości słoniowej, dobrze skrojone spodnie z czarnej wełny z przydużym wysadzanym klejnotami pasem, wysokie buty zdobione srebrem i czarną pelerynę z surowym wzorem ze staroilytańskich run wyhaftowanych srebrną nicią. Pryzmat należał do wszystkich satrapii, więc Gavin starał się uhonorować tradycje wszystkich ziem, nawet tych, które zrodziły głównie piratów i heretyków.
Wahał się chwilę, a potem otworzył szufladę i wyciągnął parę ilytańskich pistoletów. To była najnowocześniejsza broń palna, jaką Gavin widział – jak to zwykle bywa w przypadku wyrobów z Ilyty. Mechanizm zapalający był o wiele solidniejszy od zamka kołowego i nazywano go zamkiem skałkowym. Każdy pistolet miał długie ostrze pod lufą i specjalne mocowanie z osłoną, więc kiedy wsuwał je za pas na plecach, trzymały się pewnie i pod kątem, żeby się na nie nie nadział siadając. Ilytanie pomyśleli o wszystkim.
No i oczywiście pistolety niepokoiły Czarną Gwardię Bieli. Gavin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Kiedy odwrócił się do drzwi i znowu zobaczył obraz, uśmiech mu zrzedł.
Podszedł z powrotem do stołu z niebieskim chlebem. Złapał za wygładzony od ciągłego dotykania brzeg obrazu i pociągnął. Obraz bezszelestnie odchylił się, odsłaniając otwór wąskiej rynny.
Nie było w niej nic groźnego. Była za mała, żeby wspiął się nią człowiek, nawet gdyby przezwyciężył wszelkie inne trudności. To mógł być zsyp do pralni. Gavinowi jednak przypominał czeluść piekielną, jakby sama wieczna noc otwierała się przed nim na oścież. Wrzucił do rynny jeden kawałek chleba i poczekał. Rozległo się głuche uderzenie, kiedy chleb zatrzymał się na pierwszej śluzie, ciche syknięcie, kiedy się otworzyła, a potem zamknęła, cichszy stukot o następną śluzę i wreszcie kilka chwil później ostatnie uderzenie. Każda ze śluz nadal działała. Wszystko wyglądało normalnie. Bezpiecznie. Zdarzały się błędy w ciągu lat, ale tym razem nikt nie musiał umierać. Nie było powodu do paranoi. Prawie warknął, gdy pchnął obraz, z hukiem zasłaniając otwór.Rozdział 3
Trzy uderzenia. Trzy syknięcia. Trzy bramy oddzielające go od wolności. Zsyp splunął rozerwanym bochenkiem chleba prosto w twarz więźnia. Mężczyzna złapał go, prawie nie patrząc. Wiedział, że chleb jest niebieski – niebieski jak nieruchomy błękit głębokiego jeziora wczesnym rankiem, kiedy noc nadal zagarnia dla siebie niebo, a bryza nie śmie musnąć tafli wody. Wykrzesanie takiego błękitu nieskażonego żadnym innym kolorem było trudne. Gorzej, krzesanie go sprawiało, że więzień czuł się znużony, beznamiętny, spokojny, w harmonii nawet z tym miejscem. A dziś potrzebował żaru nienawiści. Dzisiaj ucieknie.
Po tylu latach tutaj czasem nawet nie dostrzegał koloru, jakby się obudził w świecie namalowanym w odcieniach szarości. Pierwszy rok był najgorszy. Jego oczy tak przyzwyczajone do niuansów, tak znakomite w analizie każdego spektrum, zaczęły go zwodzić. Kolory mu się przywidywały. Próbował krzesać z tych kolorów narzędzia, które pozwoliłby mu uciec z więzienia. Jednakże wyobraźnia nie wystarczała do magii, potrzebne było światło. Prawdziwe światło. Był Pryzmatem, zatem każdy kolor byłby dobry, począwszy od tych powyżej fioletu, a skończywszy na tych poniżej czerwieni. Gromadził nawet ciepło własnego ciała, nasączał tą podczerwienią oczy i ciskał nią w nużące, niebieskie ściany.
