- promocja
- W empik go
Czarny świt - ebook
Czarny świt - ebook
Poznaj serię „Żniwiarz” autorki uhonorowanej nagrodą Książka Roku 2019 Lubimy Czytać!
Nadszedł czas ostatecznego starcia. Słowiańskie demony muszą odejść w zapomnienie!
Magda odrodziła się po raz kolejny. Po powrocie z zaświatów, razem z piekielnym ogarem przy boku, uchroniła Feliksa przed rychłą śmiercią. To jednak dopiero początek ich kłopotów. Demony nie śpią i zaczynają się pojawiać nawet w biały dzień. Cała wieś Wiatrołom jest zagrożona, a wraz z nią świat zwykłych śmiertelników. Czy zły omen się sprawdzi i Nija powróci ze zdwojoną mocą? Czy śmierć bliskich przysłoni żniwiarzom zdrowy rozsądek? Władca demonów chyba nigdy nie da za wygraną! Koniec znanego wszystkim świata nadchodzi szybciej, niż się tego spodziewają…
Paulina Hendel ponownie stworzyła wartką i fascynującą opowieść, która pochłonie was i wciągnie w niezwykły świat demonów niczym sam Nija… Ta historia pełna pojedynków z potworami i tajemnic z zamierzchłej przeszłości to świetny finał serii, a przede wszystkim fantastyka z prawdziwego zdarzenia! Nowa Fantastyka
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-97-4 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zwid stał przy jej boku, z jego gardła dobywał się niski warkot. Za każdym razem, gdy obnażał zęby, widziała, jak co drugi z tłumu nerwowo przełyka ślinę. Kilka osób wyglądało, jakby miało zamiar wziąć nogi za pas, ale najwyraźniej obawiali się, że olbrzymi pies rzuci się za nimi w pogoń.
Kiedyś bałaby się stanąć przeciwko nim. Bałaby się konsekwencji tego, co właśnie powiedziała. Teraz jednak była zupełnie inną osobą, a mieszkańcy Wiatrołomu musieli przestać żyć w nieświadomości.
– Demony? – usłyszała szept.
– Słyszałeś to?
– Co ona wygaduje?
– Wasz świat już nigdy nie będzie taki sam – oświadczyła głośno. – A teraz won do domów!
Ludzie poruszyli się nieznacznie.
– I wara od rodziny Wojnów! – zagroziła, rzucając spojrzenie na Feliksa, który zaledwie trzy minuty temu miał zawisnąć na drzewie.
– Nie będziesz… – Przed tłum wystąpił jeden z mężczyzn, ale zwid zastąpił mu drogę. Zogniskował na nim czerwone ślepia, a człowiek zamarł.
Demon żywił się ludzkim strachem, tutaj zaś miał przed sobą prawdziwy szwedzki stół.
Magda poczuła zapach uryny; spodnie mężczyzny pociemniały w kroczu. Podeszła do nawiego i położyła dłoń na jego łbie.
– Wystarczy – powiedziała cicho. Po ciele zwida przemknął dreszcz i przez sekundę miała wrażenie, że ten zaraz ją ugryzie. Nie można ot tak sobie rozkazywać demonom. – Proszę – dodała szeptem.
Zwid odwrócił łeb, wlepił w nią spojrzenie, mrugnął dwa razy i wywalił z paszczy czarny jęzor.
Mężczyzna z kolei się wycofał.
– Idziemy – mruknął.
Pozostali bardzo powoli dołączyli do niego, omijając Magdę i demona szerokim łukiem. Zerkali na nią podejrzliwie, ale bojowy nastrój najwyraźniej już ich opuścił. Dziewczyna obserwowała ich, aż dotarli do końca uliczki, gdzie rozdzielili się na dwie grupy.
Dopiero gdy uznała, że nie stanowią już zagrożenia, odwróciła się do Feliksa, który wciąż stał jak oniemiały w tym samym miejscu.
– Wróciłam. – Rozłożyła dłonie i uśmiechnęła się nieśmiało.
¢
Nie rozpoznawał jej, mimo to wiedział, że to ona. To musiała być jego Magda. Postąpił krok w jej stronę, ale zwid wyszczerzył groźnie kły.
– Spokój – nakazała mu. – Idź się pobawić.
Machnęła ręką, a demon ruszył w stronę ogrodu. Zanim zniknął w wysokich chaszczach, odwrócił łeb i rzucił Feliksowi ostrzegawcze spojrzenie.
– Co to ma być? – nie wytrzymał żniwiarz, kierując oskarżająco palec w oddalającego się zwida.
– Nudziło mu się w Nawii – odparła, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
– To naprawdę ty – powiedział, czując, jak w jego sercu rozkwita niewypowiedziana radość, która wkrótce ogarnęła całe jego ciało.
Podbiegł do niej i po prostu wziął ją w ramiona. Z oczu popłynęły mu łzy. Śmiał się i nie potrafił wypuścić Magdy z objęć. Do tej pory myślał, że już nigdy więcej jej nie zobaczy.
– Jesteś najtwardsza z nas wszystkich – powiedział, całując ją w głowę.
