Czarny Staw - ebook
Czarny Staw - ebook
Nikt nie wie, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt. No, może poza samym diabłem…O Czarnym Stawie krążą legendy. To podobno przeklęte miejsce… Burzliwy rozwód rodziców Kamila powoduje radykalną zmianę w jego życiu. Z wielkiego miasta wyprowadza się na dosłowny koniec świata, do rodzinnego domu mamy, położonego w Czarnym Stawie. Relacje między nią i babcią są, delikatnie mówiąc… skomplikowane. Starsza pani ewidentnie coś ukrywa i ma to związek z tajemniczym zniknięciem dziadka przed wielu laty. Jakby tego było mało, miejscowe dzieciaki opowiadają Kamilowi o przerażających wypadkach, które zdarzały się w okolicach lokalnego jeziora w ciągu ostatnich 50 lat.
Kamila zaczynają dręczyć koszmary, w których tonie w czarnej wodzie. Wraz z przyjaciółmi postanawia odkryć tajemnicę upiornego jeziora. Niebawem okaże się, że tylko on może uratować miasteczko…
Kochacie Sabrinę? Lubicie odwrócony świat ze Stranger Things? Czarny Staw to coś dla was!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-689-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1968
I
Nikt nie wiedział, jak głęboki jest Czarny Staw. Nikt do tej pory nie podjął próby zmierzenia go, przynajmniej o nikim takim nie słyszała Karolina Szewczyk. A wiedziała, o czym mówi. W końcu zanim zgłosiła swój projekt przed gremium Towarzystwa Hydrobiologicznego, dokładnie sprawdziła Czarny Staw. Kilka miesięcy spędziła w uczelnianych bibliotekach. Nie znalazła tam śladu badań. Dzięki swoim wielkim brązowym oczom i urokowi osobistemu wydobyła od dziekana geologii wszystkie dane, jakie wydział miał na temat Czarnego Stawu. Nie były one oficjalnie udostępniane studentom.
Nie znalazła nic. Co ciekawe, na niektórych mapach, jakie wpadły jej w ręce, zaznaczono tylko miejscowość o tej nazwie. „Dziwne” – myślała. I nie przestawała szukać. Tajemniczy zbiornik wodny, który widziała raptem raz w życiu, i to tylko na zdjęciu, stał się jej obsesją. Choć oczywiście gdyby ktoś tak powiedział, zaprzeczyłaby głośno. Nie, nie – to tylko ciekawość. Po prostu nikt nigdy tego stawu nie badał…
Powtarzała te zdania jak mantrę. Zwłaszcza w rozmowach ze Zbyszkiem. Z tym samym Zbyszkiem, z którym jeszcze kilka miesięcy temu planowała ślub, z którym dzieliła akademicką bursę i chciała dzielić resztę życia. O tej porze mieli być nad Soliną i wspomagać nadzorowanie prac przy budowie największego zalewu w Polsce. Ale w ich życiu pojawił się Czarny Staw.
Wszystko zaczęło się od artykułu w „Przyjaciółce”. Był środek zimy. Leżeli ze Zbyszkiem w łóżku i planowali przyszłość. Do końca studiów został im jeden semestr. Potem mieli zacząć szukać zakątka w Polsce, jakiegoś zapomnianego przez wszystkich PGR-u, w którym dyrekcja będzie potrzebowała hydrologa i geodety. W „Przyjaciółce” opisywano idealne miejsca na wakacje dla Polaków. Jura Krakowsko-Częstochowska. A obok ta mała mieścina – Czarny Staw. Czarny Staw miał swój staw. I pecha, bo ponoć woda w nim była zanieczyszczona i stąd nazwa – Czarny.
