- W empik go
Czarny warkocz - ebook
Czarny warkocz - ebook
Jedna z najbardziej osobistych publikacji Stanisławy Fleszarowej-Muskat. Tytułowy czarny warkocz należał do matki autorki. Gruby i ciężki był świadectwem ormiańskiej tożsamości. Fleszarowa-Muskat wraca wspomnieniami do przodków i czasów szczęśliwego dzieciństwa. Pełna ciepła, miłości i tęsknoty opowieść o rodzinie i wartościach. Doskonały pretekst, by zatrzymać się w zabieganym życiu i zastanowić nad tym, co w życiu najważniejsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8834-6 |
Rozmiar pliku: | 400 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jeśli to jest możliwe – powiedział. Przyszedł z morza, nie wiadomo skąd, przez tydzień patrzył na nią, wpierając w nią ciężkie i uparte spojrzenie mężczyzny, który nagle nie chce nic, ani słońca, ani wody, ani wiatru na czole, chce kobiety i mówią o tym jego oczy wyraźniej niż najprostsze słowa i ostrzej niż głos. – Jeśli to jest możliwe – powtórzył.
– Nie, to nie jest możliwe – odpowiedziała.
Stał przy bufecie, opierając się na nim, ale łokcie jego były gotowe do odlotu, jak skrzydła ptaka, który nie wie, czy zatrzyma się dłużej w miejscu, gdzie wypadło mu przystanąć. Przez ramię miał przewieszoną torbę taką, jaką noszą zwykle ci, których cały dobytek mieści się w torbie i wędruje z nimi przez morza i lądy – lekki, niemęczący towarzysz.
Więc przyszedł z morza, nie wiadomo skąd, i zadał jej to pytanie. Odpowiedziała: – Nie, to nie jest możliwe – bo wydało jej się zbyt wielkim, zbyt szalonym szczęściem, żeby on zwyciężył, żeby przyszedł sobie z morza, nie wiadomo skąd, i dostał ją jak pierwszą lepszą z ulicy albo taką, której nikt jeszcze nie pragnął. Niechby nie był taki pewny siebie, niechby w oczach miał trochę pokory, trochę szacunku i pamięci o tym, że po tej stronie nabrzeża nie było lepszego, bogatszego, czystszego, weselszego, pachnącego lepszym rumem i tytoniem baru jak ten, w którym ona stała za kontuarem.
Nie, nie myślał o tym, myślał tylko o niej, widziała tylko siebie w jego oczach, kiedy patrzył na nią z bliska – z czystą, nierozumną, oderwaną od świata śmiałością człowieka, który nie mając nic, chce mieć nagle wszystko, i uważa, że ma do tego prawo, ofiarowując w zamian siebie. Siebie!
Powinna była zrozumieć, co to znaczy, ale nie rozumiała, wtedy jeszcze nie rozumiała. Wydał jej się szalony – tak, szalony – i choć krew napływała do głowy od tego szaleństwa, postanowiła dać mu nauczkę.
– Nie, to nie jest możliwe – odpowiedziała jeszcze raz, a on poprawił swoją lekką torbę na ramieniu, dotknął palcem kapelusza i przez chwilę jeszcze patrzył na nią, na nią całą, taką, jaka była i jaką sobie wyobrażał, jakiej nie dostał i jaką chciał mieć – patrzył, a potem odwrócił się i nie zawołała go, pozwalając mu odejść. Trzy, cztery, pięć kroków do drzwi – szerokie plecy pod spłowiałą kurtką, torba na ramieniu, brązowy, nisko zarośnięty kark – właśnie tak powinno się to skończyć, klamka pod mocną dłonią, cichy trzask zamka i uspokojenie, znowu piwo w kuflach, znowu spokojny uśmiech i wzrok błądzący wśród zakurzonych stateczków pod sufitem.
I nagle życie zrobiło się zupełnie małe. Otwierane i zamykane wschodami i zachodami słońca, między którymi nic się nie mogło zdarzyć, ponieważ wszystko, co mogło się zdarzyć, już się zdarzyło. Przychodzili mężczyźni i opierali łokcie o bufet (ale łokcie żadnego nie były skrzydłami ptaka), i mówili: Mario! Jesteś piękna! Jesteś młoda! Nie można przez całe życie patrzeć w drzwi. Mam w domu łóżko na dwoje, a pod łóżkiem skrzynkę z pieniędzmi, wyciągnij dłoń, zobacz, jak pełna jest moja sakiewka... Przychodzili mężczyźni, opierali łokcie o bufet (to wciąż nie były skrzydła ptaka) i mówili: Mario! Jesteś jeszcze piękna! Jesteś jeszcze młoda...
Nie zwróciła oczu ku żadnemu z nich, nie wyciągnęła ręki, żeby dotknąć ich sakiewek. Za dużo mieli ze sobą, za mało siebie – nie zrozumieliby, gdyby im to powiedziała.
Było już o wiele za późno, kiedy przyszedł drugi raz. Nie dorobił się niczego przez te wszystkie lata. Miał ten sam stary kapelusz, wypłowiałą kurtkę i tę samą lekką torbę przewieszoną przez ramię. A może był to już inny stary kapelusz, inna wypłowiała kurtka i inna lekka torba, kryjąca niezasobny dobytek. Może ani razu nie zachodził do tego portu, a może tylko do tego baru – teraz był tu, ale to nie oznaczało powrotu. Przyszedł się tylko napić i kiedy patrzyła na niego, zaczął ogarniać ją strach, że przedtem nigdy go tu nie było, że zamiast niego były setki i tysiące takich jak on – przychodzących z morza; nie wiadomo skąd, w wypłowiałych kurtkach, z lekkimi torbami na ramieniu, że patrzyła na nich tak długo, aż przestała widzieć innych, tych, których łokcie oparte o bufet nie były gotowe do odlotu...