Nie było słów, które mogłyby wyrazić jego uczucia. To było szczęście, ale i… lęk, że znów ją straci. Nagle poczuł, że robi mu się niedobrze. A co, jeśli to wszystko to tylko wytwór jego wyobraźni? Otępiały umysł potrafi tworzyć bardzo realistyczne wizje. Ale przecież czuł ciepło jej ciała! Zapach szamponu na rudych lokach! A może jednak go powiesili i…
– Przestałam już wierzyć, że jeszcze się zobaczymy – westchnęła, odsuwając się od niego. – Nic się nie zmieniłeś. – Pokręciła głową z uśmiechem; jej oczy były wilgotne od łez.
– Ty za to bardzo. – To były jedyne słowa, które przyszły mu w tej chwili do głowy.
– Ciii – syknęła niespodziewanie.
Odwróciła się i zapatrzyła w pogrążoną w mroku ulicę. Przywodziła na myśl ogara, który złapał trop.
– Co się stało? – zaniepokoił się Feliks.
– Coś za nimi poszło – odparła, po czym nałożyła strzałę na cięciwę i bez zbędnych słów ruszyła przed siebie.
Żniwiarz przez chwilę stał w miejscu zaskoczony, aż pobiegł za nią.
– Wiesz, co to? – zapytał szeptem, gdy ją dogonił.
– Jeszcze nie – odparła niskim tonem. W tej chwili jej oczy wydawały się zupełnie czarne. Feliks już raz takie widział i na samą myśl o tym przeszedł go dreszcz.
Skręciła w boczną uliczkę, którą wcześniej oddaliło się kilkoro uczestników niedoszłego linczu. Szła bezgłośnie i pewnie, jakby cały świat, a przynajmniej Wiatrołom, należał do niej.
Tuż przed nimi rozległ się hałas, więc zamarli, gotowi do odparcia ataku. Coś małego mknęło prosto na nich, gdacząc przeraźliwie.
– Co, do cholery…? – sapnął Feliks, gdy minęła ich na wpół łysa, oszalała ze strachu kura, za którą sypało się pierze.
Przy jednym czy dwóch domach w okolicy rzeczywiście znajdowały się kurniki, ale co mogło tak załatwić tego biednego ptaka? Żniwiarz zerknął na Magdę, która wydawała się zupełnie niezainteresowana drobiem. Jeden kącik jej ust uniósł się w uśmiechu.
– Co męczy ptactwo domowe? – zapytała.
Wzruszył ramionami.
– Jakiego demona ciągnie do przeklętych domów? Lub wszędzie tam, gdzie dzieje się zło i okrucieństwo? Jakkolwiek by było, próba linczu na żniwiarzu nie jest przecież dobrym uczynkiem.
Zastanowił się, choć tak naprawdę znał odpowiedź. Tylko że istnienie tego demona, tak jak wielu innych, zawsze wkładał między bajki.
– Szyszymora – powiedział.
Magda skinęła głową z zadowoleniem.
– Pewnie nie masz broni moczonej w wywarze z paproci? – zagadnęła.
Rozłożył ręce. Nie miał przy sobie absolutnie nic, co mogłoby się przydać do walki z demonem. Przecież całą broń zostawił w domu, nie chcąc wyglądać groźnie, gdy stanie naprzeciw wściekłym mieszkańcom Wiatrołomu.
Z końca ulicy dobiegł ich ludzki krzyk. Feliks drgnął, gotów, żeby zerwać się do biegu.
– Bez pośpiechu – powiedziała Magda. – Należy im się porządna dawka strachu.
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie poznaję cię – szepnął.
– Żartuję przecież – burknęła, po czym przyspieszyła.
Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy naprawdę żartowała. Czy to możliwe, że przez ostatni tydzień mogła aż tak się zmienić?
Wreszcie dojrzeli pięć osób stłoczonych na parkingu przy sklepie. Nerwowo rozglądali się wokół siebie. Ktoś machnął pochodnią, z której skapywały płonące krople.
– Co to było? Widzieliście to?!
– To zwierzę!
– Nie, człowiek!
– Cicho!
– Auuu! Nie wymachuj tą pochodnią! – wrzasnął ktoś, najwyraźniej poparzony skapującym paliwem.
– Jak z dziećmi – westchnęła Magda. – Spokój! – krzyknęła.
Ludzie natychmiast zamilkli, zerkając na nią ze strachem. Zatrzymała się kilka kroków przed nimi i odwróciła do nich tyłem.
– Pilnuj ich, żeby nie zrobili niczego głupiego i nie rzucili mi się na plecy – powiedziała do Feliksa, lustrując wzrokiem otoczenie. Coś poruszyło się między sklepowymi wózkami stojącymi pod wiatą. Chwilę później rozległo się kwilenie, ludzie za jej plecami zaszemrali niespokojnie.
– Nie ruszać się! – syknął Feliks, wpatrując się w ciemny kształt między wózkami.
– Wyłaź – szepnęła Magda.
Po chwili dotarło do nich zawodzenie. Było tak irytujące, że żniwiarz ledwie się powstrzymywał, żeby nie zakryć uszu. Drażniło bębenki, wdzierało się prostu do mózgu, aż miało się ochotę zedrzeć skórę z czaszki. Słyszał, jak ktoś za nim osunął się na kolana. W pobliżu zaskomlał rozpaczliwie pies, a demon nie przestawał jęczeć.