– Gdybyśmy tak dla przykładu odkryli, co zanieczyszcza wodę w tym stawie – powiedział Zbyszek – to władze miasta by nas ozłociły, rada wydziału zrobiła doktorami, a może nawet daliby nam spółdzielcze mieszkanie…
Kiedy pół roku później kłócili się o Czarny Staw i wyjazd nad Solinę, Karolina przypomniała Zbyszkowi te słowa. On zaś kazał jej zejść na ziemię, a potem trzasnął drzwiami i wyszedł z pokoju. Zdaniem jej – chyba już byłego – chłopaka zajmowanie się Czarnym Stawem było ściganiem nierealnych snów. Żyć trzeba tym, co się ma, tym, co jest – tu i teraz. Dlatego nie poszła odprowadzić go, gdy z innymi inżynierami wsiadał do nyski, która miała zawieźć ich nad Jezioro Solińskie. Jeśli Karolina ścigała nierealny sen, to znaczy, że ich wspólne życie również było jego częścią.
Zbyszek wyjechał jakiś czas temu, a Karolina z kompletem dokumentów dotyczących Czarnego Stawu weszła do siedziby Towarzystwa Hydrobiologicznego. Dwie godziny później wybiegła z niej jako najszczęśliwsza kobieta na świecie.
Te zdarzenia doprowadziły ją do miejsca, w którym znajdowała się dziś. Był dwudziesty pierwszy czerwca. Słońce coraz mocniej pieściło skórę. Siedziała w nowiutkiej nysce w otoczeniu pięciu kolegów geodetów, zmierzając do Czarnego Stawu. W Towarzystwie Hydrobiologicznym okazało się bowiem, że Karolina ze swoją obsesją idealnie wstrzeliła się w zapotrzebowania władzy. Rząd chciał drugiej Soliny, choć jeszcze nie funkcjonowała pierwsza. Dlatego powołano zespół badawczy, który miał sprawdzić potencjał terenów, na których znajdował się Czarny Staw. Jeśli uwiną się przed dwudziestym lipca, czyli oficjalną datą otwarcia solińskiej zapory, rząd ogłosi nowy projekt. Kolejny sukces. A Karolina może zostać jego matką.
Jej nowi koledzy chyba też mieli ochotę na sławę i uznanie, bo zamiast, jak to bywa na tego typu wyjazdach, gadać jak najęci i przerzucać się durnymi żartami, wszyscy milczeli. Droga do pensjonatu w Czarnym Stawie, gdzie mieli rezydować na czas badań, minęła w ciszy. Karolina zaś pierwszy raz zadała sobie pytanie: „Właściwie dlaczego nikt do tej pory nie zbadał Czarnego Stawu?”.
II
– Goście z uniwersyteta?! – krzyknęła kobiecina stojąca w drzwiach pensjonatu Trzy Korony.
– Tak. To my – odparł Marcin, trzydziestoparoletni docent, który dowodził grupą badawczą. – Byłaby pani tak dobra i wezwała kogoś do pomocy? Mamy sprzęt do wniesienia.
– A po co to wnosić, jak zara będą wynosić? – odparła kobiecina, kiwając z niesmakiem głową. Zanim Marcin zdołał coś powiedzieć, wezwała pomoc.
– Wycieczka! Wychodzimy! – krzyknął w głąb nyski, budząc wszystkich poza Karoliną, która przez całą drogę nie zmrużyła oka. – Macie dwie godziny na odpoczynek, a potem dzielimy się pracą. Zebranie na dole w głównej sali.
Karolina nie chciała odpoczywać. Wniosła walizkę do małego pokoiku na poddaszu i gdy tylko usłyszała, że jej towarzysze zamknęli się w swoich pokojach, wybiegła z pensjonatu. Chciała pierwsza zobaczyć Czarny Staw. Zanurzyć dłonie w czarnej wodzie. Rozebrać się i wykąpać. To miał być jej pierwszy raz i nie życzyła sobie, aby ktokolwiek jej przeszkadzał.
Chociaż nigdy nie była w tym miasteczku, miała wrażenie, że drogę nad staw zna na pamięć. Minęła gospodę. Zbiegła w dół ulicą do skrzyżowania. Po prawej miała wielki sklep Społem. Po lewej bar, pod którym stał kwiat lokalnej inteligencji. Teraz w prawo i prosto, aż zobaczy dworzec PKP. Za dworcem musi skręcić tym razem w lewo i zobaczy majaczące na horyzoncie kamieniołomy, a obok nich Czarny Staw.