Powinna była może zapytać, czy był tu kiedyś, czy postawił jej to pytanie? Nie zrobiła tego. Nie zatrzymała go, nie zawołała, gdy pozwalając jej patrzeć na swoje szerokie plecy i na swój brązowy kark, zbliżał się ku drzwiom.
_1963_MAŁE, NAGIE PISKLĘ
Juliuszowi zapisywał oprawny w czerwony safian tom II Canzoniere Petrarki. Nieraz, podczas częstych wizyt przez wszystkie lata, Juliusz brał go w rękę i – nie otwierając – cieszył się samym dotykaniem cienkiej, miękkiej skóry; jego palce, zawsze zażółcone spalanymi do końca papierosami, długie i nerwowe, w przedziwny jakiś sposób – kontrastując – pasowały do tej podniszczonej, zużytej, ale wciąż świetnej oprawy. Tak, to był najlepszy zapis dla Juliusza. Wyobrażał sobie, jak się zdziwi. Pomyśli: aż tyle, czy – tak mało?
Kupili ten tom razem u ulicznego antykwariusza we Florencji. Lato było tego roku upalne, już kiedy wyjeżdżali z Warszawy, lipcowy skwar wydawał się nie do zniesienia, w starych murach Florencji nie było czym oddychać, ale ich to upajało zamiast męczyć. Mieli po dwadzieścia pięć lat i własna młodość była cudownym punktem odniesienia do wszystkich zachwytów, jakie budziło zapchane gromadzoną przez wieki pięknością miasto. Myśląc potem nieraz o tym młodym florenckim lecie z Juliuszem, zaczynał rozumieć, dlaczego podróże, które odbywał w późniejszym wieku, kończyły się zawsze znużeniem i smutkiem. Całkiem niedawno uciekł prawie z hotelu w Grenadzie na widok wycieczki starych Amerykanek, wysypujących się z autokaru. To wycieczka się wysypywała – gdyby był początkującym pisarzem, w wydawnictwie poprawiono by mu ten błąd, gwoli poprawności gwałcąc prawdę: bo to przecież jednak one się wysypywały, stare, ale przerażająco żwawe, w nienagannych fryzurach i kostiumach, obwieszone aparatami fotograficznymi i kamerami – żarłoczne turystki, pragnące na starość najeść się świata, choć wiedziały, musiały wiedzieć, że za mało czasu pozostało im na to, żeby go dobrze przeżuć. Stare miasta, stare kamienie, rzeźby i książki piękniały w młodych oczach; nie przyćmiewał spojrzenia na nie żal zrodzony z myśli o tak szybkim, o wiele szybszy m przemijaniu człowieka – młodzi ludzie o tym nie myślą, młodym ludziom wydaje się (i to jest najpiękniejsze w młodości), że będą żyć wiecznie.
Im się właśnie tak wydawało, jemu i Juliuszowi, gdy przy Ponte Vecchio, w słońcu i średniowiecznym pyle Florencji kupowali oprawny w czerwony safian tom Petrarki. Znad zielonej wstęgi Arno wiał po raz pierwszy od wielu dni wiatr, orzeźwiający, pachnący urodzajnymi polami Toskanii.
– Weźmy ją – powiedział Juliusz. Trzymał w uniesionej ręce książkę, jego palce były smagłe, nieprzyswędzone jeszcze ogniem papierosów, a on już wtedy wiedział, że nigdy nie dozna równego szczęścia z czyjejś obecności. Juliusz zresztą nigdy się o tym nie dowiedział, przemilczał to przed nim, a radość z tego – jakby była ofiarnym wyrzeczeniem – stała się jeszcze pełniejsza. Później miewał inne, częste i niezbyt długotrwałe przyjaźnie, zawsze pełne namiętnego pragnienia wyłączności, jakby chodziło o inny rodzaj uczucia, bardziej zaborczego niż przyjaźń. Zerwania kończyły je równie gwałtownie, po jakichś – urojonych niekiedy – zaniedbaniach, nie usprawiedliwionych milczeniach, lub – czasem – dla równie porywczej świeżej przyjaźni. Do Juliusza jednak zawsze wracał, do czynionych mu zwierzeń, do rozmów, które z kim innym nie byłyby w ogóle możliwe, do porozumień w pół słowa, w pół spojrzenia, w pół uśmiechu, do niespokojnej, burzliwej radości, jaką sobą wnosił. Tak mało – czy aż tyle? – pomyśli.
Odłożył pióro i przeciągnął się w fotelu. Trzeba było teraz zająć się sprawami najważniejszymi i jakoś nie mógł się do tego zabrać. Nie budziły wspomnień, do których chciałby wracać – z ilu ludźmi miałoby się piękne wspomnienia, gdyby rozstania następowały wcześniej: przed zniechęceniem i znużeniem, przed mordem, który w końcu zadaje się miłości.
W domku naprzeciwko, o którego budowę miał nawet pretensję do władz miejskich, ponieważ zasłaniał mu widok – kobieta w fartuchu bez rękawów myła okna. Była to wdowa po kolejarzu, który odziedziczywszy jakiś skromny spadek, wybudował ten dom, a wkrótce potem zachorował i umarł, zostawiając go żonie. Zdążyli spędzić w nim zaledwie pół roku wśród sycącego posiadaniem szczęścia, dla niego już zapewne pełnego wysiłku. Teraz wdowa myła okna. Stojąc na parapecie wychylała się na zewnątrz a wiatr rozwiewał poły jej nie dopiętego na kolanach fartucha. Nogi miała gołe, tak samo jak ramiona-dzień był ciepły i słoneczny, przyjemnie chyba było stać tak w oknie, w łagodnym przewiewie chłodzącym ciało...