Po czasie, który wydawał się wiecznością, szyszymora przepchnęła się wreszcie między wózkami i wylazła spod wiaty. Wyglądała jak paskudna starucha odziana w cuchnące łachmany. Była niska, a wygięte w pałąk plecy sprawiały wrażenie, jakby zaraz miała się przewrócić na tę okropną, pomarszczoną gębę. Wyciągnęła powyginaną artretyzmem dłoń w stronę grupki ludzi. Feliks zerknął na nich kątem oka – wszyscy byli trupio bladzi i trzęśli się ze strachu.
– Tylko spokojnie – odezwał się, zasłaniając ich własnym ciałem.
Jego bratanica przyłożyła napiętą cięciwę do policzka, powoli wypuściła powietrze z płuc i rozprostowała palce. Strzała pomknęła pewnie do celu. Wbiła się w sam środek klatki piersiowej staruchy, która zaczęła skrzeczeć i w zaskakującym tempie rzuciła się do ucieczki.
– Zostań z nimi! – krzyknęła Magda i ruszyła jej śladem.
¢
W kilka sekund przebiegła cały parking, jej stopy miękko uderzały w asfalt. Oddychała równo i głęboko, ciesząc się świeżym powietrzem świata żywych. Szyszymora, mimo że została ranna, nadal była szybka. Na zakręcie poślizgnęła się i potoczyła po ziemi, ale chwilę później pozbierała się i pobiegła dalej.
Magda zwiększyła tempo. W pewnym momencie poczuła charakterystyczny zapach kojarzący jej się z dzieciństwem – tak pachniały zerwane z drzewka czereśnie albo nagrzane od słońca truskawki, a może dom cioci Jadzi przed świętami, gdy piekła pierniki? Przywodził na myśl tylko najlepsze wspomnienia, a dziewczyna doskonale wiedziała, co oznaczał. Zwolniła kroku. Kilka metrów dalej ujrzała zielonkawą, fosforyzującą poświatę.
Nagle szyszymora zawyła z rozpaczą, gdy wpadła prosto w chude łapy i została przyciśnięta do spasionego brzucha. Trzasnęła łamana strzała, wystająca z jej klatki piersiowej. Z gardła wielkiego, bulwiastego stwora dobył się rechot zachwytu. Światła krążące nad jego głową zniknęły.
Magda zatrzymała się i opuściła łuk. Łapiduch nie stanowił zagrożenia dla ludzi. Patrzyła, jak rozdziawia olbrzymią paszczę i zaczyna wpychać do niej szyszymorę. Przywodził na myśl węża połykającego zdobycz znacznie grubszą od siebie. Dziewczyna jeszcze przez dłuższy czas miała wrażenie, że mniejszy demon poruszał się w środku jego trzewi.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałam – westchnęła.
Ostrożnie podeszła do łapiducha, który drgnął niespokojnie na baryłkowatych tylnych łapach. Przednie oparł o ziemię dla zachowania równowagi.
– Nic ci nie zrobię – szepnęła, wyciągając dłoń w jego stronę.
Dotknęła cielska pokrytego śluzem, który dla większości demonów pachniał tak ładnie, że na ślepo za nim podążały i wpadały prosto w zasadzkę.
– Co tu robisz, maluchu? – zapytała, głaszcząc go, zupełnie jakby chciała się zrehabilitować za to, że kiedyś pozwoliła Pierwszemu zabić zupełnie bez powodu innego łapiducha.
Nawi zbliżył do niej pysk, jakby chciał ją obwąchać.
– Nie powinieneś tu być – powiedziała. – Tutaj nie będzie dla ciebie bezpiecznie. Zostaw to miasto i znajdź sobie spokojniejsze tereny łowieckie.
Nie miała pojęcia, czy ją zrozumiał. Po prostu się odwrócił i kolebiąc się na boki, odszedł w mrok. Nad jego głową znów pojawiły się zielonkawe światełka. Patrzyła chwilę za nim, po czym wytarła rękę o spodnie i wróciła do Feliksa.
Żniwiarz nadal pilnował pięciorga ludzi, którzy nie mogli się zdecydować, jak postąpić w takiej sytuacji. Na dobrą sprawę rzeczywiście była dość niezręczna. Spanikowali na widok szyszymory, nie mieli pojęcia, czym była ani jak się przed nią bronić. A przecież wystarczyło tak niewiele – kamyk z naturalnym otworem noszony na szyi, okadzanie domu dymem z jałowca, broń moczona w wywarze z paproci. Lecz oni byli zupełnymi ignorantami w tej kwestii. Bo i skąd mieliby czerpać wiedzę o demonach?
– Jak? – zapytał Feliks.
– Nie żyje – odparła.
Wujek zmarszczył brwi.
– Co tak cuchnie?
Magda dotknęła spodni wilgotnych w miejscu, w którym wytarła dłoń ze śluzu.
– Nie mam pojęcia – odparła. W tym momencie miała ważniejsze rzeczy na głowie. – To, co widzieliście, to była szyszymora – zwróciła się do pozostałych.
Pięć par pustych oczu wpatrzyło się w nią z niedowierzaniem.
– Wracajcie do domów. – Machnęła ręką. – A gdy będziecie potrzebowali pomocy lub wyjaśnień, zgłoście się do kogokolwiek z Wojnów. Tylko tym razem bez siekier i wideł – dodała ironicznie.
