- nowość
- promocja
- W empik go
Czarny świt - ebook
Czarny świt - ebook
W lutową noc 2007 roku spokojna wieś Uboże staje się sceną brutalnego morderstwa. Młoda kobieta, z kartką zapisaną wersetami z hymnu sybiraków w dłoni, zostaje znaleziona martwa pod domem komisarza Rafała Hanzy i jego siostry Wiktorii. Skonfliktowane rodzeństwo, zmuszone do współpracy, wraca do miejsca, które skrywa mroczne sekrety.
Wciągnięci w śledztwo przez miejscowego komendanta Witolda Balickiego, Rafał i Wiktoria odkrywają, że klucz do rozwiązania zagadki tkwi w wydarzeniach z czasów deportacji ich rodziców na Wschód. Rodzinne tajemnice zaczynają wychodzić na jaw, a przeszłość zdaje się jeszcze bardziej przerażająca niż obecne wydarzenia.
„Czarny świt” to pełen napięcia, tajemnic i rodzinnych dramatów thriller, gdzie każde kłamstwo i każda decyzja z przeszłości mają swoje konsekwencje w teraźniejszości, a wewnętrzne demony mogą zniszczyć to, co najważniejsze. Przeszłość rzuca długi cień, a prawda bywa straszniejsza niż najgorsze kłamstwo.
„Czarny świt” to iście zabójcza i brawurowo opowiedziana historia o przeszłości, która prędzej czy później zapuka do twoich drzwi. Polecam! Małgorzata Oliwia Sobczak
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68205-15-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przychodzili tu niemal codziennie. Czasami o świcie, a czasami późnym popołudniem, gdy szepty drzew stawały się wyraźniejsze, a niebo zasnute było złowrogą płachtą, na której nie świeciły żadne gwiazdy. Opuszczali ciepłą, bezpieczną chatę i brnęli wytrwale przez zwały wiecznego śniegu, walcząc z atakującym ich ciała wiatrem i przenikliwym do szpiku kości mrozem. Nie zatrzymywali się. Nie mogli. Kostucha odziana w czarne szaty za każdym razem deptała im po piętach i szeptała do ucha, że za chwilę się nimi zajmie. Ale tego dnia wszystko potoczyło się inaczej. W drodze towarzyszyła im tylko złowroga cisza, śnieg leżący na pobliskich terenach skrzył się w promieniach zimowego słońca, a nieskazitelna, zimna i śmierdząca śmierć dreptała dostojnie przed nimi. Czuli to, ale nie spodziewali się, co przyjdzie im ujrzeć, gdy tylko dotrą na miejsce. Wyszli powoli z ciemnego lasu i ostrożnie rozejrzeli się na boki.
– Tato…
– Cicho! – warknął mężczyzna. – Schowaj się.
Pociągnął dziewczynkę delikatnie, ale stanowczo za rękaw znoszonego i połatanego płaszcza. Nie broniła się. Ojciec miał zawsze rację i należało się go słuchać. Położyła się więc posłusznie na ziemi i tylko od czasu do czasu wyglądała ostrożnie zza hałdy zalegającego śniegu, aby zobaczyć, co się dzieje przy wielkiej maszynie. Wiedziała, że świat się zmienił. Tata wiele razy jej powtarzał, że musi być ostrożna, bo świat płakał ludzką krwią i nie miał dla nikogo litości. Wszyscy tonęli w wodach wojny, których szkarłatne, rozszalałe fale wdzierały się przebiegle do każdego zakątka ziemi. Ludzie przestali być ludźmi, jakby ktoś silniejszy pozbawił ich pierwotnych instynktów i nakazał mordować, palić, gwałcić, aby na sam koniec tańczyć na grobach tych wszystkich nieszczęśników. Nie rozumiała za wiele z tego, co próbował przekazać jej ojciec, ale bardzo się starała. Wiedziała już, jak wygląda zło. Pojmowała istotę sprawiedliwości i zemsty, ale przychodzili w to miejsce regularnie, aby mogła posiąść najważniejszą umiejętność: nie bać się tego, co nieuniknione – śmierci.
– Tato, a jak ten pociąg będzie tak stał cały dzień, to co wtedy? – wyszeptała dziewczynka, zbliżając swoją dziecinną twarz do twarzy swego ojca.
– Musimy czekać i mieć nadzieję, że pojadą. Jeżeli nas zauważą, to biada nam – powiedział jeszcze ciszej niż córka. – Pamiętaj, nie bój się śmierci, ale rób wszystko, aby nie wpaść w jej łapska.
Dziewczynka skinęła ze zrozumieniem głową i znów wyjrzała zza niewielkiej górki. Przy jednym z wagonów coś zaczynało się dziać. Pojawili się żołnierze, którzy czujnie przyglądali się drzwiom wagonu oraz pobliskim terenom, jakby tylko czekali na możliwość wyładowania swoich życiowych frustracji na przypadkowych ofiarach. Mężczyzna znów pociągnął dziewczynkę za rękaw, ale tym razem jego zacięta mina świadczyła o tym, że żarty się skończyły. Byli zbyt blisko niebezpieczeństwa i nie mogli przez swoją głupotę ryzykować utraty życia.
Nagle usłyszeli przerażający kobiecy krzyk. Wrzeszczała wniebogłosy, jakby zdzierano z niej płaty skóry, wyrywano jej paznokcie, pod którymi było krwawiące mięso, by na sam koniec palić jej ciało żywym ogniem. Potem nastała cisza. Mężczyzna czuł, jak serce podchodzi mu do zaciśniętego ze strachu gardła. Spojrzał na leżącą w śniegu córkę i zobaczył w jej oczach to samo, co widział ostatnim razem, gdy dotarli na miejsce, a najedzone wilki kończyły właśnie biesiadę. Bił z niej niesamowity spokój i opanowanie, jakby w końcu zaczynała rozumieć, że świat jest przesiąknięty czystym złem. Uśmiechnął się w myślach do siebie, a po jego ciele spłynęło poczucie całkowitego spełnienia. Jego mała dziewczynka już się nie bała. Śmierć mogła kroczyć z nią ramię w ramię, a ona nawet nie drgnęła. Osiągnął swój cel i był pewien, że jego córka przetrwa wszystko.