Tak myślał – tak myśląc, wypoczywał – ale trzeba było wreszcie zabrać się do tych spraw najważniejszych, skoro chciał raz z tym skończyć; skoro chciał mieć to już za sobą. Dom i prawa autorskie zapisywał Róży i Dorocie, żadna nie była już jego żoną, mógł więc uczynić to ze sprawiedliwego dystansu, oceniając bez żalu rozczarowania, jakimi go obdarzyły i jakich on – zapewne – także im nie poskąpił. Żadna z nich nie znaczyła więcej w jego życiu i ten równy podział mógłby wreszcie doprowadzić je – sprowadzić je ze wzniesień zbyt wielkich wyobrażeń o sobie – do kapitulacji wyrównującego wszystko pojednania. Było to konieczne nie tyle dla zachowania godnej i spokojnej pamięci o nim, czego miał prawo się spodziewać, ile dla prostego i złośliwego faktu: dom – nie przewidziany przez architekta do podziału między dwu użytkowników – miał jedną tylko łazienkę. Musiał się jednak uśmiechnąć na myśl o tym, jak się będą mijać na schodach, z jakim wyrazem twarzy spotkają się w drzwiach, jak wreszcie zaczną się kłócić, zapomniawszy o tym, kim są, a raczej – kim nigdy nie były. Zawstydził się, że była to jedyna uciecha, jakiej mógł jeszcze doznać, odwrócony już od świata, zdumiony próżnią, z której niczego nie można już było zaczerpnąć. Wszystko, co go tak cudownie syciło w życiu, co karmiło jego myśli i uczucia, wydawało mu się teraz suche, budzące bezustanną czczość, przerażająco bezbarwne, bezwonne i łykowate. – I w tej ogromnej jałowości nagła, soczysta uciecha z pospolitej myśli o kłótniach tych kobiet...
A ta naprzeciwko, wciąż stojąca na parapecie okna, upuściła ścierkę. Krzyknęła cicho, może nawet zaklęła, to drugie wydało mu się bardziej prawdopodobne, gdy na chwilę zobaczył jej twarz – odgarnąwszy z czoła spadające na nie włosy jęła złazić z parapetu, w rozchyleniu fartucha zajaśniały na chwilę zdrową różowością jej krzepkie uda. Ujrzał ją po chwili na dworze; jakaś jakby mniejsza niż w oknie, zaczęła szukać swojej zguby w krzakach bzu rosnących pod oknem, a znalazłszy ją, zniknęła w drzwiach domu – dlaczego czekał, dlaczego tak bardzo czekał, aż znowu pojawi się na parapecie, jak na scenie tylko dla niego grającego teatru, całkowicie nieświadoma daru, jaki mu przekazywała w tej tak trudnej dla niego godzinie. Ile razy w życiu otrzymywał coś bezinteresownie, ile razy nie musiał płacić wcześniej czy później – za to, co otrzymywał, a czego czasem nawet nie pragnął? A teraz czekał po raz pierwszy na coś, po czym na pewno nie będzie rachunku.
Była tam wreszcie! Wlazła na parapet okna trzymając się silnymi ramionami ram okiennych, wypłukała ścierkę w kuble, wyżęła ją starannie, a potem roztrzepała kilkoma energicznymi wstrząśnięciami ręki. Przypatrywał się temu z uwagą łakomą i jednak nie bolesną. Na bosych stopach miała domowe pantofle bez pięt, zupełnie płaskie – jego wszystkie kobiety nosiły wysokie obcasy, stawały się przez to jakby lżejsze, taneczne w biodrach – ta miała jakąś statyczność, przylegliwość do ziemi, do miejsca, w którym stała i w dziwny sposób nie odbierało jej to lekkości.
Powoli odwrócił głowę i skierował znów wzrok na leżący przed nim papier. A więc Róży i Dorocie po połowie dom i prawa autorskie... Och, pomyślał, prędzej! Kończmy z tym! Znowu poczuł jałowość, całą suchość, całą łykowatość życia. To, co napisał, co pisał przez długie lata – jeśli nawet przydawało się na coś ludziom – wydało mu się kupą papieru, która wchłonęła, która wyssała z niego wszystkie soki, aby stworzyć pozór prawdy w wytwarzanych przez niego istnieniach, dać im oddechy, myśli i uczucia i tę okrutną samodzielność, przerażającą go, gdy nie mógł jej opanować. One miały żyć, przejęły z niego całą siłę na swoją długowieczność i trwałość, podczas gdy on... gdy jemu... gdy w nim wygasło...
W ogrodzie, tuż pod oknem pokoju, w którym siedział, odezwał się jakiś cichy głos. Ptasie kwilenie, nawoływanie, ptasi płacz? Zaczął nasłuchiwać, ale dźwięk już się nie powtórzył.
Podczas gdy on... Cóż on...? Kiedy człowiek dochodzi do punktu, w którym nudzi go myślenie o samym sobie, powinien wiedzieć, co ma uczynić i powinno mu się to wydać sprawą tak prostą, jak odwrócenie wzroku od obrazu, który przestał zdumiewać i cieszyć...
Słaby głosik pod oknem odezwał się znowu. Wyraźnie wzywał ratunku przerażonym swoim dźwiękiem, wołał o pomoc w tej dziwnej, kwilącej mowie. Kto miał ją zrozumieć? Trawa wokół podokiennej grządki? Liście dzikiego wina na murze? Krzak jaśminu? Człowiek?
Dźwignął się ciężko z fotela, podszedł do okna, przechylił się przez parapet. Na grządce, w cieniu rozłożystej piwonii, leżało małe, nagie pisklę, nieopierzone jeszcze całkowicie dziecko szpaka czy kosa, a może jaskółki – nie znał się na tym. Patrzyło na niego przerażone, a z żółtego, szeroko otwartego dzioba wydobywał się ów dźwięk panicznego alarmu, wielki płacz na całe ptasie gardło.