Ludzie potrzebowali minuty czy dwóch, żeby dotarło do nich to, co powiedziała. Zaszurali butami, rzucili sobie nawzajem kilka pytających spojrzeń, aż ktoś odchrząknął i bardzo powoli ruszył przed siebie, byleby dalej od żniwiarzy. Inni podążyli za nim, szepcąc między sobą.
– Nie wiem, czy to wszystko to był dobry pomysł – odezwał się Feliks, patrząc w ślad za nimi.
– Oczywiście, że nie – odparła Magda. – Ale jakie mamy inne wyjście? Chodźmy do domu, nawet sobie nie wyobrażasz, ile mam ci do opowiedzenia.
¢
Kilka ulic dalej pozostali uczestnicy nieudanego linczu niespiesznie wracali do domów. Ich kroki brzmiały głucho i nierealnie w otaczającej ich ciemności. Spoglądali na siebie wciąż niepewni tego, co wydarzyło się zaledwie kilkanaście minut temu. Naprawdę próbowali powiesić człowieka na drzewie? Tamten pies był rzeczywiście taki wielki? Czy ktoś groził, że zastrzeli ich z łuku? Przecież takie rzeczy nie mogły wydarzyć się w cywilizowanym świecie!
Jarosław Damaszek ukradkiem obserwował blade twarze towarzyszy w blasku dogasającej pochodni. Po ich minach widział, że kilka osób myślało o tym samym, co on. Żałowali, że dali się porwać temu szaleństwu. Jednak byli i tacy, którzy mocno zaciskali zęby i pięści, tak jakby wcale nie zamierzali rezygnować z zemsty.
Nagle stało się coś tak niespodziewanego, że wszyscy zatrzymali się i zadarli głowy. Lampy uliczne zatrzeszczały, a potem zajaśniały. Wiatrołom zalała ciepła, pomarańczowa łuna.
– Wrócił prąd – szepnęła Droszczakowa z namaszczeniem.
Ludzie odsunęli się od siebie. Mrugali powiekami, jakby właśnie obudzili się z koszmaru sennego. I wtedy spłynął na nich wstyd – przynajmniej na kilku z nich. Może to brak tej oznaki cywilizacji rzeczywiście zrobił im z mózgów sieczkę? Jakim cudem mogło ogarnąć ich takie szaleństwo?
– To ja tego… wracam do domu – burknął pod nosem Damaszek, wdzięczny, że może odłączyć się od grupy. Dobrze, że ta przeklęta pochodnia zgasła. Niosąc ją teraz, czuł się jak idiota. – Na razie.
Oddalił się w boczną uliczkę. Gdy zaświeciły lampy, nie bał się już samotnie przemierzać miasta. Przez tę przeklętą wichurę dopadła ich zbiorowa histeria, ot co.
– Jutro go dopadniemy! – usłyszał w oddali niski głos Krzysztofa Skrajny.
Ciemność robi dziwne rzeczy z ludźmi, uznał Damaszek. A niektórzy nadal z niej nie wyszli.
Jarosław namacał w kieszeni klucze i otworzył drzwi. Z ulgą nacisnął włącznik, żyrandol zaświecił po raz pierwszy od tygodnia.
Jak ja wytłumaczę się żonie? – przemknęło mu przez myśl. Dzięki Bogu, że tej nocy miała dyżur w szpitalu. A przecież zaledwie godzinę wcześniej wierzył, że rano będzie z dumą chwalił się jej, jak to wreszcie dopadli tego psychopatę.
– Jak facet wniesie na nas skargę… – Pokręcił głową.
Zszedł do piwnicy po piwo, które trzymał na czarną godzinę. Ta się chyba kwalifikowała jako taka. Jedną butelkę otworzył od razu i wziął solidny łyk, żeby ukoić nadszarpnięte nerwy. Dwie kolejne wstawił do lodówki, która uruchomiła się z cudownym buczeniem.
Przeszedł do pokoju gościnnego i usiadł na kanapie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przecież mógł włączyć telewizor! Trochę zeszło, zanim odszukał pilot, ale już chwilę później z odbiornika popłynęły dźwięki jakiegoś filmu. To wszystko było jak powrót do rzeczywistości. Jakby ta noc nigdy się nie wydarzyła.
¢
Stanęli na progu domu, upewniając się jeszcze, że po ulicy nie krążą żadne demony. Latarnie świeciły jasno, zupełnie zmieniając oblicze miasta. Feliks przepuścił Magdę w drzwiach; dziewczyna, nie oglądając się na niego, od razu ruszyła do kuchni i zaczęła przeglądać zapasy suchego prowiantu, które kilka dni wcześniej przywiozła Wanda.
– Boże, jakie to dobre! – westchnęła, wgryzając się w rogalik z czekoladą.
Pochłonęła go w ekspresowym tempie i rozpakowała paczkę ciastek.
Feliks z przyzwyczajenia zapalił świeczkę i wodził za nią wzrokiem, nie mogąc nacieszyć się jej obecnością. Chciał dowiedzieć się wszystkiego o jej powrocie, zadać tysiąc pytań, jednak żadne sensowne nie przychodziło mu teraz na myśl.
– Skąd masz łuk? – odezwał się w końcu.
– Po drodze do domu odwiedziłam sklep sportowy – wyjaśniła z pełnymi ustami.
– A ten… zwid? Dlaczego cię słucha? Gdzie jego łańcuch?
– Nie ma już łańcucha. – Pokręciła głową. – Odpięłam go. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki diabelec był wielki w Nawii.