Oczywiście, ściany utwardzono, zabezpieczając przeciwko takim żałośnie małym ilościom ciepła. Wykrzesał kiedyś błękitny sztylet i podciął sobie żyły w nadgarstku. Kiedy tylko krew spadała na podłogę, natychmiast traciła kolor. Następnym razem zebrał własną krew w dłoniach i spróbował wykrzesać czerwień, ale nie mógł zebrać wystarczająco dużo koloru, skoro jedyne światło w celi było niebieskie. Krwawienie na chleb też nie podziałało. Naturalny brąz wypieku zawsze był zafarbowany na niebiesko, więc dodanie czerwieni dawało w efekcie ciemny, fioletowawy brąz. Kolor, z którego nie da się krzesać. Rzecz jasna. Brat pomyślał o wszystkim. Jak zawsze.
Więzień usiadł obok zsypu i zaczął jeść. Cela miała kształt spłaszczonej piłki: ściany i sufit tworzyły idealną sferę, a podłoga również się zakrzywiała, chociaż nieco słabiej. Ściany jarzyły się wewnętrznym światłem, a każda powierzchnia emitowała ten sam kolor. Jedynym cieniem w celi był sam więzień. Były tu tylko dwa otwory: powyżej, od zsypu, z którego wypadało jedzenie i stale płynął strumyczek wody, który musiał lizać, jeśli chciał się napić, oraz odpływ poniżej na jego nieczystości.
Nie miał żadnych przyrządów, żadnych narzędzi poza dłońmi i wolą, zawsze jego wolą. Dzięki tej woli mógł wykrzesać z błękitu co tylko zechciał, chociaż wszystko rozpadało się, kiedy tylko to wypuścił, zostawiając jedynie pył i słabą – na poły żywiczną, na poły mineralną – woń.
Jednak dzisiejszy dzień to pierwszy dzień jego zemsty, pierwszy dzień wolności. Ta próba się powiedzie – właściwie to nawet nie pozwalał sobie myśleć o tym jak o „próbie” – więc miał sporo do zrobienia. Wszystko trzeba było wykonać we właściwym porządku. Nie pamiętał już, czy zawsze był taki, czy nasiąkał błękitem tak długo, że kolor zmienił go do szpiku kości.
Ukląkł obok jedynej charakterystyczne cechy celi, której nie stworzył jego brat. Pojedyncze, płytkie zagłębienie w podłodze. Misa. Najpierw wydrapywał misę rękami, wcierając zjadliwe oleje z opuszków palców w skałę tak długo, jak tylko się ważył. Tkanka tworząca blizny nie wytwarzała olejów, więc musiał przestać, zanim starłby palce do żywego. Skrobał dwoma paznokciami bruzdę między nosem i policzkiem, a dwoma innymi za uchem, zbierając więcej olejów. Z każdego skrawka ciała, skąd mógł zebrać oleje, zeskrobywał je i wcierał w nieckę. Zmiana nie była znacząca, ale z biegiem lat niecka stała się głęboka na palec do drugiego stawu. Jego strażnik więzienny wprawił wysysające kolory piekliszcza w podłogę tak, że tworzyły siatkę. Cokolwiek rozlało się wystarczająco daleko, żeby przeciąć jedną z linii, niemal natychmiast traciło kolor. Jednakże piekliszcze było niewiarygodnie drogie. Jak głęboko sięgało?
Jeśli siatka zagłębiała się w posadzkę na grubość tylko paru kciuków, to pewnego dnia jego odarte palce mogą tam sięgnąć. A wtedy wolność będzie już na wyciągnięcie ręki. Jeśli jednak jego brat wykorzystał dość piekliszcza, żeby krzyżujące się linie sięgały na stopę w głąb skały, to ścierał palce przez niemal sześć tysięcy dni na darmo. Umrze tutaj. Pewnego dnia jego brat zejdzie na dół, zobaczy małą nieckę – jedyny ślad, jaki więzień zostawi po sobie na tym świecie – i się roześmieje. Na myśl o tym śmiechu rozlegającym się echem w jego uszach, poczuł w piersi małą iskierkę gniewu. Rozdmuchał ją, pławiąc się w jej cieple. To był ogień wystarczający, żeby pomóc mu się ruszyć, wystarczający, żeby odeprzeć kojący, osłabiający błękit.
Skończył i oddał mocz do niecki. I patrzył.
Przez chwilę przefiltrowane przez żółć uryny przeklęte niebieskie światło zamieniło się w zieleń. Zaparło mu dech. Chwila przeciągała się, podczas gdy zieleń pozostawała zielona... i została zielona! Na Orholama, udało mu się. Zszedł wystarczająco głęboko. Przebił się przez piekliszcze!