Skąd się tu wzięło? Może matka przenosiła je z gniazda, które z jakichś powodów przestało być bezpieczne, w inne, bardziej pewne miejsce i upuściła je w locie? A może uczyło się już latać i zabrakło mu siły między rodzinną gałęzią a szczytem dachu, który przewidziany był jako meta dla latań ćwiczebnych tego dnia? W końcu, nieważne z jakiego powodu, leżało teraz pod piwonią i całe było przerażeniem, nagą bezsilnością, czekaniem na ratunek. Ogarnęła go panika – trzeba było coś zrobić, ale co? Każdej chwili mógł zjawić się kot sąsiadów, zwabiony kwileniem. Ci, którzy mogą być zjedzeni, powinni siedzieć cicho, ale pisklę o tym nie wiedziało. Otworzył drzwi od tarasu i wyszedł do ogrodu. Dzień był cudowny, ale nie pozwolił sobie na żadne zachwyty; na chwilę tylko owładnęła nim myśl, że wiosna nie była najlepszą porą do rozliczeń z życiem, kryła w sobie tyle podstępów i gdyby się nie mieć na baczności, ustalone – trwałe, jakby się wydawało – oceny, mogły ulec nagłemu zachwianiu za byle podmuchem pachnącego wiatru, za najlżejszym...
Pisklę odezwało się znowu. Nie, nie mógł go zostawić na grządce, w otwartym polu wszelkich niebezpieczeństw, nawet słońce mogło je zabić przypiekając zbyt silnie małą, łysą głowę. Schylił się i wyciągnął rękę. Sądził, że pisklę przestraszy się, cofnie, spróbuje ucieczki – ale ono patrzyło na niego ufnie i wyraźnie czekało, żeby je wziął w dłonie i uniósł z ziemi. Uczynił to ze wzruszonym zdumieniem i ostrożnie, uważnie patrząc pod nogi, ruszył z powrotem do pokoju. Tu rozejrzał się za miejscem dla ptaka: na biurku – do którego miał zamiar za chwilę zasiąść dla dokończenia tego, co dokończyć postanowił – nie miałoby spokoju, opodal pod ścianą stał mały egipski stolik, kładł na nim pudełka z papierosami, gdy ktoś go odwiedzał, teraz mogło tam zamieszkać pisklę, gdyby na intarsjowanym blacie uwił mu ciepłe gniazdko... Pobiegł do przedpokoju i ściągnął z wieszaka swoją włóczkową czapkę, którą nosił podczas spacerów po okolicznych polach. Kiedy ją nieco pomniejszył, zawijając jej brzegi, była naprawdę jak przytulne gniazdko i pisklę od razu potrafiło to ocenić. Rozgościło się w nim z jawną ulgą i przymknęło powieki, jakby zmorzył je nagły sen po zbyt gwałtownych przeżyciach.
Na palcach wrócił do biurka, pochylił się nad papierem Na czym to skończył...? Tom Petrarki dla Juliusza (aż tyle, czy, tak mało?) dom i prawa autorskie po połowie dla Róży i Doroty... Ale tego jeszcze nie napisał, uciecha z ich przyszłych babskich kłótni, na które je skazywał, odsunęła sformułowanie zapisu. Właściwie... dlaczego wyobrażał sobie, że będą się kłócić w tym domu? Po prostu sprzedadzą go za dobre pieniądze jakiejś ambasadzie i śmiać się będą ze złośliwości, z tej cennej, a nie udanej złośliwości, jaką pragnął im wyrządzić. To one mieć będą uciechę...
Z miękkiego gniazdka włóczkowej czapki, którą od tylu lat nosił na swojej zmęczonej głowie, dobiegło cichutkie, przepraszające jakby piśnięcie – bardziej znak życia, niż prośba – ale on zerwał się od biurka z dawno nie zaznaną radością natychmiastowego jej spełnienia. Oczywiście, pisklę było głodne! Jakże mógł o tym nie pomyśleć!
Pobiegł do kuchni, pokruszył kawałek bułki i białego sera, po namyśle także plasterek kiełbasy. Podał to wszystko pisklęciu, jak właściciel restauracji, zabiegający o dobre samopoczucie klienta pisklę jednak nie ruszyło jedzenia. Podsunął mu talerzyk pod sam dziób, odwróciło głowę. Skąd mógł wiedzieć, czym odżywiało się dotąd? Muszki! przypomniał sobie – we wszystkich okrutnych wierszykach dla dzieci, które czytano mu w dzieciństwie, ptaszki jadły muszki! Stanął w oknie i zaczął czyhać na te nieszczęsne stworzenia. Nie odważył się jednak wyciągnąć ręki, gdy znalazły się w jej zasięgu, jakiś nagły szacunek dla najmniejszego nawet życia sparaliżował mu ruchy. Ale pisklę odezwało się znowu, tym razem śmielej, z pretensją, a gdy zbliżył się do niego, patrzyło mu w oczy z pełnym wyrzutu oczekiwaniem. Ogarnął go popłoch. Było głodne, bardzo głodne – może nie jadło od kilku godzin i teraz zemrze tu z głodu na jego oczach, a on nie potrafi go nakarmić, nie potrafi uratować! Powinien wrócić do biurka, zakończyć to, co pisał i to, co zamierzał potem – ale pisklę chciało jeść, pisklę chciało żyć i nie miało w tej chwili na świecie nikogo poza nim... Otworzył gwałtownie drzwi od tarasu, podbiegł do ogrodzenia wzdłuż drogi. Kobieta naprzeciwko kończyła właśnie mycie okna, wytarła szybę do sucha i przyglądała się jej pod światło.
– Proszę pani! – zawołał, a zabrzmiało to, jakby to on teraz wzywał ratunku, nie małe, słabe pisklę, ale silny mężczyzna, szukający pomocy. – Nie wie pani czym karmi się nie opierzone jeszcze ptaki?
Odwróciła ku niemu głowę zdziwiona. Nie rozmawiali dotąd ze sobą, nie wymieniali nawet sąsiedzkich pozdrowień.
– Co takiego? – zawołała.