– W Nawii… – powtórzył głucho Feliks.
– Mam ci tyle do opowiedzenia! – W końcu usiadła za stołem. W jej ciemnych oczach odbijał się płomień świecy. – Nie uwierzysz…
Zaczęła mówić, a słowa wylewały się z niej niczym potok. Opowiadała o rzeczach niesamowitych, wręcz niemożliwych do uwierzenia, o tych niepokojących, a nawet przerażających.
Jeżeli Feliks kiedykolwiek był pewien swojej wiedzy na temat świata i demonów, to teraz właśnie cała ta pewność obróciła się w proch.
¢
Nagłe uczucie niepokoju wybudziło Jarosława ze snu. Otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju. Na czarnym ekranie telewizora rozbłyskały bezgłośnie kolorowe fajerwerki.
– Ta to też nie miała jakiego wygaszacza ustawić – mruknął pod adresem żony, wyłączając odbiornik.
Jednak niepokój pozostał. Damaszkowi zrobiło się zimno, na rękach pojawiła się gęsia skórka. Zerknął na okno, skąd spojrzało na niego jego własne odbicie. Już miał wrócić na kanapę, kiedy zdał sobie sprawę, że było tam coś jeszcze. Jakiś cień…
Serce zabiło mu szybciej. Na co dzień nie był tchórzem, ale w tę szaloną noc mógł uwierzyć we wszystko. Zgasił światło i podszedł do okna. Za szybą mignęła mu paskudna gęba. Damaszek wrzasnął i jak oparzony odskoczył do tyłu na dobry metr. Wpadł na stołek i go przewrócił. Trzasnęło łamane drewno. Serce mężczyzny waliło jak szalone.
Złodzieje! To była jego pierwsza myśl, gdy tylko się nieco uspokoił.
Coś huknęło na podwórku, a pies przy budzie się rozszczekał. Damaszek nieraz już słyszał o gangu okradającym zakłady z kabli, o tym, że truli psy i niszczyli mienie.
– Wara od mojego Brutusa! – warknął.
Rozejrzał się po pokoju i w ciemnościach dostrzegł połamany taboret. Podniósł złamaną nogę i zważył ją w dłoni. Nada się.
Ruszył przez przedpokój, nie zastanawiając się, co zrobi dalej. Wierzył, że samo jego pojawienie się na podwórku przepędzi złodziei. Jakoś nie przeszło mu przez myśl, że może ich być wielu i że mogą być lepiej uzbrojeni niż on. Teraz napędzała go ta sama wściekłość, która wcześniej tej nocy kazała mu iść z pochodnią zlinczować socjopatę.
Stanął na progu domu i zaczął nasłuchiwać. Brutus zamilkł i Damaszek przestraszył się, że już zdążyli go otruć. Może wyrośnięty kundel nie był najinteligentniejszym stworzeniem na świecie, ale właściciele naprawdę go kochali.
Dzierżąc nogę od taboretu, Jarosław przywarł do ściany i powoli okrążył dom. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozpraszanej przez światło z ulicy. Znalazł się w ogrodzie; powiódł wzrokiem po żywopłocie, drzewkach owocowych i rabatkach żony, jednak złodziei tam nie było. Opuścił swoją broń. Może go zobaczyli i się przestraszyli?
– Brutus? – szepnął.
Z budy doleciało do niego ciche skomlenie. Natychmiast dopadł do konstrukcji, której bliżej było do drewnianego pałacyku niż budy, i zajrzał do środka.
– Brutus?
W ciemnościach mrugnęły do niego błyszczące zielone oczy.
– No chodź, malutki. – Wyciągnął do zwierzaka rękę. – Mam nadzieję, że nie jadłeś nic od obcych.
Wilczur zaskomlał głośniej i wcisnął się w najdalszy kąt.
– Co jest? – Damaszek odwrócił się, gdy ktoś się na niego rzucił.
Odruchowo zasłonił się nogą taboretu, a potem na oślep zaczął nią okładać przeciwnika.
– Już… ja… cię… oduczę… kraść… – Z każdym słowem drewno uderzało w ciało.
Intruz zaczął się wycofywać, zasłaniając chudymi rękami głowę z cuchnącymi dredami. Nagle z jego gardła dobył się wysoki wrzask. Damaszek stracił rytm, a złodziej odskoczył do tyłu i… rozpostarł skrzydła.
– Co jest, do ku…? – zaczął mężczyzna.
Dopiero teraz spojrzał w żółte ślepia, zobaczył paskudną, nieludzką gębę, chude kończyny i błoniaste, poszarpane na końcach skrzydła. Jarosław zamrugał. To coś… to… w ogóle nie powinno istnieć.
Cofnął się i poczuł za plecami budę. Najchętniej wcisnąłby się do niej i schował w najgłębszym rogu wraz z Brutusem.
Ten… mutant prychnął gniewnie. Wyszczerzył zęby, a potem wzniósł się w powietrze. Zahaczył skrzydłem o gałęzie wiśni, odbił się stopami od domu i zniknął w ciemnościach.
Damaszek zaś długo jeszcze stał z opuszczonymi rękami, zadartą głową i otwartymi ustami. Czy on naprawdę to widział? A może to piwo było zepsute?