Przeraźliwe i równomierne skrzypienie śniegu wyrwało go z głębokich przemyśleń. Ciężkie kroki zbliżały się złowieszczo w ich stronę. Mężczyzna nie odrywał wzroku od twarzy córki, która nadal ze spokojem leżała nieruchomo na brzuchu. Wstrzymali oddechy, jakby ta czynność miała ich uratować przed tym, co za chwilę mogło nastąpić. Nadzieja zawsze umierała ostatnia i to ona była jedyną niematerialną rzeczą, jaka im teraz pozostała. Coś upadło na biały puch. Po chwili kroki zaczęły się oddalać, ale mężczyzna nie miał odwagi poruszyć nawet palcem. Poczuł wstyd przed córką, która okazała się silniejsza od niego. Uczył ją czegoś, czego sam nie potrafił. W końcu usłyszeli jakieś trzaśnięcie i pokrzykiwanie żołnierzy. Metalowy orszak śmierci zaczął ruszać, aby odjechać do miejsca swego przeznaczenia. Pociąg znikał za linią horyzontu, wydmuchując z siebie obłoki gęstej pary, jakby to było jego ostatnie pożegnanie.
Leżeli jeszcze parę minut, aby mieć pewność, że za hałdą śniegu, która skryła ich przed niebezpieczeństwem, nie czai się żadna niespodzianka. Coraz większa cisza przyklejała się do ich zziębniętych policzków i nierównych oddechów, które w końcu wydarły się z ich płuc. Pierwszy podniósł się mężczyzna, który stanowczym ruchem dłoni nakazał córce pozostać na swoim miejscu. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo, kto mógłby stwarzać dla nich zagrożenie, wyszli ostrożnie z lasu. Nigdy przedtem nie natknęli się na żaden transport. Zawsze, gdy docierali na miejsce, czekały na nich tylko ludzkie ciała. Wyrzucone z pociągu, zostawione na pastwę natury, zwierzyny i ludzi. Bezbronne i kompletnie niegotowe na wydarzenia, które musiały rozegrać się w wagonach.
– Tato, zacznijmy sprawdzać.
Dziewczynka spojrzała w niebo, jakby liczyła, ile pozostało im czasu do zachodu słońca. Nie lubiła, kiedy ciemności goniły ją w drodze powrotnej. Martwi ludzie i unoszące się nad nimi opary zła od dłuższego czasu nie robiły na niej wrażenia. Widok okrucieństwa stał się czymś normalnym, a dotykanie trupów chlebem powszednim, ale otaczający ją zewsząd mrok był jedynym, czego nieustannie się bała.
– Masz rację – odpowiedział. – Ale już nigdy więcej tu nie przyjdziemy.
– Dlaczego?
Spojrzała zaskoczona na ojca, a w jego głosie wyczuła strach i niepewność.
– Nauczyłaś się tego, co musiałaś. Obcujesz ze śmiercią i przestałaś się jej bać, ale dzisiaj… – Przełknął ślinę i odwrócił wzrok. – Byliśmy zbyt blisko niej. Wystarczy.
– Ale tato!
– Nie dyskutuj, tylko bierz się do roboty – warknął. – Jeszcze mi za to podziękujesz.
Nie odpowiedziała. Kiedy ojciec nakazywał milczeć, to tak należało postąpić. Był najmądrzejszym człowiekiem na świecie i ufała mu bezgranicznie. Miał na nią plan, a ona powierzyła mu całe swoje życie.
Przechadzali się powoli między resztkami ciał, które leżały tu od dłuższego czasu, i tymi, które opadły na nieskazitelnie biały śnieg parę chwil temu. Mężczyzna przystanął nad jednym z nich i spojrzał w stronę lasu, z którego niedawno wyszli. Drzewa pozbawione liści wyciągały po nich swoje puste gałęzie wyglądające jak szpony ogromnego potwora. Mrok, który wyzierał spomiędzy nich, pragnął porwać ich znów w swoje objęcia i już nigdy nie wypuścić. Jakiś niewyraźny cień mignął mężczyźnie przed oczami, po czym zniknął w gęstwinie zimowych drzew. Dziewczynka także przystanęła i odwróciła wzrok. Oboje wyczuli znajomy smród, który otulał ich każdego dnia jak ciepła pierzyna w czasie zimowych nocy. Taki odór miała tylko śmierć.
– Znów to samo – odezwała się dziewczynka, poprawiając na głowie ciągle zsuwającą się czapkę. – Wracamy?
– Tak, nic tu po nas.
Ruszyli zrezygnowani, ostatni raz przypatrując się terenom, które tak dobrze znali. Już nigdy więcej tutaj nie wrócą. Będą karmić się ich widokiem wyłącznie w myślach, aż w końcu upłynie tyle czasu, że wszystko zatrze się w ich pamięci i zniknie. Mężczyzna poczuł na łokciu ciepłą dłoń swojej córki i spojrzał na nią zaskoczony.
– Tato, to chyba nasz szczęśliwy dzień. – Wyciągnęła rękę i wskazała miejsce, na które gapiła się od paru dobrych chwil. Podeszli ostrożnie, a na ich twarzach błąkały się niepewne uśmiechy.
– Moja mała dziewczynka – szepnął, a z jego oczu wytoczyła się wielka łza, która skapnęła na biały puch i wsiąknęła pomiędzy zbite w jedną masę zamarznięte śnieżynki. – Pomóż mi i jak najszybciej wracajmy do domu.
– Dobrze.
Śnieg pod ich butami skrzypiał tak samo złowieszczo jak wcześniej pod obcymi stopami, które szły w ich stronę. Słońce, które jeszcze przed chwilą patrzyło z zainteresowaniem na rozgrywający się spektakl, schowało się za ciemnymi chmurami. Nie odwrócili się ani razu, dźwigając na swych barkach niepewne życie. Szli i zostawiali za sobą wiele zamarzniętych ciał i zagubionych dusz. W ich krwawiących od dawna sercach narodziła się w końcu nadzieja, że już niedługo przywitają przepełniony kolorami świt. W tych czasach nie każdemu było pisane zobaczyć go w jasnych barwach.