– Małe ptaki! – powtórzył. – Znalazłem pisklę w ogrodzie. Co mu dać jeść?
– Bo ja wiem? – powiedziała. Wrzuciła ścierkę do wiadra, zapięła fartuch na kolanach. – Może chleba?
– Dałem. Nie chce jeść. Zdechnie z głodu.
– Małym kurczętom daje się posiekane jajko na twardo. – Odgarnęła włosy z czoła i nie wiadomo dlaczego uśmiechała się przez chwilę. – Chce pan? Ugotuję i przyniosę.
– Och, proszę! – zawołał żarliwie. – Bardzo proszę!
– Zaraz tam przyjdę do pana – krzyknęła.
Wrócił do domu i czekał z radosną niecierpliwością. Siadał, wstawał, chodził od drzwi do okna i z powrotem, a pisklę wodziło za nim wzrokiem, kręcąc w obydwie strony małą, łysą głową.
Przyszła wreszcie. Na szklanym spodku niosła posiekane jajko, dmuchając na nie po drodze.
– Jeszcze trochę gorące – wytłumaczyła.
Pokazał jej pisklę. Pochyliła się nad nim i od razu parsknęła śmiechem.
– Ojeju! – zawołała. – Takie gniazdko mu pan zrobił!
– Z mojej czapki – zawstydził się. – Z mojej starej czapki.
– Widzę. Nosi ją pan, od kiedy tu mieszkam. Zawsze pan chodzi na spacer w tej czapce.
– Zauważyła to pani?
– Jak się wygląda przez okno, to się niejedno zauważy – Zamyśliła się. – Zrobiłabym panu nową.
– Naprawdę? – szepnął.
– Dlaczego nie? No, jedz! – pochyliła się znów nad pisklęciem. – A wody mu pan nie dał?
– Nie – powiedział ze skruchą.
– Najpierw trzeba było dać mu wody. – Rozglądnęła się. – Gdzie jest kuchnia?
– Tam – wskazał i pobiegł za nią, gdy ruszyła w tym kierunku.
– O! – zatrzymała się na progu kuchni. – Straszny bałagan u pana.
– Kobieta do sprzątania przychodzi raz w tygodniu.
– To widać – powiedziała. Wzięta ze zlewu brudny talerzyk, umyła go i napełniła wodą. – Szkoda, taki ładny dom! Nieraz sobie myślałam, jak tu jest. Ja to bym... – urwała, ale nie ona zachłysnęła się tym nie dokończonym zdaniem, to on poczuł je w gardle, jak nagły spazm. Poszedł za nią w milczeniu i w milczeniu patrzył, jak pochyla się nad pisklęciem, jak je karmi, wkładając mu jedzenie w żółty, otwarty żarłocznie dziób. – No, widzi pan – roześmiała się. – Ode mnie je!
– Jak ma pani na imię? – zapytał cicho.
– Całkiem zwyczajnie: Maria.
– Marija... – powtórzył z modlitewnym zaśpiewem.
Spojrzała zdziwiona. Umoczyła palec w wodzie i spływającą zeń kroplą napoiła pisklę. Patrzył na to z zapierającym dech zachwytem. Miała na sobie ten sam fartuch bez rękawów, w którym myła okna. Nigdy nie był tak blisko kobiety zmęczonej fizyczną pracą, pachnącej zdrowym potem – ostra woń, która biła spod jej głęboko obnażonych pach, przyprawiła go o zawrót głowy. Przysunął się bliżej, potrącony stolik zakołysał się, woda ze spodka spłynęła na intarsję blatu.
– Nogę ma jedną krótszą, trzeba coś pod nią podłożyć – powiedziała. – O, jest tu jakaś książka! – Chwyciła w dwa mokre palce i wcisnęła pod nogę rozchybotanego stołu oprawny w czerwony safian tom Petrarki, dar przeznaczony dla Juliusza.
– Jest tu jakaś książka – powtórzył i przebaczył jej to. Z radością. Z podniecającym uczuciem wyrzeczenia.
Patrzył, jak ptak pije krople wody, spływające z palców kobiety i nie obchodziło go nic poza tym; cudowna cisza rozścielała się w nim całym, łagodne godzenie się na chwilę, którą przeżywał, na jej proste piękno, na jej prostą mądrość. Na biurku leżał papier nie zapisany do końca, bez podpisu, który powinien na nim złożyć – jeszcze nie teraz, pomyślał leniwie, jeszcze nie teraz...
Kobieta wpychała znów jedzenie w rozwarty szeroko dziób pisklęcia.
– Jak to to źre! – śmiała się. – Jak to źre!
Była to kobiecość nie potrzebująca żadnego wsparcia – intelektu, piękności, wysokiego miejsca w świecie. Miał blisko przed oczyma nagie, silne ramię, powleczone już złotą opalenizną – pomyślał, jakim szczęściem byłoby choć na krótko położyć na nim głowę...
– Pan oszalał – szepnęła pobłażliwie. A potem coraz szybciej, ze zdumieniem, olśnieniem, z radością: – Pan oszalał, pan oszalał, pan oszalał!
– Marija! – modlił się, jak chłop klęczący przed balaskami na wytartych kolanami stopniach. – Marija! – żarliwie i bluźnierczo, boleśnie i szczęśliwie. – Marija!
Zaczęły w nim znów krążyć wszystkie soki życia. Poczuł w ustach i całym sobie świeżą, ożywczą soczystość. Powietrze wchodzące w płuca miało dawną aksamitną gładkość, świat odzyskał swoją barwę i woń.
– Marija! – powtórzył.
Pisklę patrzyło na niego jakby porozumiewawczo. Oko miało okrągłe, za duże, jak na tę małą łysawą głowę, przykryte do połowy pomarszczoną powieką. Właściwie oko starca – wiele, bardzo wiele wiedzącego o życiu.