Poczuł coś zimnego i mokrego na swojej dłoni. Wrzasnął głośno i odskoczył. Uniósł nogę taboretu, a Brutus, oblizując nos, spojrzał na niego z wyrzutem.
– Ty też to widziałeś? – zapytał Jarosław. – Błagam, piesku, powiedz, że nie mam halucynacji.
Przyklęknął na trawie i przytulił się do gęstego futra.
– Dzisiaj śpisz w domu – oświadczył.
Pozbierał się z klęczek i razem ze zwierzakiem ruszył do domu. Jeżeli wcześniej ta noc wydawała się dziwna, teraz przebiła wszelkie standardy dziwności.
¢
Gauza spał w swojej sypialni. Chyba się obraził, bo nie odzywał się przez całą drogę do Czarnej Wody.
– I niby co miałem zrobić? – burknął do siebie Waldemar.
Siedział w salonie i palił papierosa, przeglądając zawartość skrzynki pocztowej. Większość to były jakieś ulotki, znalazł się też rachunek za prąd.
– Wiem dobrze, kiedy mnie nie chcą – mamrotał dalej, a papieros skakał w kąciku jego ust.
Feliks jasno dał mu to do zrozumienia. Facet się zupełnie załamał. Ale co mu się dziwić… Szkoda Wandy, dobra babka z niej była. Waldemar nawet podejrzewał, że żniwiarz czuł do niej miętę, ale nie przyznawał się do tego przed nikim, pewnie nawet nie przed samym sobą.
Lekarz poczuł się stary. To wszystko było ponad jego siły. Mógł zszywać żniwiarzy, nastawiać im kości i całkiem nieźle liczyć sobie za wizyty domowe, jednak teraz na świecie został już tylko jeden i wszystko zależało od niego, a Waldemar czuł się w pewnym sensie za niego odpowiedzialny. Może powinien był zrobić coś jeszcze? Może trzeba było zostać w tym przeklętym barze i rano zajrzeć do Feliksa, kiedy miałby lepszy humor? Być takim natrętem jak…
– Bronisław – powiedział na głos. Wciąż oswajał się z koncepcją, że kolega ma nie tylko nazwisko, ale także imię.
Waldemar pokiwał do siebie głową. Nie będzie się narzucał, ale da Feliksowi ze trzy dni na ochłonięcie i wtedy do niego pojedzie. Może żniwiarz będzie jeszcze żył.
Ostatnia koperta była mniejsza niż ulotki i rachunki. Lekarz spojrzał na adres skreślony ładnym pismem. Zrobiło mu się gorąco, i to wcale nie z powodu tego, że wypalił całego papierosa, a teraz wciągał dym z tlącego się filtra.
– Czego chcesz ode mnie, wiedźmo jedna? – burknął, drżącymi rękami otwierając kopertę.
Drogi Waldemarze…
Na Boga, kto jeszcze w tych czasach tak pisze?!
Lekarz przemknął wzrokiem po śnieżnobiałej kartce zapełnionej długimi, eleganckimi słowami, zaklął siarczyście i zaczął uważnie czytać.
Pół godziny później odkrył, że nieważne, jak długo wpatrywał się w list, jego treść pozostawała taka sama.
– Jestem w czarnej dupie – westchnął w końcu.
Nigdy nie uciekał przed swoją przeszłością, po prostu udawał, że się nie wydarzyła. Zapomniał już, kim był kiedyś, żeby nie wstydzić się tego, kim stał się teraz. Jednak tej nocy widmo przeszłości stanęło przed nim w postaci siedemnastu czarnych, schludnych liter układających się pod treścią listu w dwa słowa: Anna Chruszczyńska.
¢
Osada pogańsko-średniowieczno-renesansowa, przypakowane demony, współczesne domy magicznie pojawiające się w zaświatach i wielkie czarne serce na środku pustkowi.
– Kilka miesięcy? – powtórzył głucho Feliks.
Magda pokiwała głową.
– Tam czas płynie inaczej.
– I wydostać się stamtąd mogą tylko demony?
Znów przytaknęła.
– A Nadia i Mateusz utknęli tam już na zawsze?
Na samą wzmiankę o nich jej oczy się zaszkliły.
– Możliwe, że tak, ale jak tylko dorwę Pierwszego albo samego Niję, wyciągnę z nich prawdę – zapowiedziała.
Feliks delikatnie ścisnął palcami jej dłoń.
– Razem to zrobimy – zapewnił. – A Wanda…? Jesteś pewna, że…
Nawet nie potrafił dokończyć zdania. Najpierw dowiedział się, że jego przyjaciółka trafiła do zaświatów, i już zaczął się cieszyć, że jest cała i zdrowa, i właśnie wtedy usłyszał o jej ponownej śmierci.
– Ale skoro nie zabił jej sam Nija, tak jak innych, to na logikę powinna przeżyć – powiedział. – Dopóki my o niej pamiętamy w świecie żywych…
Tak bardzo chciał wierzyć we własne słowa. Świat stanął na głowie; czy to znaczyło, że wszystko było możliwe?
– Nie wiem – westchnęła Magda. – I… przepraszam.
– To nie twoja wina – zapewnił ją.
– Moja. Mogłam nie ciągnąć jej na pustkowia. Ale dzięki niej udało mi się przebić serce Niji.
– Gdzie on teraz jest?