• • •
Parę dni później świt przywitał ich opadami śniegu. Płatki szaleńczo tańczyły za oknami chaty, a chłód wdzierał się przez szczeliny desek i atakował ich z każdej strony. Nie rozmawiali już o powrocie w tamto miejsce. Dziewczynka posiadła wiedzę, którą powinna, i na dodatek odnaleźli coś, czego się nie spodziewali. Obydwoje czuli, że to nagroda za cały wysiłek, jaki włożyli w swoje wędrówki. Ale była to też dla nich lekcja, aby zawsze wierzyć do końca.
Tylko jaki sens ma radość, gdy po paru chwilach euforii przychodzi brutalna rzeczywistość? Skąpana w niepewności, strachu i łzach, które zmywały całe pokłady szczęścia.
– Czy on przeżyje? – zapytał mężczyzna, a jego dłonie drżały z przerażenia. – Od paru dni ma wysoką gorączkę i strasznie kaszle.
– Bańki postawić i trochę krwi upuścić. – Starsza kobieta odwróciła głowę i spojrzała przenikliwym wzrokiem na dziewczynkę, która stała za ojcem i przyglądała się kobiecie z rosnącym zainteresowaniem. – A ty, dziewczę, przynieś mi trochę czosnku, szałwii albo mniszka.
– Jest tylko czosnek – mruknęła w odpowiedzi.
– To przynieść i wody na piecu zagotować.
Dziewczynka zniknęła szybko w sąsiedniej izbie, a jej ojciec usiadł zrezygnowany na lichym krześle.
– Proszę robić, co trzeba – wyszeptał.
– Niech się modli. Jak jeszcze wierzy, to niech się modli.
Kobieta splunęła czarną śliną na podłogę i wyszczerzyła w jego stronę swoje połamane i spróchniałe zęby. Mężczyzna zaczął odmawiać modlitwę.1.
UBOŻE, 10 LUTEGO 2007 ROKU
Henryk Stawski brodził po łydki w śniegu, który suto przysypał wieś poprzedniej nocy. Nie przepadał za pracą w takich warunkach, ale nie miał innego wyjścia. Listy musiały dotrzeć do adresata w odpowiednim terminie. Stawiał sobie to za punkt honoru. Jego matula zawsze powtarzała: „Heniutek, ty może i głupiś mi się urodził. Żałować czasami mi przyjdzie, żem na świat cię wydała, ale jak coś obiecasz, to tak będzie. I serce matki wtedy tak ciupkę, odrobinkę żałować przestaje”_._ Stawski często wspominał te słowa. Nic go tak nie podnosiło na duchu jak świadomość, że dzięki niemu matka czuła dumę. Uśmiechnął się tęsknie na wspomnienie kochanej Władzi i poprawił torbę, która zsuwała mu się z ramienia przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
Zatrzymał się obok wielkiego drewnianego krzyża, który w większości szanujących się wsi umiejscowiony był na rozstaju dróg, i przeżegnał się tak, jak uczyła go matka. Dotknął czoła, potem piersi, co według jego religijnych obliczeń symbolizowało zstąpienie Jezusa na ziemię. Następnie lewa strona, gdzie biło serce, a na końcu prawa. Dlaczego w takiej kolejności należało ruszać ręką, tego już Henryk nie pamiętał. Wiedział za to, że pod tym krzyżem niejedno zło zostało zakopane. Tak mówiła mu Władzia, a on swojej mamie zawsze wierzył. Kiedyś opowiedziała mu historię, jak we wsi urodziło się dziecko i ktoś rzucił na nie zły urok. Nikt nie wiedział kto, ale wszyscy podejrzewali, że to stara Ważyca, co nie lubiła dzieci. Niemowlę zaczęło się robić niespokojne, kolki były nie do wytrzymania i wystąpił najgroźniejszy z wszystkich znanych objawów, czyli brak apetytu. Zebrało się gremium najmądrzejszych kobiet we wsi i wspólnie zdecydowały, że należy zdjąć jak najszybciej urok i wypędzić diabła. W jaki sposób to zrobiły, tego Henryk też nie pamiętał, ale do dzisiaj drżał na samo wspomnienie zakończenia tej historii.
– I ja szła pod ten krzyż w nocy, a wiedzieć ci trzeba, Heniutek, że musiała to trzecia w nocy być. Dlaczego, Heniutek, o tej trzeciej ja szła?
– Mama, no ja wiem przecież!
– To gada, jak wie, a ja pytam!
– Bo, no wie mama… Coś z tym Judaszem było na rzeczy.
– Głupiś jak but! O trzeciej po południu Pan Jezus Chrystus umarł na krzyżu, więc szatan o trzeciej w nocy wychodzi ludziom na spotkanie. Ech! – Machnęła ręką i wróciła do opowiadania: – I ja szła pod ten krzyż, Heniutek, ale wiedzieć ci trzeba, że się odwracać nie mogła. Matka mnie wołała, ojciec mnie wołał i moja babka też. Płakali, zawodzili, ale ja twardo przed siebie. Serce mi pękało, krwawiło, a oni na zmianę: Władzia, Władzieńko, córeczko. Oj, Heniutek, ja szła i się tak mocno modliła.
– Mama, ale jak wołali, to dlaczego nie spojrzałaś za siebie?