_1976_NIC NIEZWYKŁEGO
Stamtąd nikt nie przyjdzie, ani z tej drugiej strony – nikt, komu chciałoby się otworzyć drzwi, do kogo biegłoby się przez pokój, potrącając sprzęty.
Zamknęła okno, przestała patrzeć na drogę, rozwidlającą się przed pałacem. A może to był zamek, otaczał go jeszcze, porosły teraz krzakami, wyschnięty rów dawnej fosy. Zatrzymywały się przed nią uzbrojone oddziały wroga, nadciągające z ogromnej równiny... dyrektor instytutu, kiedy wprowadził ją do tego pokoju, opowiadał coś o tym, w ogóle mówił dużo, zanim zdecydował się zamknąć za sobą drzwi, zanim zostawił ją tutaj samą. Pytał, czy przypomina sobie słynne opowiadanie wielkiego pisarza, opowiadanie, którego akcja podobno działa się właśnie tu, w tym zamku... W lewym skrzydle może właśnie w tym pokoju – mieszkała wdowa po jednym z braci, dziedziców tych włości, a drugi z prawego skrzydła patrzył co noc w oświetlone okna jej pokoju. Na cmentarzu, a właściwie między parkiem a cmentarzem jest jeszcze grobowiec, na którego kamiennej płycie leżała potem krzyżem w zadanej sobie pokucie, waliła czołem o zimne sklepienie grobu... – dyrektor instytutu miał na pewno zdolności narracyjne, ale nie zostały należycie ocenione tego dnia. To bardzo piękny zakątek – dodał. – Musi go pani zobaczyć. Wokół stare modrzewie i cisy... Zresztą cała okolica... Można się naprawdę zakochać w tych miejscach... – urwał i nie wiadomo dlaczego zakłopotany patrzył na nią, a ona myślała: Nie męcz się, człowieku! Daj spokój! Każdego dnia masz ochotę stąd prysnąć, każdego ranka się o to modlisz do swoich świętych, ale tu bądź co bądź kierujesz instytutem, a badań nad hodowlą ziemniaka nie można przeprowadzać w Warszawie. Niech no tylko jednak otworzy się w ministerstwie coś równorzędnego, może nawet bez kierowniczego dodatku, a odkochasz się w tych miejscach, modrzewie i cisy będziesz miał w Łazienkach, wystarczy ci, jeśli zobaczysz je raz na tydzień, albo i na miesiąc, tym cholernym ziemniakiem zacząłeś się zajmować przez przypadek – może po prostu tak, jak ja, nie dostałeś się na inny wydział, a teraz udajesz, że kartofle to twoje powołanie i posłannictwo... Tak, na pewno – powiedziała – na pewno można zakochać się w tych miejscach, a on dopiero wtedy wyszedł, jeszcze jakby bardziej zmieszany, cicho zamykając drzwi za sobą. Teraz był z żoną w teatrze, co sobota jeździli do teatru w wojewódzkim mieście, wsiadali w trabanta zaraz po południu i wracali dobrze po północy, a czasem dopiero w poniedziałek rano, jeśli w hotelu udało się dostać pokój.
Patrząc na ginącą już w mroku drogę, pożałowała, że nie pojechała razem z nimi, jak proponowali, że przestraszyła się prowincjonalnej obsady sztuki, którą widziała w Warszawie w najlepszym wykonaniu. Teraz czekał ją potwornie długi wieczór w pustym skrzydle pałacu, nawet nie mogła zejść na dół do Cześniakowej, woźnej instytutu, gdyż ta pojechała z mężem na drugą wieś do siostry, po jabłka z rodzinnego sadu. Inni pracownicy instytutu mieszkali na wsi i trzeba by było potem wracać w nocy drogą, którą zawsze szedł ktoś pijany z gospody albo gdzie przy płotach gromadziły się grupki podochoconych wyrostków. W piwnicy prawego skrzydła pałacu mieścił się, na wyrost chyba nazwany tym mianem, „dom kultury”, a właściwie kawiarnia z telewizorem, zawsze pełna wiejskiej młodzieży, dziewcząt trzymających w sztywno odgiętych palcach papierosy, których dym napędzał im łzy do oczu, i chłopców spływających potem w nylonowych koszulach... Mogła tam pójść, mogła przysiąść się do któregoś stolika, zamówić kawę, rozpocząć rozmowę z kimś z geesu albo pegeeru, a może z gromadzkiej rady, była teraz członkiem tej społeczności – czy wyobrażała sobie, że prędko się stąd wyrwie, napisze doktorat, do którego potrzebne jej było laboratorium i poletka doświadczalne instytutu, napisze doktorat i któregoś dnia zwinie manatki, w Warszawie czeka Zygmunt i mieszkanie, jej albo jego, któreś w końcu trzeba będzie zlikwidować, chyba jego, bo jednak mniejsze i dalej od śródmieścia, tylko właściwie dlaczego nie przyjechał na niedzielę... Nie – nie obiecywał tego, ile razy w miesiącu można wlec się z Warszawy aż tutaj... Jednego tygodnia ja, drugiego ty – powiedział, ale ona miała w probówkach, ona zawsze miała w probówkach tę koszmarną skrobię i to było gorsze niż niemowlę przy piersi, tego nie można było ani zostawić, ani zabrać ze sobą.