– Na pewno gdzieś w pobliżu. – Spojrzała przez okno. – Pewnie liże rany…
– Dwa razy widziałem go podczas… twojej nieobecności. Nie wyglądał na kogoś, kto powinien bać się ludzi czy żniwiarzy.
– Bo nie wiedział, że w tym samym czasie szłam go zniszczyć. – Uniosła kącik ust w mściwym uśmiechu.
¢
Janina nie mogła usnąć. W domu było zbyt jasno. Przez okna wlewała się poświata lamp. Przez tydzień tkwili w ciemnościach i w pewnym sensie stały się one czymś zupełnie naturalnym.
Staruszka westchnęła z irytacją i wstała z łóżka. Koszula nocna opadła jej do samych kostek. Był to jej najbardziej elegancki strój do spania, który trzymała na specjalne okazje, na przykład pobyt w szpitalu. Ale skoro wszędzie czaiły się demony, a ludzie ginęli na potęgę nawet we własnych łóżkach, kobieta nie miała zamiaru dać się zabić demonom w jakiejś starej pidżamie. Ze wstydu by się chyba spaliła, gdyby ktoś znalazł jej ciało w nieodpowiednim stroju.
Narzuciła na siebie najlepszą podomkę i pomaszerowała do kuchni. Zastała tam Adriana, siedzącego samotnie przy świecy. Był przygarbiony, miał podkrążone oczy i bezmyślnie dłubał zapałką w stopionym wosku. Prąd wrócił, ale z przyzwyczajenia wolimy tkwić w ciemnościach ledwie rozświetlanych przez wątły płomień – pomyślała.
Janina położyła pomarszczoną dłoń na jego ramieniu.
– Wywrócę tę komendę do góry nogami i wypuszczą Sebastiana – zapewniła.
– My naprawdę nikogo nie zabiliśmy… – odparł.
Nie skomentowała. Zawsze i wszędzie powtarzała, że jej wnukowie to dobrzy chłopcy, jednak w głębi serca doskonale wiedziała, że niejedno mieli na sumieniu.
¢
Niebo na wschodzie rozjaśniło się. Feliks zaczął lekko kiwać się na krześle, a powieki same mu opadały.
– Pora się kimnąć – oświadczyła Magda, wstając od stołu. – Chcesz, żebym zerknęła na twoje ramię?
Przejechał palcami po nieco niechlujnym opatrunku.
– Jutro… to znaczy dzisiaj, jak wstaniemy.
Magda pospiesznie ogarnęła się w łazience, po czym stanęła przed lustrem. Od chwili obudzenia się w nowym ciele nie miała zbyt wielu okazji, żeby dobrze się mu przyjrzeć.
Przeczesała palcami rude fale; szkoda, że to nie był jej naturalny kolor. Dotknęła opuszkami jasnej cery naznaczonej kilkoma piegami. Wyglądała zupełnie inaczej niż Oliwia, jej ciała – poprzednie i obecne – były jak słońce i księżyc. Teraz była niższa i nikt nie zaprosiłby już jej na wybieg modelek, co wcale nie znaczyło, że była brzydka. Zresztą kto by się tym przejmował? Wzruszyła ramionami. Nie musiała porażać urodą, żeby zabijać demony.
W samej koszulce i majtkach przeszła do swojego pokoju. Powiodła po nim wzrokiem; zdawał się obcy, a jednocześnie znajomy. Położyła się na łóżku, ale nie wytrzymała na nim dłużej niż kwadrans – było zbyt miękkie. Zrzuciła na podłogę kołdrę i ułożyła się na niej. Pod poduszką ukryła nóż, tuż obok zostawiła łuk i strzały. Przymknęła oczy, wracając wspomnieniami do swojego ostatniego dnia w Nawii, który spędziła z Mateuszem. Jeden dzień – tylko tyle było im dane. A ona nie zamierzała zapomnieć z niego ani jednej minuty. Przywołała w pamięci swoją podróż drogą dusz. To wspomnienie z kolei zdawało się coraz bardziej mgliste, jakby jej umysł nie potrafił go ogarnąć. Skupiła się na tym, co wtedy czuła. Nie miała ciała, ale była wszędzie. Nie miała oczu, a widziała cały świat. Nie miała uszu, a słyszała każdy dźwięk. Widziała zwierzęta wiodące swoje krótkie żywoty. Widziała ludzi pędzących w swoich sprawach. Rodzili się, zakochiwali, przeżywali rozterki, znajdywali szczęście i umierali. Wiedziała, gdzie są demony oraz co zamierzały zrobić. A ona była częścią ich wszystkich, znała każdego z nich, nawet najmniejszego owada, potrafiła policzyć źdźbła trawy. Była całym światem i mogłaby zostać w tym stanie już na zawsze. Jednak było coś, co musiała zrobić.
Zupełnie niespodziewanie znalazła miejsce dla siebie. Ciało opuszczone w sposób przykry i brutalny, ale za to idealne do jej celów. Zadziałała instynktownie.
Nagle znów potrafiła czuć, widziała tylko to, co widziały jej oczy, słyszała to, co słyszały jej uszy, i znacznie mniej rozumiała. Zabrakło jej tchu, chciała krzyczeć, ale z jej gardła dobył się zaledwie jęk. Gwałtownie poderwała się z ziemi. Zachłysnęła się powietrzem, zaczęła kasłać. Do oczu napłynęły jej łzy. Ręce błądziły po ciele, jeszcze do niedawna naznaczonym krwawymi bruzdami. Jednak skóra była gładka, miejscami lekko zaróżowiona w miejscach, w których dopiero co się zabliźniła.