A potem zieleń zniknęła. Jak co dzień, po dokładnie tych samych dwóch sekundach. Krzyknął sfrustrowany, ale nawet jego frustracja była słaba, a krzyk bardziej pozwolił mu upewnić się, że nie stracił słuchu, niż wyrażał wściekłość.
Następne zadanie doprowadzało go do szaleństwa. Uklęknął obok wgłębienia. Przez brata zamieniał się w zwierzę. W psa bawiącego się własnym gównem. Jednakże to uczycie było zbyt stare, przeżywane zbyt wiele razy, żeby dać mu prawdziwe ciepło. Po sześciu tysiącach dni był zbyt upodlony, żeby oburzać się własnym upodleniem. Zanurzył obie dłonie w moczu i zaczął go wcierać w skałę, jak wcierał oleje. Nawet pozbawiona koloru uryna nadal była uryną. Nadal miała kwaśny odczyn. Powinna szybciej przegryźć się przez piekliszcze niż oleje ze skóry.
Albo mogła zneutralizować oleje. Być może w ten sposób coraz bardziej oddalał od siebie dzień ucieczki. Nie wiedział. To właśnie doprowadzało go do szaleństwa, a nie zanurzanie palców w ciepłym moczu.
Wybrał mocz z niecki i osuszył ją zwitkiem niebieskich szmat – ubraniami i poduszką teraz cuchnącymi moczem. Śmierdziały od tak dawna, że już mu to nie przeszkadzało. To już nie miało znaczenia. Ważne było, żeby misa wyschła do jutra, by mógł znowu spróbować.
Kolejny dzień, kolejna porażka. Jutro znowu spróbuje z podczerwienią. Minęło już trochę czasu. Doszedł do siebie po ostatniej próbie. Powinien być wystarczająco silny. Chociaż tego jednego nauczył go brat – pokazał mu, jaki on, więzień, jest silny. Może właśnie z tego powodu najbardziej nienawidził Gavina. Jednak jego nienawiść była równie zimna jak jego cela.Rozdział 4
W chłodzie wczesnego poranka Kip biegł przez rynek tak szybko, jak pozwalała mu na to niezgrabna sylwetka piętnastolatka. Zaczepił butem o bruk i wleciał głową naprzód przez tylną bramę prowadzącą do domu mistrza Danavisa.
– Nic ci nie jest, chłopcze? – spytał siedzący przy stole warsztatowym mistrz Danavis.
Uniósł ciemne brwi wysoko nad chabrowymi oczami z tęczówkami do połowy wypełnionymi wyraźną rubinową czerwienią, która zdradzała fakt, że jest krzesicielem. Mistrz Danavis był żylasty, tuż po czterdziestce i nie nosił brody. Miał na sobie grube, wełniane spodnie i cienką koszulę, odsłaniającą smukłe, muskularne ręce mimo chłodu poranka. Czerwone okulary zjechały mu nisko na nosie.
– Auć, auć. – Kip spojrzał na zdarte dłonie. Kolana też go piekły. – Nie, wręcz przeciwnie.
Podciągnął spodnie krzywiąc się, bo potarł zdartymi rękami o grube, niegdyś czarne lniane płótno.
– Świetnie, świetnie, bo... popatrz. Powiedz mi, są takie same?
Mistrz Danavis wyciągnął ręce. Obie były jasnoczerwone, wypełnione luksynem od łokci po palce. Uniósł je tak, żeby jego jasna jak kofi z mlekiem skóra nie rozpraszała Kipa przy ocenie. Tak samo jak Kip, mistrz Danavis był mieszańcem, chociaż Kip nigdy nie słyszał, żeby ktoś z tego powodu robił krzesicielowi złośliwe uwagi – nie to co jemu. W przypadku mistrza farbiarza jedno z rodziców pochodziło z Krwawej Puszczy. Jego twarz była poznaczona dziwnymi kropkami, które tamci nazywali piegami, a jego włosy – całkiem zwyczajnie ciemne – miały jednak lekko rudawy odcień. Przynajmniej jego jaśniejsza skóra sprawiała, że Kip nie miał trudności z odpowiedzią.
Wskazał na przedramię farbiarza tuż przy łokciu.
– Czerwień zmienia tu odcień, a tutaj jest odrobinę jaśniejsza. Ehm, możemy porozmawiać, proszę pana?
Mistrz Danavis strzepnął rękami z niesmakiem i rubinowy luksyn chlupnął na ziemię, i bez tego poplamioną setkami odcieni czerwieni. Maziowaty luksyn zważył się i rozpuścił. Zwykle popołudniami Kip przychodził zamieść resztki – czerwony luksyn był łatwopalny nawet w formie pyłu.