„Dom kultury” zamykano zresztą o dziesiątej i co potem? – kawa nie pozwoliłaby jej zasnąć; i tak prawie co dnia zażywała przed pójściem do łóżka pastylkę phanodormu i jeszcze bardziej rozstrojona czekała, żeby rozpoczął swe działanie. Dziś postanowiła zażyć go wcześniej, rozgryzła pastylkę, obficie popiła wodą, rozebrała się i z jakąś lekturą zawodową położyła się do łóżka. Kiedy ucichły pod nią stare sprężyny materaca, w ciszę, która przedtem szumiała w uszach, jak natrętne brzęczenie pszczół, wdarły się teraz jakieś szelesty i szmery, w długim korytarzu za drzwiami rozległy się jakby plaśnięcia bosych stóp o kamienne płyty posadzki... Odwróciła głowę i wparła oczy w ciężką zasuwę przy drzwiach, trzymała dobrze; ilekroć wchodziła do pokoju, podnosiła ku niej rękę, z całego otoczenia do niej jednej miała zaufanie, polubiła ją, jak jedynego sprzymierzeńca. Ciche plaśnięcia bosych stóp o kamienne płyty posadzki przybliżały się i oddalały, jakby ktoś chodził pałacowym ciemnym korytarzem, nie zatrzymując się przed żadnymi drzwiami, ani przy żadnym oknie. Wstała i na palcach podeszła do progu, wstrzymała oddech nasłuchując – na korytarzu trwała głucha cisza.
Wróciła do łóżka i oparłszy o kolana książkę starała się skupić całą uwagę na czytanym tekście, ale jeszcze trzy razy wstawała i nasłuchiwała przy drzwiach, w końcu zaczęła czytać na głos, ośmieszona tym przed samą sobą – miała dwadzieścia sześć lat, dwadzieścia sześć lat i trzy miesiące, jej koleżanki, którym nie zachciewało się doktoratu, miały już dobrze podchowane dzieci i tłumaczyły im właśnie, że nie należy się bać ciemnych pokoi i korytarzy, że naprawdę nic tam nie ma. Rzuciła książkę na ziemię, zgasiła światło. Zaczęła liczyć, najpierw owce skaczące przez płot, potem te plaśnięcia bosych stóp, które wciąż dochodziły z korytarza, choć nic się tam nie działo, nic się tam nie działo, na pewno nic się tam nie działo...
Zbudził ją ostry krzyk pod oknem. Uderzona jakby jego dźwiękiem usiadła na łóżku i długo nie mogła pojąć, co się stało, dopóki nie powtórzył się, wysoki i alarmujący. Ktoś wzywał ratunku.
Skoczyła do okna i otworzyła je cicho. Na dole, pod ścianą parteru, toczyła się bójka. Słyszała uderzenia i jęki – ten, który zrozumiał, że w tej walce nie ma szans, nie przestawał wzywać pomocy. Noc była ciemna, jarzeniówki przed wejściem do „domu kultury” nie paliły się już, biegnąc ku oknu nie spojrzała na zegarek, ale musiało być późno. W popłochu zaczęła zastanawiać się nad sytuacją. Co mogła zrobić? Krzyknąć na nich z góry? Zacząć wzywać pomocy? Ale kto by ten krzyk usłyszał? Przetrzebione drzewa starego parku i pusta droga poza nim – do wsi było co najmniej pół kilometra. I czy krzycząc nie zwróciłaby na siebie uwagi napastnika, może przestałby się interesować tym, który miał już chyba dosyć, może... Dotknęła dłonią gładkiego muru pod oknem, na pierwszym piętrze powinna się czuć bezpieczna, a jednak nie mogła wydobyć głosu z gardła, a tamten człowiek na dole wciąż krzyczał, słabiej teraz niż przedtem, zapewne tracąc siły i nadzieję... Ach, czemuż nie pojechała do teatru, wszystko jedno kto grał w tej sztuce, ci tutaj niechby się pozabijali przez ten czas – bez niej, bez tego bezczynnego stania przy oknie, bez jej uczestnictwa w tym, co dokonywało się tam na dole.
– Ratunku! – usłyszała jeszcze raz, potem nastąpiło głuche uderzenie, a po nim cisza, długa cisza i nie działo się już nic, zupełnie nic, a ona stała wciąż przy oknie, bezczynnie stała przy oknie, z gardłem zaciśniętym boleśnie, ze sparaliżowanymi rękami, spętana swoim głupim podłym strachem, gdy tymczasem ten człowiek na dole... Skoczyła do wiadra z wodą, które obok miednicy na wiklinowym stojaku przygotowała jej Cześniakowa, dźwignęła je z trudem i przechyliwszy przez parapet chlusnęła wodą w dół.
Posypały się zaraz przekleństwa, grube słowa, miotane z wściekłością – ale tylko przez jeden głos, silny i mocny, tamten milczał, zamilkł i milczał, może każda chwila była droga, może liczyły się już sekundy, a ona stała wciąż przy oknie, zamiast biec w dół po schodach, zamiast... Ale czy ten człowiek, strzepujący tam w dole wodę z ubrania i włosów, ten człowiek, miotający wciąż grube, najgrubsze przekleństwa – pozwoliłby jej pobiec do wsi po pomoc, a tym samym po świadków...? Usłyszała nagle jakby kroki, oddalające się kroki, i przekleństwa stawały się coraz cichsze, milkły, gubiły się w oddaleniu – tak, ten człowiek odchodził, zaczynał nawet biec, tak szybko, jak na to pozwalała ciemność.
Odczekała długą chwilę, dopóki zupełnie nie ucichł odgłos jego kroków. Ubrała się pośpiesznie, otworzyła drzwi na korytarz. Nie było na nim światła, posuwała się wzdłuż ściany, opierając się o nią rękami. Miała nikłą nadzieję, że Cześniakowa nie zamknęła drzwi do sekretariatu instytutu, gdzie był telefon. Mogłaby zadzwonić na milicję, albo do pegeeru... Ale Cześniakowa nie zaniedbywała swoich obowiązków, drzwi były zamknięte i trzeba by żelaznego łomu, żeby je otworzyć.