– Dziecko, istoto, którą na świat mi przyszło przez przypadek wydać. Jak żem się mogła odwrócić, skoro to diabeł za mną wołał głosami moich najbliższych?! Ja szła i słyszała, jak jego kopyta o ziemię uderzają, i jeszcze to szuranie, jakby długim płaszczem piach zamiatał. – Zamilkła na chwilę, po czym kontynuowała niezrażona brakiem odpowiedzi ze strony Henia: – I doszła pod ten krzyż i zaczęła kopać i kopać, aż się tak zmęczyła, że płakać zaczęłam. Wsadziłam do dziury, co wsadzić musiałam, i wracać trzeba było. Ale wiedzieć ci trzeba, Heniutek, że musiała wieś naokoło obejść, bo odwrócić się nie mogła. A bies nie odpuszczał, myślał, że ja głupia i na jego sztuczki dam się nabrać. Przecież moja matula i babka to już w piachu od dawna leżały, a ojciec to taki z przypadku, co go nigdy żem na oczy nie widziała. Głupi był ten diabeł jak but.
Stawski wrócił do rzeczywistości i przełknął ślinę. Wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi porozglądał się chwilę po okolicy, ale na krzyż nie odważył się już spojrzeć. Zimowa pustka przeszyła go do szpiku kości. Zganił się w myślach za bezsensowne tracenie czasu i w końcu ruszył z miejsca. Do zakończenia pracy pozostał mu jeszcze jeden dom, więc wszedł na jego podwórze, cicho pogwizdując. Wyciągnął z torby samotną kopertę i zadowolony z siebie zaczął brnąć przez zwały śniegu. Dotarł do drzwi i otrzepał buty. Już miał zrobić krok w kierunku skrzynki na listy, kiedy zauważył na ganku coś dziwnego.
– Matko Bosko, jego mać i wszyscy święci! Chce pani, żebym zawału dostał? – krzyknął i dla podkreślenia dramaturgii położył rękę na sercu. – Czemu pani tak leży? Halo? Nic pani nie jest?
Podszedł do kobiety i szturchnął ją brudnym butem. Brak reakcji z jej strony zaniepokoił Henryka. Odstawił torbę, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki okulary i umieścił je na nosie. Kobieta była ubrana w białą, długą suknię, a jej włosy zaplecione były w dwa schludne warkocze. Leżała twarzą do ziemi, więc Stawski nie wiedział, z kim ma do czynienia. Kucnął ostrożnie i pociągnął kobietę mocno za ramię. Duże, zielone oczy i blade, aż papierowe lico. Tylko tyle zdążył zauważyć Henryk, nim runął z ganku na biały puch. Drżącymi dłońmi wymacał schowany w kieszeni telefon, którego przyciski były większe od ekranu. Wybrał numer i czekał.
– Rafał Hanza, słucham.
– Rafał? Tutaj Henryk! Listonosz z Ubożego – ryknął do słuchawki zdenerwowany Henryk. Próbował złapać oddech, ale fale gorąca zalewały go z góry na dół. Oby nie zawał, oby nie zawał, myślał gorączkowo.
– Jak coś ważnego, to pan podpisze odbiór i wrzuci do skrzynki.
– Nie! Rafał, co tu się porobiło. Musisz tu przyjechać, natychmiast! – wrzasnął. – Ja zabezpieczę teren.
– Panie Henryku, co się stało? – spytał rozbawiony Hanza. – I co za teren będzie pan zabezpieczał?
Stawski podniósł się szybko z ziemi. Poczuł, że chłód za bardzo zagląda mu w majtki. Nie mógł być chory. Nie teraz, gdy w jego wsi działy się takie przerażające rzeczy. Jakiś ptak z jazgotem zerwał się do lotu, jakby przestraszył go widok leżącego na ganku ciała młodej dziewczyny.
– Jak to jaki teren? – Henryk zrobił wielkie oczy. – Podwórko i ganek, żeby nikt śladów nie zanieczyścił.
– Panie Henryku. – Rafał tracił cierpliwość. Od piętnastu minut powinien być w robocie, a stoi przed komendą i słucha wioskowego wariata bredzącego o zabezpieczaniu terenu i zanieczyszczeniach śladów. – Nie mam czasu na jakieś głupkowate żarty.
Tego już było dla Henryka za wiele. Otrzepał śnieg ze spodni, a rozdygotaną z nerwów dłoń zacisnął w pięść. Bał się, ale nie mógł pozwolić, aby ktoś go lekceważył.
– Głupkowate żarty?! – wrzasnął. – To nie ja mam trupa na ganku, tylko ty, młodzieńcze!
– Jakiego, kurwa, trupa? – Zbity z tropu Rafał nie wiedział, czy Stawski mówi prawdę, czy to tylko wymysł jego pokręconej wyobraźni.
– Na pierwszy rzut oka martwego – relacjonował mężczyzna. – Ale to na pewno jest kobieta. Ma zaplecione warkocze, białą sukienkę i leży pod waszymi drzwiami. I ta jej spokojna twarz i zielone oczy… nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. No, jak Boga kocham! Na duszę mojej matki przysięgam! Listy przyniosłem i wchodzę na ten ganek, a że ja słaby mam wzrok…
– Dobrze, panie Henryku, proszę się uspokoić. Ja się wszystkim zajmę, ale proszę niczego nie dotykać i pozostać w tym samym miejscu do przyjazdu służb.
Połączenie zostało przerwane. Henryk poczuł na twarzy mroźny wiatr, a z nieba zaczęły spadać pojedyncze płatki śniegu. Czekał w ciszy i odliczał mijające powoli sekundy. Po chwili spojrzał na ekran swojego telefonu, a jego twarz zrównała się kolorytem z twarzą nieżyjącej kobiety. Na zegarku było kwadrans po trzeciej.
– Mówiła mamusia, tłumaczyła – wyrzucał sobie na głos. – Po co ja tą głową kręcił?
I stał tak kolejne piętnaście minut i złorzeczył na swój los. Dopóki nie przyjechał kierownik posterunku, przez wszystkich miejscowych nazywany komendantem, i nie wytłumaczył mu, że według zabobonów chodzi o godzinę trzecią w nocy, a nie popołudniową. Ale Heniutek nie uwierzył. Matula mu zawsze powtarzała, że diabeł ima się różnych sztuczek. Od dzisiaj Stawski musiał być czujny.2.