Pokonanie tego dystansu zajęło jej pół godziny. Gdy ona biegła przez miasteczko, jej koledzy w gościnnych pokojach rozkładali mapy terenu. Marcin golił się, bezmyślnie wpatrując się w zaparowane lustro. A Karolina biegła.
Do Czarnego Stawu prowadził stromy podjazd. Dziwny był to zbiornik. Przypominał nie staw czy jezioro, tylko wypełniony mętną wodą wielki lej po bombie. Nie otaczała go plaża czy choćby kawałek ziemi, na której można usiąść, rozłożyć ręcznik i powygrzewać się w słońcu. Nic z tych rzeczy. Czarny Staw pojawiał się nagle. A nocą… Nocą pewnie łatwo było do niego wpaść, zwłaszcza że nikt nie pofatygował się i nie zamontował wokół ochronnych barierek.
Ale Karolina wiedziała, że musi zwolnić. Jakby jakaś wewnętrzna siła, która ją tu pchała, nakazała nagle zmniejszyć tempo i delikatnie wyhamować tuż nad przepaścią prowadzącą do stawu.
Dziewczyna oparła się o olbrzymi kawał granitu wystający z ziemi i podziwiała widok. Stała nad Czarnym Stawem. Jakieś trzy metry poniżej rozpościerała się tafla czarnej wody.
„Nici z zamoczenia rąk” – pomyślała Karolina, zdejmując drelichowe robocze ubranie. Starannie je złożyła i położyła na skale. A potem zaczęła schodzić w dół. Wprost do czarnej wody.
III
Kilka godzin później koledzy Karoliny z wkurzonym i rzucającym obelgami Marcinem na czele najpierw zobaczyli tę symetrycznie złożoną kupkę ubrań. Potem zwrócili uwagę na fakt, że w okolicy nie ma ani jednego ptaka, choć przecież to pora lęgowa. Ciało Karoliny zauważyli chwilę później. Unosiło się na czarnej wodzie, przypominając kawałek białej gąbki pływającej na powierzchni przepalonego oleju.
Milicja, która wyłowiła jej zwłoki, orzekła śmierć przez utonięcie. Prace nad nowym zalewem i centrum turystycznym zawieszono do odwołania. Rząd miał dość kłopotów, aby dodawać sobie jeszcze jeden w postaci martwej hydrobiolożki.
Marcin i czterej towarzyszący mu mężczyźni wrócili do Warszawy w takiej samej ciszy, w jakiej tu przyjechali. Docenta zaś przez lata męczyły koszmary, w których powracało to, co ujrzał, gdy wyłowiono ciało Karoliny Szewczyk.
Śmierć przez utonięcie… Jeśli to miałaby być prawda, Karolina powinna zostać okrzyknięta geniuszem. Przed nią jeszcze żaden topielec nie wyrwał sobie ramion i nóg…
Kończyn nigdy nie odnaleziono.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rok 2018
I
Mama zawsze powtarzała: „Synku, nie wierz w bajki. Jak mówią, że nie może być już gorzej – to uwierz mi, będzie”.
I teraz, przyglądając się jej z tylnego siedzenia, jak wyzywa burzę, krzyczy na świat, próbując przy tym jedną ręką prowadzić samochód, a drugą włączyć muzykę, która zagłuszy jej przekleństwa – po raz pierwszy jej uwierzyłem.
– Mamo… – odezwałem się niepewnym głosem.
Zero reakcji. Furia trwała w najlepsze. Deszcz zacinał tak mocno, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody. Zmierzchało. Wskazówka licznika przesunęła się blisko stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gnaliśmy w deszczu po zapomnianej przez Boga szosie z matką, która ewidentnie zapomniała, że prowadzi samochód.
– Mamo! – krzyknąłem.
– Czego?! – warknęła, nie odwracając w moją stronę wzroku.
W sumie to nie wiem, gdzie patrzyła. Na pewno nie na drogę. Miałem wrażenie, że jej oczy widzą wszystko, tylko nie to, że ze sporą prędkością próbuje połączyć nas z dziadkiem.
– Zwolnij! Zabijesz nas, a wtedy już naprawdę nie będzie mogło być gorzej!
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją mamę. Niemal nigdy do tej pory się z nią nie kłóciłem. Ale kocham też swoje życie. A przynajmniej przez ostatnie czternaście lat nie zbrzydło mi na tyle, abym chciał się go pozbyć.
Mój krzyk zadziałał, bo nagle mama zwróciła oczy na tablicę, zobaczyła, z jaką prędkością pędzi, i z całych sił nacisnęła hamulec. To nie było mądre. Z rzeczy, które mogła zrobić, ta należała do najgłupszych, ale wiecie, jak jest – gdybyśmy podejmowali tylko mądre decyzje…
W każdym razie stało się to, co stać się musiało. Deszcz, prędkość, asfalt i opony – każda z tych rzeczy uznała się za byt niepodległy (czyli taki, który nie widzi potrzeby współżycia z innym), a nasz samochód zaczął tańczyć jak bohaterowie Deszczowej piosenki. To był ulubiony film mojego taty. Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wydaje mu się, że umrze.
Miałem zapięte pasy, więc moim ciałem rzucało bezładnie, ale nie przekoziołkowałem do przodu. Za to z rąk wypadł mi tablet i rysik. No i okulary spadły mi z głowy. Widziałem, jak najpierw tablet, a następnie one uderzają w schowek, odbijają się od niego i z całą siłą walą w zagłówek fotela kierowcy, a potem lecą sobie gdzieś dalej. Nie wróżyło to dobrze ich funkcjonalności. W końcu się zatrzymaliśmy. W poprzek drogi. Jak na złość właśnie wtedy odtwarzacz, z którym wcześniej nieskutecznie walczyła mama, zaskoczył i wnętrze samochodu wypełniły jazgotliwe dźwięki gitary Eddiego Van Halena.
Przez kilka długich chwil milczeliśmy, przyglądając się sobie. Ocienialiśmy straty. Znaczy – byłem cały. Mama też. Silnik cicho mruczał. Pojazd również ocalał. Kiedy z głośników popłynął refren, w którym David Lee Roth krzyczał, że „ucieka przed diabłem”, mama zaniosła się histerycznym śmiechem. Ja również. Szarpany spazmami, próbowałem wyrzucić z siebie jedno, ale jakże kluczowe zdanie.
– Ma… maa… ma… Maaaaamooo!
– Cooooooooo?
– Zzz… zjeee…
– Coooooo?
– Zzzzz drogi! – krzyknąłem w końcu. – Zjedź z drogi, bo jak nie ty, to ktoś inny nas zabije!
Jak na komendę mama przestała się śmiać. Wykręciła kierownicę, nacisnęła gaz i zjechała na pobocze. Przez chwilę siedziała bez ruchu z rękami na kółku. Histeryczny śmiech jak przyszedł, tak zniknął.
– Muszę wysiąść, zapalić – powiedziała.
– Zmokniesz.
– Nie szkodzi – odpowiedziała, a otwierając drzwi, dodała: – Przepraszam.
Kiedy tylko zapaliła papierosa, deszcz jak zaczarowany przestał padać. Podniosłem okulary. Były całe. Ani śladu zniszczeń. Wysiadłem i stanąłem obok niej. Opieraliśmy się o mokry samochód. Przez chwilę mama paliła w ciszy, a potem przemówiła:
– Przepraszam cię, słońce. Prawie nas zabiłam.
– Ale nie zabiłaś. Za to wisisz mi tablet. Bo chyba się rozwalił.
– Przepraszam.
– Nie ma za co – odparłem, odruchowo chwytając ją za rękę.
– Mój mały chłopiec – powiedziała ni to do mnie, ni to do powietrza.
– Nie taki mały. Choć z drugiej strony chyba chciałaś zrobić ze mnie wampira. Zostałbym na zawsze młody…
Roześmiała się.
– Wiem. Przepraszam.
– Będzie dobrze, mamo. Zobaczysz.
Wtedy spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczyma, a dłonią, w której nie trzymała papierosa, sięgnęła do mojego czoła.
– Kamil, dobrze się czujesz? Nie uderzyłeś się w głowę? Synku, wprowadzamy się do babci. Nie będzie dobrze.
– Myślę, że demonizujesz.
– Demo… co? Kto cię tego nauczył?
– No wiesz, internet? Poza tym czy może być gorzej?
– To teraz powiem ci, jak będzie. Gdy tylko wejdziemy do domu, babcia wygłosi tyradę pod tytułem: „Anno, zniszczyłaś sobie życie i nie potrafisz utrzymać przy sobie faceta”. Gdy skończy ze mną, dopadnie ciebie, więc się nie uśmiechaj. Wysłuchasz bowiem, młody człowieku, przemówienia o tym, jak bardzo jesteś skażony genami ojca i jak to złamiesz serca wszystkim kobietom, więc lepiej byłoby, abyś poszedł do zakonu. I co, dalej myślisz, że będzie dobrze?
– Ale w końcu to się jej znudzi, no nie?
– O co chcesz się założyć? O tablet? Prędzej się wyprowadzimy z Czarnego Stawu, nim jej się to znudzi. Wsiadamy i ruszamy – powiedziała, wyrzucając niedopałek. – I o papierosach też jej nie mów. Bo mnie zabije.
– Spoko. Ale w sumie, mamo, ile ty masz lat?
– Dla babci nigdy wystarczająco. Wsiadaj, bo zastanie nas noc.
W środku odtwarzacz definitywnie powrócił do życia i zaczął włączać kolejne piosenki Van Halen. To był ulubiony zespół taty. Dziwna sprawa. Mama nie mogła znieść, gdy ktoś wymawiał przy niej jego imię, ale słuchała jego płyt. Według GPS-u do Czarnego Stawu zostało nam trzydzieści kilometrów.
II
Kiedy podjeżdżaliśmy pod dom babci, uświadomiłem sobie, że zupełnie inaczej go pamiętałem. Kiedy raz do roku ją odwiedzaliśmy, najczęściej na Boże Narodzenie, miałem wrażenie, że dom jest niski, kwadratowy i jakiś taki nijaki. Teraz mimo zapadającego zmroku pierwszy raz w życiu zauważyłem, że o domu babci można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest niski, kwadratowy i nijaki. Po pierwsze, miał wieżyczkę, małą, bo małą, ale miał. Po drugie, dwa piętra. No i wreszcie – był w obrzydliwym różowym kolorze, który wyróżniał go na tle wszystkich domostw w okolicy.
– Mamo, czy babcia pomalowała dom, czy oszalałem?
– Jeszcze nie oszalałeś. Spokojnie. Chyba pomalowała – powiedziała mama, wyciągając z bagażnika pierwszą walizkę. – A teraz chodź mi pomóc, bo gwarantuję ci, że na pomoc ze strony babci nie mamy co liczyć.
W tym momencie jak na zawołanie drzwi wejściowe otworzyły się i ukazała się w nich seniorka rodu – Hanna Jura, czyli babcia. Nie wiem, ile miała lat. Nie była jakoś przeraźliwie stara, w końcu mama była wciąż na tyle młoda, że oglądali się za nią faceci. Ale babcia miała w sobie coś dystyngowanego. Wyniosłego. Coś, co sprawiało, że nawet jeśli nie wyglądała, to zachowywała się tak, jakby właśnie obchodziła sto trzydzieste urodziny.
– W końcu dojechaliście. Miałam już nie czekać z kolacją. Wnieście rzeczy i przyjdźcie do kuchni.
Tylko tyle. Albo aż tyle.
Mama porozumiewawczo mrugnęła. Znałem ten szyfr. Miałem teraz się ukłonić, podziękować za gościnę i ucałować pierścień. Stanowczo nie miałem pyskować, udawać nadąsanego i obrażonego. W chwili, gdy planowałem ukłon niemal do ziemi, ubarwiony pięknym, acz improwizowanym dworskim dygnięciem, babcia trzasnęła mi drzwiami przed nosem. Mało brakowało – sekunda później, a wyrżnąłbym łbem w drzwi.
Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości co do słów mamy, teraz musiałem przyznać jej rację.
Nie będzie lekko.
III
Kiedy ktoś mówi, że czekał na ciebie z kolacją, w naturalny sposób można by wyciągnąć wniosek, iż zaraz zostaniesz nakarmiony. Tak bywa w zwyczajnych rodzinach. Niestety moja do tej kategorii nigdy się nie zaliczała. Dlatego też, mimo że babcia na progu zarzuciła nam spóźnienie na kolację, zanim mogłem dostąpić zaszczytu dopuszczenia do stołu, musiało minąć sporo czasu.
Ponieważ babcia nie toleruje zaśmiecania, jak sama to ujęła, zarówno podjazdu, jak i sieni, zanim dane było mi usiąść z nią do stołu, musiałem wnieść wszystkie nasze walizki do pokojów, które nam przydzieliła. Mama nie mogła mi w tym pomagać, bo jak powiedziała babcia – dźwiganie ciężarów jest domeną mężczyzn. A że jestem jedynym mężczyzną w tym domu, to muszę zrobić to ja. Na koniec dodała, że będąc jedynym mężczyzną noszącym nasze nazwisko, skrzywdzę jeszcze wiele kobiet, teraz więc mogę zrobić coś dobrego.
Pakowanie samochodu zajęło nam kilka godzin. Upychaliśmy z mamą wszystkie klamoty, jakie mogliśmy zabrać. Nasze subaru przypominało bardziej gigantyczne jajo niespodziankę niż rodzinnego SUV-a, który wedle katalogu powinien pomieścić siedem osób. Nie. Ale siedemnaście walizek plus kartony – owszem. Pojemny prezent. Jeden z najlepszych, jakie mama dostała od ojca. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem, a mama była szczęśliwą, pozbawioną neurotycznych napadów kobietą, tata żartobliwie mawiał, że ona musi kochać ten samochód bardziej niż jego. Mama zazwyczaj odpowiadała, śmiejąc się, że owszem, bo zawsze jest pod ręką. Dziś jestem przekonany, że wolałaby mieć pod ręką tatę.
Wynosiłem walizki, ustawiając jedną po drugiej na ganku. Jak już wspominałem, dom babci był dziwnym architektonicznym tworem, który łączył w sobie coś na kształt małego zameczku, domku rodem z amerykańskiego serialu i czegoś, co urodziło się w głowie pradziadka i nie powinno nigdy jej opuszczać. Dodatkowo, choć miał jakieś sto lat, wydawało mi się, że wciąż się rozrastał. Jakby w nocy, gdy wszyscy śpią, dom bezczelnie zagarniał dla siebie kolejne metry posesji. Oczywiście to złudzenie. Nie bywaliśmy tu często, zazwyczaj tylko zimą i raptem na kilka dni.
Ustawiając walizki, myślałem o tym, co mnie czeka w Czarnym Stawie. Nie znałem tego miasta. Nigdy nie zapuszczałem się dalej niż na rynek, i to zazwyczaj w towarzystwie rodziców. Teraz mieliśmy tu zamieszkać… Nie wiem, co było gorsze – miasteczko czy babcia. Ale jedno było pewne – na ich towarzystwo byłem skazany.
Gdy ustawiłem na ganku wszystkie walizki i kartony zalegające w aucie, mogłem wreszcie sięgnąć po tablet. Siła uderzenia wydawała się spora, ale ku mojemu zaskoczeniu matryca była cała. Jeden z rogów obudowy był lekko uszkodzony, ten, który uderzył w schowek. Resztę zamortyzował zagłówek i miękkie walizki. Pierwszy plus, odkąd zaparkowaliśmy na podjeździe. Przynajmniej będę miał co robić nocami.