Stała przy nich długą chwilę, ogłuszona waleniem serca, strach nie opuszczał jej ani na chwilę, obrzydliwy i upokarzający, myślała, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, ale szła w przeciwną stronę, żeby jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, posuwała się coraz bardziej ku schodom, ku ciemnym, krętym schodom starego pałacu, a potem nimi w dół, wzdłuż poręczy w dół i poprzez dudniącą echem jej kroków sień ku ciężkim odrzwiom, które otworzyły się zaraz, gdy pchnęła je dłonią. Uderzyło ją w twarz chłodne, ostre powietrze – w nocy będzie przymrozek – pomyślała jakimś nawykiem dawnych skojarzeń, dobrze było w tej chwili myśleć o przymrozku, o jabłkach, po które pojechała Cześniakowa, nie zmarzną pozostawione na drzewie, dobrze było myśleć o czymkolwiek, tylko nie o tym, że oto szła tam, gdzie mógł leżeć ten człowiek, gdzie na pewno leżał ten człowiek, uciszony, zamilkły po swoim ostatnim krzyku.
Ciemność nie była teraz już tak nieprzenikniona, jak wtedy, gdy po raz pierwszy spojrzała w nią przez okno. Posuwała się wzdłuż skrzydła pałacu i na tle jego jasnej ściany zobaczyła wreszcie ten kształt – wsparty barkami o mur leżał człowiek, rzucony bezwładnie na ziemię, pozbawiony ostatnim uderzeniem siły i głosu.
Pochyliła się nad nim, potrząsnęła za ramiona. Powinna była położyć mu dłoń na piersi, sprawdzić czy żyje, ale wołała nie wiedzieć, wołała tego nie wiedzieć – odskoczyła od niego i potykając się o nierówności ścieżki pobiegła ku drodze. Nie myślała już, że może kogoś na niej spotkać, przede wszystkim tego, który oddalił się stąd przed chwilą i mógł teraz przyczaić się gdzieś za drzewem, nie bała się go, nikogo się już nie bała – wpadłszy do wsi, skierowała się od razu do ośrodka zdrowia i załomotała pięściami w zamknięte drzwi.
Lekarz mieszkał w tym samym budynku; kiedy nie otwierał, podeszła do okna i zadzwoniła palcami o szybę. Może go nie było? Może także pojechał na niedzielę do miasta? Stąd każdy, kto mógł, jechał na niedzielę do miasta – dyrektor pegeeru, agronom i zootechnik, nauczycielki ze szkoły... Uderzyła mocniej w szybę i teraz w mieszkaniu coś się poruszyło, a po chwili skrzypnęło okno.
– Cóż, u diabła? – odezwał się zachrypnięty nieco głos, owionął ją odór alkoholu. – Nawet w nocy nie można mieć spokoju?
– Ja z instytutu – zawołała, starając się opanować. – Pod pałacem była bójka... Jakiś człowiek leży tam ranny... Może... może nie żyje...
– No to już mu wszystko jedno, kiedy się nim zajmę.
– Panie doktorze! – krzyknęła.
– Ach, to pani! – Dopiero teraz ją poznał, to on właśnie zaaplikował jej phanodorm, kiedy zgłosiła się do ośrodka, udręczona bezsennością. – To pani! – powtórzył. – Proszę zaczekać, zaraz panią wpuszczę.
Trwało to dosyć długo, musiał się ubierać, bo kiedy jej otworzył, miał na sobie kurtkę, palcami przeczesywał włosy.
– Przepraszam, trochę wypiłem – dzisiaj Jadwigi. Żona ode mnie uciekła, ale na imieniny zawsze zaprasza. Dopiero co wróciłem i zdążyłem się położyć.
– On tam leży – zaczęła bez tchu. – Bili się, ale drugi uciekł, uciekł kiedy... kiedy wylałam na nich wiadro wody...
– Co pani zrobiła? – zapytał tłumiąc uśmiech.
– Wylałam wiadro wody. Co mogłam innego zrobić? Chciałam dzwonić na milicję, ale sekretariat, gdzie jest telefon, zamknięty.
– Nasz posterunek o tej porze i tak nieczynny. Więc co to było? Bójka?
Weszła za nim aż do gabinetu w ośrodku i patrzyła, jak w pośpiechu wrzuca do torby jakieś narzędzia, buteleczki, fiolki i bandaże, w końcu strzykawkę – nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, czy także bał się tu na początku? Nie było tu za drzwiami pałacowego korytarza, gromadzącego wszystkie echa, no i był mężczyzną, silnym, młodym mężczyzną, który uśmiechnął się do niej wreszcie, wciąż odgarniając opadające na czoło włosy.
– Jestem gotów! Miałem szczęście, że nie poczęstowałem pani jakimś mocniejszym słowem. Nie lubię, jak mnie budzą w nocy. Niech pani poczeka, wyprowadzę wóz z garażu.
– Nie, nie – zaprotestowała. – To przecież nie tak daleko.
Zrozumiał, czego się bała. Roześmiawszy się cicho, skierował ją dotknięciem ramienia ku wyjściu.
– Dziewczyno! – mruknął. – Niech się pani nie boi. Wypiłem wprawdzie trochę, ale skoro przejechałem jakoś osiemdziesiąt kilometrów, to i temu kawałkowi przez wieś podołam. – Zostawił ją w ciemności, usłyszała, jak otwiera garaż, jak uruchamia motor, w chwilę potem zabłysły światła i wóz wytoczył się na podwórze.
Posłusznie usiadła na wskazanym jej przednim miejscu. Żeby nie wydać się śmieszną, zaniechała protestów, nie chciała go zresztą urazić, potrzebowała go, nie tylko ten człowiek, leżący bezwładnie pod ścianą pałacu, ona także.
– No, jak? – zapytał, wyjechawszy na drogę. – Już się pani tu przyzwyczaiła?
– Tak – powiedziała.
– Sypia pani dobrze? Phanodorm już niepotrzebny?
– Niepotrzebny.
– Byłem tego pewien. Początki są trudne, ale to na szczęście szybko mija. Ostatecznie wszędzie można żyć. Jak się ma trochę silnej woli.
– Tak – powtórzyła. – Jak się ma trochę silnej woli.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.