SZCZECIN, 10 LUTEGO 2007 ROKU
W mieszkaniu unosił się lekki zapach kawy i gesso. Wiktoria Hanza mechanicznymi ruchami gruntowała lniane płótna, uszczelniając ich strukturę i zmniejszając efekt wchłaniania się farb. Nie przepadała za tym etapem przygotowań, ale bez sztywnego i sprężystego podobrazia malarskiego nie byłaby w stanie tworzyć sztuki. Zrobiła ostatnie pociągnięcie pędzlem i opadła z ulgą na fotel. Zagruntowała piętnaście płócien w różnych rozmiarach, więc na jakiś czas mogła zapomnieć o tej nielubianej czynności i zająć się już tylko nakładaniem koloru na przygotowany podkład.
Upiła łyk czarnej, mocnej kawy i spojrzała na kalendarz ścienny, na którym codziennie przesuwała czerwony prostokąt.
– Sobota – mruknęła niewyraźnie.
Nie lubiła weekendów. Wszystkie złe rzeczy, które dotąd spotykały ją w życiu, działy się zawsze na koniec tygodnia. Koszmarne zdarzenie w dzieciństwie i zaginięcie mężczyzny, którego kochała całym sercem, także. Chciałaby mieć czarodziejską różdżkę, aby przenieść tego pecha na poniedziałek. To był dzień, którego nie akceptował żaden normalny człowiek i zrzucał na niego wszystkie życiowe niepowodzenia. Jak na złość jej została przypisana sobota i niedziela.
Oderwała wzrok od kalendarza i z ociąganiem usiadła przy sztaludze. Tworzona po nocach grupa obrazów, które miały zachwycić cały świat, musiała poczekać. Tak samo jak ich współtwórca, człowiek bez grama cierpliwości, za to z potężnym talentem i jeszcze bujniejszą wyobraźnią od niej. Uzupełniali się idealnie, testując różne techniki malarstwa z wykorzystaniem nowych barwników. Jednakże priorytetem dla niej i jej finansów było wykonanie roboty dla klientów. Ludzi, którzy czasami mieli tak ubogą wyobraźnię, że pędzel zawisał w powietrzu, a Wiktoria zastanawiała się, gdzie popełniła w swoim życiu błąd. Malowanie kotków i owoców nie było inspirującym zajęciem.
Otworzyła słoiczek z olejem lnianym i zaciągnęła się jego goryczkowym zapachem z nutą orzechów i trawy. Była nim przesiąknięta tak samo jak wonią terpentyny, która otulała ją sosnowym aromatem. Zamoczyła pędzel z włosia szczeciny świńskiej w oleju, aby rozrzedzić trochę farbę, po czym zmieszała ze sobą czerwień kadmową, żółcień i odrobinę bieli tytanowej. Obraz był praktycznie gotowy. Pozostały jej do wymalowania jedynie ogromne dynie, które musiały być idealnie wycieniowane. Nałożyła sprawnie pierwszą warstwę i wypłukała pędzel w terpentynie. Na kolejny ogień poszła sjena palona, którą przyciemniła dół dyni. Pracowała tak przez następną godzinę. Mieszała kolory, nakładała, cieniowała, rozrzedzała farby i płukała pędzle.
Zbłąkany gołąb, który usiadł na zaśnieżonym parapecie, oderwał ją nagle od pracy. Spojrzała z ciekawością w okno. Blizna na jej głowie niebezpiecznie zapulsowała. Dotknęła jej delikatnie palcem, jakby chciała sprawdzić, czy nadal jest na swoim miejscu. Była. Tkwiła tam niezmiennie od wielu lat, nie pozwalając zapomnieć o przeszłości.
Westchnęła z irytacją i przerzuciła swoje czarne włosy z lewej strony na prawą. Znów skupiła wzrok na szybie, za którą nieprzerwanie od paru godzin padał śnieg.
– Pieprzony gołąb, a żeby cię samochód rozjechał – warknęła, podnosząc się z krzesła.
Nagle pokój niebezpiecznie zawirował, więc szybko usiadła z powrotem. Nocne koszmary i lęki, a co za tym idzie, bezsenność, zaczęły dawać się we znaki. Wiedziała, że jej organizm rozpoczął właśnie bunt, ale powrót do zażywania klorazepanu nie wchodził w grę. Musiała mieć czysty umysł, ponieważ jej ukryty potwór zaczynał się niebezpiecznie wybudzać ze swojego letargu. Dzisiejszej nocy pojawił się pierwszy raz od dłuższego czasu. Wkradł się powoli do jej głowy i przysłonił powieki przerażającymi obrazami, które zamiast ją zmartwić, przynosiły jedynie ulgę i ciekawość. Wielka woda, która zalewała całe miasto i dosięgała dziesiątego piętra wieżowca, pachniała wolnością i złem. Tonący w niej ludzie błagali ją o pomoc, wyciągając w jej stronę rozdygotane ręce. Ale ona była tam tylko po to, aby się temu przyglądać. Oni tego nie rozumieli, a ich powykrzywiane ze strachu twarze i coraz słabsze ciała walczyły o ostatnie sekundy życia. Potem znikały w głębinach i układały się jedno na drugim, tworząc niekończące się stosy ludzkich ciał.
W momencie, gdy gwizd zadowolenia wyszedł spomiędzy jej warg, poczuła wibrację w kieszeni swoich dresowych spodni. Spojrzała na wyświetlacz i przełknęła ślinę. Była już pewna, że kolejny weekend w jej życiu okaże się totalną porażką.
– Coś ważnego? Zajęta jestem – rzuciła ostro, chociaż wiedziała, że człowiek po drugiej stronie tak łatwo nie odpuści.
– Tak, Wiktoria, inaczej nie próbowałbym się do ciebie dodzwonić. Gdzie jesteś?
– W domu. Co się stało?
Nie odpowiedział, jakby cisza, która nagle pomiędzy nimi zapadła, zrobiła to za niego. Wiktoria cmoknęła z niezadowoleniem i ostatkiem sił powstrzymała się, aby nie wrzasnąć. Każda uciekająca minuta była dla niej na wagę złota.
– Rafał, ja naprawdę nie mam czasu na twoje dziwne telefony – syknęła. – Piesek warczy albo siostra się rozłącza.
– Musimy jechać do Ubożego.
Odpowiedział twardo, dając Wiktorii do zrozumienia, że decyzja już zapadła. Domyślał się, jaka będzie jej reakcja, ale miał to gdzieś. Nie zamierzał sam sprzątać syfu, który ktoś zostawił im pod drzwiami.
– Wiesz, jak reaguję na różnego rodzaju nakazy? – Rafał wiedział, że to pytanie retoryczne, więc nie zabierał głosu. – Robię się lekko rozdrażniona, jak gołąb, który chce ci obsrać umyte auto, a ty go przeganiasz w strategicznym dla niego momencie.
– Czasami nie mogę uwierzyć, że płynie w nas ta sama krew. – Zaczynała mu działać na nerwy. Kochał ją, ale była czasami ścianą, w którą uderzał bez opamiętania. – Wiktoria, ja nie żartuję.
– Ja też nie. A teraz mów w końcu, o co chodzi, bo jak Boga nie kocham, nie ręczę za siebie. – Po drugiej stronie zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami wypuszczanego przez Rafała powietrza. – I przestań w końcu jarać te fajki, zęby ci zżółkną.
– Jak ci powiem, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, to sama do mnie dołączysz – jęknął. – Dzisiaj rano na podwórku naszego domu w Ubożem znaleziono ciało zamordowanej kobiety. Czy mam dodawać coś jeszcze? Satysfakcjonuje panią moja odpowiedź? Jadę tam za chwilę, a ty pakujesz się i jedziesz ze mną. To nie jest tylko mój problem.
Wiktoria poderwała się z krzesła, niechcący strącając przy tym słoiczek z terpentyną, który z łoskotem uderzył o drewniany parkiet. Już po chwili woń specyfiku rozeszła się po całym mieszkaniu, wsiąkając niepostrzeżenie w każdy jego zakamarek. Ale ona go nie czuła, bo coś innego w tym momencie wypełniło jej nozdrza. To był zapach śmierdzącego strachu przed tym, co jest jej dobrze znane, ale też przed tym, czego jeszcze nie doświadczyła.
– Nie możesz pojechać tam sam? – Jej pytanie było szeptem, chociaż nie miała zamiaru nadawać mu takiego tonu.
– Nie, nie mogę – zakomunikował stanowczo. – Wiktoria?
– Co?
– Czy ty się czegoś boisz?
Nabrała pokaźną ilość powietrza do płuc, by po chwili wypuścić je z głośnym świstem.
– Nie, Rafał. To świat powinien bać się mnie.
Połączenie zostało przerwane. Hanza odpalił kolejnego papierosa i zaciągnął się nim łapczywie, jakby to był ten ostatni w jego życiu. Nie wiedział, co przyniosą mu kolejne dni, i wcale nie zamierzał się nad tym za długo rozwodzić. Najważniejsze, że Wiktoria będzie na tyle blisko niego, że kontrolowanie jej działań i stanu psychicznego nie zostanie zaniechane. Tylko w ten sposób mógł zapewnić sobie bezpieczeństwo. Przekręcił kluczyk w stacyjce, pobudzając silnik samochodu do życia, i wrzucił pierwszy bieg. Gdy ruszał z parkingu, przez jego głowę przeleciała nieznośna myśl; po wizycie Wiktorii Uboże będzie płonąć.
I za wiele się w tej kwestii nie pomylił.
• • •
Jechali w milczeniu od dziesięciu minut. Wieś, w której znajdował się dom odziedziczony po babci, była położona około pięćdziesięciu kilometrów od Szczecina. Mieli więc spory zapas czasu na rozmowę, której żadne z nich nie chciało rozpocząć. Różniło ich wszystko: od charakteru i wyznawanych poglądów zaczynając, na posturze ciała kończąc. Jedyną oznaką, że łączyły ich jakiekolwiek więzy krwi, był ten sam odcień oczu. Głęboki niebieski z domieszką szarości. Wiktoria miała czasami wrażenie, że w ich rodzinie to taki _pattern_ nadany im przez przodków. Nie mogła jednak znieść faktu, że ta piękna cecha tak mocno wiązała ją ze swoim bratem. To było wbrew jej woli.
– O nic nie pytasz? – powiedział ze spokojem Rafał. – Czy coś kombinujesz?
– Nic nie kombinuję – westchnęła. – Czekam cierpliwie, aż sam zaczniesz gadać. Przestań przygryzać tę wargę. Ran sobie narobisz.
– Brzmisz jak matka – skontrował, siląc się na słaby uśmiech.
– Bo odziedziczyłam po niej charakter. – Wiktoria sięgnęła bez pytania do schowka i wyciągnęła z niego paczkę gum do żucia. – Mów, co wiesz. Zamieniam się w słuch.
Hanza zaczekał, aż jego siostra przestanie szarpać się z szeleszczącym opakowaniem, i zaczął opowiadać:
– Dzisiaj zadzwonił do mnie ten wioskowy listonosz, Henryk Stawski. Wiesz który? Ten świr, co nam babcia o nim historyjki opowiadała, jak do niej jeździliśmy. Kolega ojca.
– Ten sam, co kiedyś nas kombajnem po polu gonił, bo mu żyto deptaliśmy? On listonoszem został? – spytała zdziwiona Wiktoria, przypominając sobie te beztroskie chwile w dzieciństwie, kiedy jedynym zmartwieniem było to, żeby nie zostać przejechanym przez maszynę rolniczą.
– Nie, mówisz o innym gościu. Henryk i jego matka nigdy nie mieli pól uprawnych.
– Możliwe, nie pamiętam – odpowiedziała szeptem.
Po wypadku, jaki miała w dzieciństwie, nie pamiętała wielu wydarzeń ze swojego życia. I tych, które były przed nim, lecz także wielu po nim. Czasami udawało jej się wypełniać ciemne luki niewyraźnymi przebłyskami wspomnień, ale to były tylko pojedyncze krople w oceanie niepamięci.
– Nic nie szkodzi. Masz prawo – odpowiedział, lekko się przy tym uśmiechając. – Heniek był woźnym w szkole, a teraz jest listonoszem.
– Człowiek orkiestra.
– Żebyś wiedziała – potwierdził. – Jak byłem ostatnio, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku z domem, to go spotkałem. Wrzucał nam jakieś śmieci do skrzynki. Pogadaliśmy chwilę, a on poprosił o numer telefonu, w razie gdyby coś… Jak widać, to „coś” właśnie się wydarzyło.
– Mówisz jakimiś ogólnikami – wtrąciła. – On znalazł tę dziewczynę? Kim ona jest? Najważniejsze jednak pytanie brzmi: co jej trup robił na naszej posesji?
Rafał zsunął szybę do połowy, nie zwracając uwagi na wpadający do środka śnieg, i odpalił papierosa. Lubił ten sport. Potrafił koić jego skołatane nerwy, wspomagał myślenie i co najważniejsze – denerwował jego siostrę. Ale tym razem Wiktoria się nie odezwała. To było coś nowego, przez co Rafał prawie zakrztusił się pierwszym machem dymu do płuc.
– Może doprecyzujmy. – Spojrzał kątem oka na Wiktorię. Bał się jej reakcji na to, co za chwilę usłyszy. – Zwłoki dziewczyny zostały znalezione na ganku pod samymi drzwiami. Tak, znalazł je Henryk i dlatego do mnie zadzwonił.
– No kurwa jego pierdolona mać! Podwórko a ganek to różnica, nie sądzisz? – Wybuchnęła gniewem, a jej oczy przybrały ciemnoniebieski kolor. – W pizdu.
– Jezusie, jak ty, kobieto, klniesz!
– Ty za to wzywasz tego swojego Pana Boga nadaremnie. Obydwoje trafimy do piekła – warknęła.
Rafał pokręcił bezradnie głową. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Wiktoria od najmłodszych lat była butna, krzykliwa i mówiła, co jej ślina na język przyniesie. Pierwsza biegła do każdej bójki na podwórku, nie zwracając uwagi na to, czy ktoś jest większy, sprawniejszy oraz jakiej jest płci. Najgorsze jednak było to, że nie przejmowała się konsekwencjami swoich słów i czynów, jakby świat, w którym funkcjonowała, miał obowiązek wybaczać jej wszystko.
– Nieważne. – Machnął ręką i zmienił pas, wyprzedzając przerażonego chłopaka, który najwidoczniej po raz pierwszy prowadził auto w zimowych warunkach. – Jedziemy do Ubożego, żeby dowiedzieć się, co się wydarzyło i kim jest ta dziewczyna. Mam nadzieję, że nie oderwałem cię od jakiegoś ważnego zlecenia?
– Szczerze? W głębi duszy jestem ci za to wdzięczna. – Wrzuciła do ust dwie gumy i skrzywiła się, gdy tylko zaatakował ją mentol. – Nie wiem, co ci ludzie mają z tymi owockami, warzywami i zwierzątkami. Mam czasami wrażenie, że dla wielu sztuka zaczyna się i kończy tylko na tym. Jak wpadnie jakiś malowniczy widok, wtedy jeszcze mogę się wykazać, ale tak… Stary, uwierz, w tej robocie ciężko rozwinąć skrzydła. – Z jej ust wylał się żal pomieszany z frustracją. – Może powinnam zacząć pisać książki albo zająć się malarstwem ikonograficznym.
– Wiki, ja cię błagam. – Rafał przewrócił oczami. Jego wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko. Bał się nawet pomyśleć, w jaki sposób jego siostra mogłaby namalować Trójcę Świętą. Czekałby ją ostracyzm. – Finansowo przecież nie masz na co narzekać.
– Nie, nie mam, ale nie po to otrzymałam talent, żeby się tak marnował. Przy, kurwa, malowaniu dyni. – Prychnęła ze złością. – W marcu jadę do Warszawy. Zostałam zaproszona jako gość honorowy do Muzeum Narodowego na wystawę wybitnych dzieł malarzy flamandzkich. I może w przyszłym roku uda mi się wystawić pracę w jednej z galerii. Rozmowy trwają, więc na ten moment nic więcej nie zdradzę.
– Gratuluję! – W jego głosie można było wyczuć prawdziwą szczerość. – Powiesz mi chociaż, nad czym pracujesz?
Hanza spojrzał z podziwem na siostrę. Nie znał się na sztuce, ale umiał docenić obrazy Wiktorii, która niejednokrotnie potrafiła go zaskoczyć swoją nietuzinkową wyobraźnią. Ale zdarzały się też takie prace, które przerażały Rafała do szpiku kości; pozbawione realizmu, naturalności i barw. Wszędzie była czerń, na której widok odwracał wzrok, aby nie ujrzeć w niej więcej, niż był w stanie unieść w swoich wyobrażeniach. Bał się, że zobaczy tam swoje zniekształcone odbicie, brutalną prawdę wypisaną na karykaturalnej twarzy i brudne kłamstwa płynące z ust wartkim strumieniem, aby ogłosić jego całkowity upadek. Każdy na jego miejscu robiłby to samo, bo nikt nie chciałby ujrzeć siebie na obrazie pełnym odczłowieczonych istot.
– Nad czymś, czego nawet moja wyobraźnia nie jest w stanie wytłumaczyć. – Wiktoria nie chciała brnąć w rozmowę. To, co zamierzała przedstawić światu, przerażało nawet ją samą. W tajemnicy chciała także pozostawić informację, że nie tworzy solo, a w duecie. – A ty dostałeś wolne tak bez żadnego problemu? Zazwyczaj trudno ci nawet znaleźć czas, aby kupić mi prezent na urodziny, które, przypominam, mam w marcu, czyli niedługo.
Zręcznie zmieniła temat, aby uniknąć kolejnych pytań. Nigdy nie opowiadała zbyt dużo na temat swojej pracy i wolała, aby tak pozostało. To była jej przestrzeń, do której nikogo nie dopuszczała. To były jej demony i jej świat pozbawiony kolorów. To było jej prywatne piekło bez ognia. Wyrysowała niewidzialną granicę, którą tylko ona sama mogła przekraczać.
– Dziękuję, że przypomniałaś mi, kiedy wypada rocznica najgorszego dnia mojego życia. – Uśmiechnął się pod nosem. – Mam dużo zaległego, należy mi się.
– W czepku urodzony – mruknęła Wiktoria.
– Raczej w czerwcu.
Opady śniegu przybrały na sile i koła samochodu zaczęły tracić przyczepność. Hanza zwolnił do niezbędnego minimum, przeklinając w duchu drogowców, których od samego rana było jak na lekarstwo. Uwielbiał zimę, ale tylko wtedy, kiedy siedział w ciepłym domu i nie musiał z niego wychodzić.
– Mam jakieś złe przeczucia w związku z tą sprawą. – Wrócił do pierwotnego tematu, który od czasu rozmowy z przestraszonym listonoszem rozbijał się w jego głowie. Przez chwilę wyrzucał sobie, że niepotrzebnie powiedział o tym wszystkim Wiktorii. Mógł załatwić to sam, po cichu i bez kłopotów, których jego siostra na pewno miała zamiar mu przysporzyć. Ale znów do głosu doszła ta nieznośna potrzeba kontroli, przypominając mu, że Wiktoria musi być blisko niego, niczym żądny krwi pies, któremu pod żadnym pozorem nie wolno ściągnąć kagańca.
– Co masz na myśli?
Rafał ściszył radio, w którym właśnie trwała zażarta dyskusja polityczna.
– Nie masz wrażenia, że ciało dziewczyny pod naszym domem to nie przypadek?
– To jest tak głębokie, że aż nie do uwierzenia. Rozwiń myśl.
Wiktoria odwróciła twarz w jego stronę, ściskając mocno prawą dłonią pas bezpieczeństwa, który boleśnie ocierał się o jej obojczyk.
– Posłuchaj. W tej wsi wszyscy znają się od pokoleń, więc nie ma możliwości, żeby ktoś nieporadnie pomylił domy i zostawił zwłoki dziewczyny pod niewłaściwym adresem.
– Oczywiście, ale tylko jeżeli założymy, że zabójcą jest mieszkaniec Ubożego – wtrąciła, marszcząc przy tym swoje ciemne brwi. – Chociaż prawda jest taka, że od śmierci naszej babki dom stoi pusty, nikt na stałe go nie pilnuje, a my zaglądamy tam tylko parę razy do roku. To czyni z niego idealne miejsce na pozbycie się zbędnego balastu w postaci zwłok. Niekoniecznie to musi być od razu powiązane z nami. Ale jeżeli nadal chcesz obstawać przy tym, że to nie przypadek i że ktoś zrobił to celowo, to wytłumacz mi najważniejszą kwestię, a mianowicie: po co ten ktoś miałby to robić?
– Wydaje mi się, że po to, aby za wszelką cenę ściągnąć nas do Ubożego.
Takiej odpowiedzi Wiktoria się nie spodziewała. Rafał mógł mieć rację, ale na razie to były tylko nieuzasadnione niczym przypuszczenia, które narodziły się nagle w jego policyjnym umyśle.
– Przyjmijmy na chwilę, że jest, jak mówisz – odpowiedziała spokojnie. – Ale nadal nie rozumiem, w jakim celu.
– Zemsta, w takich sprawach zawsze chodzi o zemstę. – Jego słowa zmieszały się ze świstem mroźnego powietrza, które nadal wlatywało przez uchyloną szybę. – Kiedy ona zaczyna dochodzić do głosu, to ludzie, którzy mają coś na sumieniu, zaczynają usprawiedliwiać wyrządzone przez siebie zło. Boją się jej. Boją się prawdy, która wypływa na powierzchnię. Boją się kary, którą będą musieli ponieść. Stają się ofiarami, marionetkami w rękach katów pragnących sprawiedliwości, dla których ich osobiste krzywdy są najważniejsze. Zemsta jest całym ich życiem. Oni nią oddychają, kąpią się w jej oparach i śnią o niej po nocach. Ofiara i kat to przeciwnicy, którzy mają tyle samo racji, ile błędnego myślenia. Każde z nich pragnie udowodnić światu, że prawda leży po jego stronie. A to wierutne kłamstwo, bo ona zawsze, ale to zawsze leży pośrodku.
Wiktoria dotknęła blizny, która pod naporem słów Rafała nieznośnie zapiekła, dając jej tym samym znak, aby była ostrożna.
– Jeśli ktoś był ofiarą, to będzie umiał być też katem – odrzekła cicho. – Jeżeli ktoś jest katem, to będzie też ofiarą.
– Otóż to – przytaknął. – I w tym, co powiedziałaś, zawsze należy szukać rozwiązania. Czy zrobiłaś kiedykolwiek coś, za co mogłaby cię dotknąć zemsta?
– Nie – rzuciła twardo.
– Ja też nie.
– W takim razie jeżeli wyeliminowaliśmy siebie, to ja już kompletnie nie mam pomysłu, o co może chodzić.
– O przeszłość, to zawsze chodzi o przeszłość. – Cień niewyraźnego uśmiechu przykleił się do Rafała ust, jakby nie był pewny, czy może tam zostać na dłużej.
– Jak ty mnie wkurwiasz – syknęła. – Dobrze mówią, że wiek to tylko liczba. Masz trzydzieści pięć lat na karku, a zachowujesz się jak szesnastoletni filozof.
– I po co te nerwy?
Zamilkła, bo odpowiedź mogła wywołać między nimi burzę, która od wielu lat drzemała sobie spokojnie nad ich głowami, czekając jedynie na sygnał do działania. Oboje przed paroma minutami powiedzieli „nie” i oboje byli świadomi swojego kłamstwa. Kłamstwa, o którym ta druga osoba nie wiedziała. Ktoś z nich był katem, a ktoś ofiarą. Razem byli wszystkim.