– Superchromaci! Rozumiem, że moja córka, ale żeby też mąż alkadesy? I ty? Dwóch mężczyzn w jednym miasteczku? Czekaj no, Kip, co się stało?
– Proszę pana, na drugim... – Kip się zawahał.
Nie dość, że chodzenie po pobojowisku było zabronione, to mistrz Danavis powiedział raz, że jego zdaniem zabieranie stamtąd przedmiotów niczym nie różni się od okradania grobów.
– Miał pan jakieś wiadomości od Liv?
Tchórz. Trzy lata temu Liv Danavis wyjechała szkolić się w Chromerii, jak kiedyś jej ojciec. Mistrza było stać na opłacenie tylko jednego przyjazdu córki, w czasie przerwy żniwnej, podczas pierwszego roku nauki.
– Chodź tu, chłopcze. Pokaż mi ręce.
Mistrz Danavis wziął czystą szmatkę i otarł krew i brud zdecydowanymi ruchami. Odkorkował dzbanek i przycisnął do szyjki szmatkę. Potarł dłonie Kipa szmatką nasączoną brandy.
Kip zdusił okrzyk.
– Nie bądź dzieckiem – zbeształ go mistrz Danavis. Chociaż Kip pracował dorywczo u farbiarza odkąd pamiętał, bywało, że nadal trochę się go bał. – Kolana.
Krzywiąc się, Kip podciągnął jedną nogawkę i oparł stopę o stół. Liv była od niego dwa lata starsza – miała teraz prawie siedemnaście lat. Oczywiście, nawet brak mężczyzn w miasteczku nie sprawił, że Liv zobaczyła w nim kogoś więcej niż dzieciaka, ale zawsze była dla niego miła. Ładna dziewczyna, miła i tylko z rzadka traktująca go protekcjonalnie, to właściwie wszystko, na co Kip mógł liczyć.
– Powiedzmy tylko, że nie wszystkie rekiny i morskie demony żyją w morzu. Od czasów wojny Chromeria to nieprzyjemne miejsce dla Tyrejczyków.
– Więc myśli pan, że może wróci do domu?
– Kip – przerwał mu mistrz Danavis – czy twoja matka znowu ma kłopoty?
Mistrz Danavis nie zgodził się przyjąć Kipa na ucznia farbiarskiego, twierdząc, że w małym Rektonie nie będzie w przyszłości wystarczająco dużo pracy dla Kipa i upierał się, że sam nie jest porządnym farbiarzem, a pomaga mu tylko fakt, że jest krzesicielem. Oczywiście, przed Wojną Pryzmatów musiał być kimś innym, ponieważ szkolił się w Chromerii. Nauka sporo kosztowała, więc większość krzesicieli zgadzała się odpracować później dług u kogoś, kto opłacił szkolenie. Mistrz pana Danavisa musiał więc pewnie zginąć w czasie wojny, zostawiając go samemu sobie. Jednakże niewielu dorosłych wspominało tamte czasy. Tyrea przegrała i nastały ciężkie czasy, tylko tyle wiedzieli Kip i inne dzieci.
Jednakże mistrz Danavis płacił Kipowi za dorywczą pracę i karmił go, jak połowa matek w mieście, za każdym razem kiedy się przyplątał. A nawet lepiej, pozwalał Kipowi zjadać ciasta, które przysyłały kobiety z miasta, próbując zwrócić na siebie uwagę przystojnego kawalera.
– Proszę pana, na drugim brzegu rzeki są żołnierze, przyszli zrównać miasteczko z ziemią, ukarać nas przykładnie za przeciwstawienie się królowi Garadulowi.
Mistrz Danavis już chciał coś powiedzieć, kiedy zobaczył, że Kip mówi poważnie. Przez chwilę milczał i nagle jego postawa całkiem się zmieniła.
Zasypał Kipa gradem pytań: gdzie dokładnie stacjonuje wojsko, kiedy tam był, skąd wie, że zamierzają zniszczyć miasteczko, jak wyglądają ich namioty, ile ich zliczył, czy widział krzesicieli? Odpowiedzi Kipa brzmiały niewiarygodnie nawet dla niego samego, ale mistrz Danavis we wszystkie uwierzył.
– Powiedział, że król Garadul werbuje koloraki? Jesteś pewien?
– Tak, pszepana.
Mistrz Danavis potarł górną wargę kciukiem i palcem wskazującym, jak mężczyzna wygładzający wąsy, chociaż był gładko ogolony. Podszedł do skrzyni, otworzył ją i wyciągnął sakiewkę.
– Kip, twoi przyjaciele wędkują dziś rano przy Zielonym Moście. Musisz ich ostrzec. Królewscy ludzie zajmą ten most. Jeśli ich nie ostrzeżesz, zginą albo pójdą do niewoli. Ja ostrzegę wszystkich w mieście. Gdyby stało się najgorsze, wykorzystaj te pieniądze, żeby dostać się do Chromerii. Liv ci pomoże.
– Ale... ale moja matka! Gdzie...
– Kip, zrobię co w mojej mocy, żeby uratować ją i wszystkich w mieście. Nikt inny nie uratuje twoich przyjaciół. Chcesz, żeby wzięto Isabel do niewoli? Wiesz, co się wtedy stanie, prawda?
Kip pobladł. Isa ciągle jeszcze była urwisem, ale jego uwagi nie uszedł fakt, że powoli stawała się piękną kobietą. Nie zawsze była dla niego miła, ale na myśl, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, ogarnęła go wściekłość.
– Tak, proszę pana. – Kip odwrócił się, żeby odejść, ale się zawahał. – Proszę pana, co to jest superchromata?
– To wrzód na moim tyłku. A teraz biegnij!Rozdział 9
Gavin Guile śmignął obok klas i koszar, spadając. Wiedział, że wiele osób podbiegnie do okna, żeby zobaczyć, co będzie potem. A zważywszy, że był to pierwszy dzień nauki krzesania dla szaraków, Gavin miał szansę stać się idealną ilustracją jednej z podstawowych lekcji, jakich uczył każdy preceptor.
Preceptor zapalał świecę i kazał uczniom opisać, co się dzieje. To zawsze dawało preceptorom okazję, żeby się poznęcać nad zdumionymi dziećmi, które nieodmiennie mówiły „Pali się”. „Ale co macie na myśli, mówiąc pali się?”. „No, że się pali...”. Wszystko zmierzało do stwierdzenia, że każdy ogień zaczyna się od czegoś namacalnego, a kończy się, gdy nie pozostaje prawie nic namacalnego. Kiedy pali się świeca, gdzie podziewa się łój? Zamienia się w moc, którą odbieramy jako światło i ciepło, a zostawia po sobie pewien osad – ile, to zależy od tego, jak dobrze spala się świeca.
Magia była czymś odwrotnym. Zaczynała się od mocy – światła lub ciepła – a jej wyraz zawsze przybierał materialną formę. Tworzysz luksyn. Możesz go dotknąć, chwycić – albo dać się pochwycić jemu.
W połowie drogi w dół Gavin wykrzesał niebieski czepiec i uprząż z zimnego błękitu nieba z odrobiną zieleni dla większej elastyczności. Czepiec rozwinął się gwałtownie i spowolnił upadek. Kiedy Gavin znajdował się kilka kroków nad ziemią, wypuścił w dół gwałtowny podmuch podczerwieni, który spowolnił go tak, że wylądował na ulicy lekko jak piórko. Czepiec rozpadł się w niebieski pył, zielony żwirek i zapach żywicy, kredy i cedru. Gavin ruszył zamaszystym krokiem do portu.
Znalazł ją w ciągu kwadransa – sama dopiero co zjawiła się w porcie, z torbą przewieszoną przez ramię. Zdjęła mundur Czarnogwardzisty, ale nadal miała na sobie spodnie. Karris wkładała sukienkę tylko raz w roku, na Bal Światłowładców, kiedy tego wymagano. Udało jej się też jakimś cudem ufarbować włosy niemal na czarno, nie będzie więc za bardzo wyróżniać się w Tyrei.
Oczywiście, nie sposób się nie wyróżniać, kiedy ma się takie oczy – jak szmaragdowe niebo usiane rubinowymi gwiazdami. Karris była zielono-czerwoną dichromatką, bez mała polichromatką. Tego „bez mała” nienawidziła przez całe życie. Jej czerwony łuk sięgał tak daleko w podczerwień, że potrafiła krzesać ogień, ale nie potrafiła krzesać trwałego podczerwonego luksynu. Oblała egzamin. Dwa razy. Nie miało znaczenia, że potrafiła wykrzesać więcej podczerwieni niż większość podczerwonych krzesicieli ani że była najszybszym krzesicielem, jakiego Gavin kiedykolwiek widział. Nie była polichromatką.
Z drugiej strony, polichromaci byli zbyt cenni, żeby przyjmować ich do Czarnej Gwardii.
– Karris! – zawołał, biegnąc, żeby ją dogonić.
Zatrzymała się i poczekała na niego nieco zdziwiona.
– Lordzie Pryzmacie – powitała go, jak zawsze poprawna w miejscach publicznych.
Bez wątpienia nie przeczytała jeszcze listu.
Zrównał się z nią.
– Zatem – zaczął. – Tyrea.
– Sama paszcza Siedmiu Satrapii.
Pięć lat, pięć wielkich celów, Gavinie. Wyznaczył sobie cele, kiedy tylko został Pryzmatem, żeby skupić na czymś innym myśli. Siedem celów na każde siedem lat. A pierwszy brzmiał – nieodmiennie od lat – powiedzieć Karris całą prawdę. Prawdę, która mogła wszystko zniszczyć. Co zrobiłem? Dlaczego? I czemu zerwałem nasze zaręczyny piętnaście lat temu.
I za to możesz gnić w niebieskim piekle wieczność, bracie.
– Ważna misja – powiedział.
Wzruszyła ramionami.
– Jak to jest, że ważne misje nigdy nie prowadzą mnie do Ruthgaru albo Krwawej Puszczy?
Zaśmiał się. Ruthgar to najbardziej cywilizowany i najzamożniejszy kraj w Siedmiu Satrapiach i oczywiście jako zielona krzesicielka Karris doskonale czułaby się na Zielonych Równinach. Z kolei sama wywodziła się z Krwawej Puszczy, a nie miała okazji wędrować wśród tamtejszych drzew od lat młodzieńczych.
– Więc może skrócimy tę podróż? Mogę cię tam zabrać łodzią.
– Do Tyrei?! To po drugiej stronie morza!
– To po drodze do koloraka, z którym mam coś do załatwienia.
Poza tym mogę już nie mieć zbyt wielu okazji, żeby znaleźć się blisko ciebie.
Skrzywiła się.
– Mam wrażenie, że ostatnio pojawiło się sporo koloraków.
– Zawsze ma się takie wrażenie. Pamiętasz zeszłe lato, kiedy pojawiło się sześciu w sześć dni, a potem nic przez trzy miesiące?
– Chyba tak. Jakiego rodzaju? – spytała.
Jak większość krzesicieli, szczególnie oburzały ją koloraki jej własnego koloru.
– Niebieski.
– Ach. Więc domyślam się, że zaraz ruszasz. – Karris wiedziała, że Gavin serdecznie nienawidzi niebieskich koloraków. – Czekaj, polujesz na niebieskiego koloraka... w Tyrei? – zdziwiła się, odwracając się i patrząc na niego swoimi niesamowitymi zielonymi oczami z czerwonymi plamkami.
– A dokładnie w okolicy Ru.
Odchrząknął.
Roześmiała się. Miała trzydzieści dwa lata i zmarszczki ledwie rysowały się na jej twarzy – niestety, większość z powodu trosk, nie od uśmiechów – ale nadal miała te same dołeczki. To było niesprawiedliwe. Po wielu latach znajomości uroda kobiety nie powinna już przeszywać mężczyzny na wskroś tak, że nie mógł złapać powietrza. Zwłaszcza kiedy nigdy nie mógł tej kobiety mieć.
– Tyrea leży tysiące mil od Ru!
– Najwyżej kilkaset. I jeśli przestaniesz marnować światło dzienne na spory ze mną, to może zdołam nas przetransportować na miejsce przed zmrokiem.
– Gavin, to niemożliwe. Nawet dla ciebie. A gdyby nawet to było możliwe, nie mogłabym cię prosić...
– Nie prosiłaś. Sam się zgłosiłem. A teraz powiedz mi, naprawdę wolisz spędzić dwa tygodnie na korwecie? Niebo jest czyste, ale wiesz, jak niespodziewanie nadciągają sztormy. Słyszałem, że ostatnio, kiedy żeglowałaś, zrobiłaś się tak zielona, że mogłaś krzesać z własnej skóry.
– Gavinie...
– Ważna misja, co?
– Biel cię za to zabije. Wiesz, ma już wrzód, który nazwała twoim imieniem. Naprawdę.
– Jestem Pryzmatem. Muszą płynąć z tego jakieś korzyści. I lubię wiosłować.
– Jesteś niemożliwy – poddała się.
– Wszyscy mamy jakieś talenty.