Spojrzała na zgrabne dłonie, porcelanową skórę, na próbę zacisnęła i rozprostowała palce. Wysunęła przed siebie stopę i poruszyła palcami w sportowym bucie. Noga wciąż bolała, choć kość już się zrosła.
– Przykro mi – powiedziała, spuszczając głowę. Chciała w ten sposób oddać hołd swojej poprzedniczce, która do tej pory zamieszkiwała to ciało.
Zza drzewa wyjrzały czerwone ślepia. Magda poczuła paraliżujący strach, ledwie była w stanie zapanować nad odruchami nowego ciała. Jej mięśnie drżały od wewnętrznej walki. Echo Amelii, poprzedniej właścicielki, nadal było silne, ale Magda przecież nie była zwykłym żniwiarzem. Policzyła w myślach do dziesięciu i uśmiechnęła się do bestii, która ostrożnie wylazła zza pnia.
– Już się stęskniłeś? – zapytała.
Zwid podszedł do niej i obwąchał ją dokładnie. Nie spodziewała się, że podąży za nią, ale tak samo wcześniej nawet nie śmiała marzyć, że ocali ją przed potępieńcem lub wieszczym.
Demon parsknął, odwrócił się i odszedł niespiesznie.
– Powinnam wymyślić ci jakieś imię – westchnęła.
Gdy zniknął z pola widzenia, jej mięśnie się rozluźniły.
– Ale wcześniej muszę się ogarnąć. – Spojrzała po sobie.
Świtało, a ona miała na sobie porwane, zakrwawione ubrania, była brudna i rozczochrana. Nie chciała, żeby ktokolwiek zobaczył ją w takim stanie. Szybkim krokiem przemierzyła park. Jej poprzedniczka właśnie tędy skróciła sobie drogę do domu po wieczornym treningu, co okazało się śmiertelnym błędem. Magda chciała odpędzić krwawe wizje, ale wspomnienia były zbyt świeże. Strach, szaleńcza ucieczka, trzask łamanej kości i bolesny upadek na ziemię. Krzyk, łzy i przerażenie na widok potwora. Ból rozrywanej skóry i mięśni, krew lejąca się na ziemię i świadomość, że to już koniec.
Otarła z policzka łzę, przemierzając szybkim krokiem ulice. Przykro jej było, że dziewczyna zmarła w tak brutalny sposób, a jej ciało przez całą noc leżało w gęstych krzakach w parku. W końcu odnalazła jej mieszkanie, wygrzebała klucz z torby i zamknęła się w czterech ścianach, które do wczoraj były domem Amelii.
Dobrze, że mieszkała sama. Dzięki temu uniknęła niewygodnych pytań. Magda wpadła do małej kuchni i z radością znalazła zupę w lodówce. Zjadła ją na zimno, prosto z garnka. Potem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów użyła cudownie pachnącego płynu pod prysznic. Człowiek nie docenia takich drobnostek na co dzień, ale to one sprawiają, że życie staje się bardziej znośne.
Zawinęła się w ręcznik i przetarła dłonią zaparowane lustro. Spojrzały na nią błękitne oczy. Jasną, zgrabną twarz otaczały długie, płomiennorude włosy. Magda dała sobie kilka minut, aby nauczyć się samej siebie, a potem przeszła do pokoju. W szafie odszukała ubrania. W szufladzie znalazła kilka zapomnianych łakoci. Jeszcze w życiu nie jadła czegoś tak pysznego. Czekolada rozpływała się w ustach, wafelek był kusząco kruchy, a orzeszki… Nie było słów, żeby opisać to, co czuła po długim pobycie w Nawii.
Wzięła torbę podróżną, wrzuciła do niej trochę ubrań, telefon i ładowarkę. Zadzwoniła do Feliksa, ale miał wyłączoną komórkę. Znała na pamięć jeszcze numer do rodziców, ale nie chciała ich informować o swoim powrocie z zaświatów telefonicznie. Znalazła portfel, ostatni raz zerknęła na pokój i zamknęła za sobą drzwi. I tak miała wyprowadzić się stąd do końca miesiąca. Najwyżej nie odzyska kaucji.
Zbiegła po schodach i stanęła przed obskurnym blokiem. Wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało tak pięknie, drzewa szumiały, w żywopłocie zagnieździły się wróble, staruszka wyprowadzała psa, dwie nastolatki słuchały muzyki z telefonu, w piaskownicy bawił się mały chłopiec, a jego mama siedziała na ławce z książką w dłoni. Świat był piękny. A ona zadba, żeby taki pozostał.
Na przystanek podjechał autobus miejski; akurat jechał na dworzec. Wskoczyła do niego i kupiła u kierowcy bilet. Po drodze do domu zatrzymała się jeszcze w sklepie sportowym sprzedającym dobrej jakości łuki, bo nie mogła pojawić się w centrum demonicznej apokalipsy zupełnie bez broni.
Teraz zaś leżała na podłodze we własnym pokoju, a za ścianą słyszała chrapanie Feliksa. Zaledwie kilka dni temu coś takiego wydawało jej się marzeniem nie do osiągnięcia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej