- W empik go
Czarny wtorek - ebook
Czarny wtorek - ebook
Wraz z zamachem 11 września 2001 roku bezpowrotnie zmienił się świat, jaki znaliśmy. Atak terrorystyczny był tym, czego nikt się nie spodziewał. Runęły najsłynniejsze nowojorskie wieżowce, a pod ich gruzami życie straciło prawie trzy tysiące osób.
Maciej Patkowski przedstawia sylwetkę Johna Ogonowskiego – kapitana amerykańskiego lotnictwa o polskich korzeniach. Był pierwszym pilotem samolotu, który został porwany przez terrorystów i rozbity o północną wieżę World Trade Center. W drugiej części autor sięga do opisów współczesnego świata, który chyli się ku własnemu upadkowi.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1806-1 |
Rozmiar pliku: | 540 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– _AAL-11, you clear for take off_ _–_ w mikrofonie głos kontrolera.
– _Tower, I am clearedfor take off, roger_ _–_ mówi pierwszy pilot, kapitan John Ogonowski.
Dopływ paliwa ustawiony na pozycji „maximum”. Z wolna, jakby z godnością, silniki reagują narastającym łoskotem. Drugi pilot, kapitan Tom McGuiness śledzi instrumenty. Osiągają wstępną prędkość. John ściąga ster łagodnie i przednie podwozie unosi się znad płyty, a samolot przybiera pozycję jaguara gotowego do skoku. W sekundę później ustają wszelkie wstrząsy, jakby wpłynęli łodzią na jezioro.
– _Airbourne_ 7:59 – kapitan zawiadamia wieżę, gdy samolot miękko zanurza się w przestrzeń wypełnioną po brzegi jasnością słonecznego wrześniowego dnia.
Niebo nad Massachusetts, niebo nad Vermontem, nad Nowym Jorkiem i nad Connecticut, wrześniowe niebo nad wschodnim wybrzeżem Stanów ma w sobie poezję Italii, tej dobrej dawnej Italii, gdzie dygnitarze byli noszeni w lektykach i nic oprócz ptactwa nie zakłócało ciszy i nie było sinobrunatnej powłoki gazów i dymów cywilizacji, która otacza dzisiejszą Kalabrię albo dzisiejszą Zatokę Neapolitańską. Ten lazur, czysty jak kryształ, jest uratowany tutaj, po zachodniej stronie Atlantyku, w setki lat po rozpachnieniach oliwy, pomarańczy, traw i ziół. Ta poezja rzymskiej Italii przeniosła się tu – nad Massachusetts, nad Nowy Jork i Vermont, nad Cape Cod i Long Island, gdzie nieskażony jeszcze lazur powietrza przetapia się w nierozłączną całość z lazurem wody. Na horyzoncie stanowi to jedność. Ku niej wspina się twór ludzkiej inteligencji, w tym przypadku Boeing 767, ze wszystkimi swoimi tonami paliwa, bagażu, ciężarem pasażerów, z ponad trzymilionowym zespołem części i cząstek, z których ludzie ułożyli w Seatlle tego ptaka – wszystko to wspina się oparte na ostrym jak sztylet prądzie powietrza wytłoczonego silnikami. To jest ów proces każdego lotu – wstępowanie do nieba. Tylko, że zamiast Beethovenowskiej _Ody_ – rozlega się muzyka potężnych silników Rolls-Royce’a.
Boeing 767, zabrawszy osiemdziesięciu jeden pasażerów i dziewięć osób załogi pokładowej, wspinał się na przeznaczoną wysokość przelotową w drodze do Los Angeles. Pomiędzy skrzydłami znajdowało się dziesięć tysięcy galonów lotniczej benzyny, co wystarczało na przelot docelowy i regulaminową rezerwę. Zaraz po starcie widać z okien stary Boston z kopułą Beacon Hill. Dalej rojowisko ulic i autostrad, dachy, dachy po horyzont, a dalej na jego linii łagodnie sfalowanej pogodnymi wzgórzami – ciemna zieleń lasów jeszcze nie tknięta pastelami wczesnej jesieni.
W czternaście minut później samolot wspiął się na pułap dwudziestu sześciu tysięcy stóp i z wolna zbliżał się ku dwudziestu dziewięciu tysiącom docelowego pułapu, na którym miał żeglować w poprzek Ameryki: znad Atlantyku do pierwszych wybrzeży Pacyfiku. Przy pięknej słonecznej pogodzie nad całymi Stanami podróż powinna przebiegać zgodnie z planem i bez jakichkolwiek atmosferycznych zakłóceń. Wrześniowy poranek osiadał miękko i łagodnie na lasach i polach uprawnych, na wzgórzach i dolinach rzek, nad niezliczoną ilością farm samotnie wypasających się na równinach oraz większych, czy mniejszych miasteczek i mieścin połączonych sinymi nitkami szos i autostrad. Kraj się budził, a wewnątrz samolotu zaczęły się roztaczać wspaniałe wonie jajecznicy na boczku i świeżo parzonej kawy.
W miarę wznoszenia się na wysokość przelotową ubywało tlenu w przezroczystym powietrzu, przez co niebo jakby ciemniało, nabierając głębokości, z chabrowoniebieskiej przestrzeni rozpiętej płasko nad ziemią zamieniało się w kopułę kosmicznego nieba.
W Los Angeles jeszcze spała noc, kapitan Ogonowski miał słońce za plecami, które miało wędrować razem z Boeingiem, zwiastując nowy dzień, od oceanu do oceanu.ROME – DWIE GODZINY WCZEŚNIEJ
Podpułkownik Dawne Deskins jechała raniutko do pracy na dwunastogodzinną służbę. Wiedziała, że i dzisiaj też się nie będzie nudziła, bo dzień zapowiadał się intensywnie i zapewne będzie dziś miała ręce pełne roboty. To już czwarty dzień z rzędu specjalnych ćwiczeń tygodniowych pod kryptonimem „Vigilant Guardian”. Były one zaplanowane tak, żeby można było przetestować system radarowy w całym kraju pod kątem specjalnie stworzonych zagrożeń o charakterze kryzysowym.
Rome – cicha i pogodna we wrześniu mieścina, leżąca prawie że w środku stanu Nowy Jork, nie była wcale kopią tysięcy podobnych osiedli w rejonie północno-wschodnim. Trafiła na mapę jeszcze za czasów rewolucji. Tutaj właśnie po raz pierwszy zawisła w Fort Stanwix amerykańska flaga narodowa w czasie słynnej bitwy z „królewskimi”. Do dziś jej kopie powiewają w tym samym miejscu otoczonym czcią narodową, tablicami, krzewami roślinności, a w Dniu Weterana – w miejscu kompletnie opatulonym dziesiątkami wieńców. Dzisiaj Fort Stanwix leży w samym centrum mieściny Rome.
Ale podpułkownik Deskins nie jechała do Fortu, by jeszcze raz obejrzeć sobie flagę. Jechała na dwunastogodzinną służbę do pracy. Całkiem niedaleko Fortu zostało zbudowane przed wieloma laty Operations Command Center: „Huntres Control” . To Centrum ulokowane w Rome wchodziło w skład North American Aerospace Defence Command, zwanego NORAD .
Były to czasy Kennedy’ego i Johnsona, Chruszczowa i Breżniewa. Dwa przyczajone tygrysy, rozdzielone Atlantykiem, gotowe skoczyć sobie do gardła w każdej chwili i przy pierwszej okazji, która by się wymknęła spod kontroli Moskwy i Waszyngtonu. Sowieckie podwodne łodzie atomowe zapuszczały się aż na obrzeża zachodniego Atlantyku, zaś Amerykanie latali z baz wojskowych w Hiszpanii, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu swoimi strategicznymi B-52 uzbrojonymi w broń atomową i wodorową, które dolatywały do „turning point” – zwrotnego punktu – i wracały do bazy. Ale w każdej chwili, uruchomione specjalnym kodem, dostępnym tylko prezydentowi USA, były zdolne przekroczyć terytorium sowieckie, by zdetonować swój nuklearny ładunek. Po obu stronach Atlantyku i Grenlandii drzemały w silosach międzykontynentalne rakiety, które – raz odpalone – nie mają szansy powrotu lub zatrzymania. Jakoś tak podobnie, jak dzisiaj Shuttle – prom wahadłowy – raz odpalony musi wejść na orbitę, bo jest nie do zatrzymania przez żadną siłę grawitacyjną.
Starsi mieszkańcy pamiętają jeszcze, co wydarzyło się w Rome przed kilkoma dziesiątkami lat.
Był podobny dzień, zwieńczony pogodnym wieczorem i w Operations Command Center wszystko przebiegało rutynowo. Było już po zmierzchu, kiedy dyżurny oficer śledzący radar północno-wschodniego obszaru Ameryki, sięgający swoim systemem aż po centralną Grenlandię, spostrzegł, że coś jest nie tak... Nie tak, jak powinno i zawsze, z dnia na dzień i z godziny na godzinę, bywało. Nie spodobał mu się odczyt w górnym prawym kwadracie wielkiego szklistego ekranu. Cały ów ekran był i zawsze jest pokryty setkami punkcików przemieszczających się – zdawałoby się – bez żadnego ładu i składu, zaś każdy z nich opatrzony jest drobniutkimi zapisami, które tylko kontroler radarowy i jego przełożeni mogli byli zrozumieć i sprawnie odczytywać. Te jaśniejące punkciki sygnalizowały pozycję każdego z setek, setek samolotów nad obszarem północno-wschodnim Ameryki. A musiało być tego sporo, bo to najbardziej zatłoczona przestrzeń powietrzna na świecie: wszystkie loty krajowe korytarza atlantyckiego pomiędzy Waszyngtonem a Nową Fundlandią, wszystkie przeloty atlantyckie między zachodnią Europą a wschodnimi Stanami, dziesiątki, jeśli nie setki krnąbrnych i często wręcz niesfornych samolocików sportowych i wreszcie cała machina lotnicza Pentagonu. Było co śledzić na ekranie i trzeba było nie lada fachowca, żeby to wszystko sprawnie i bacznie obserwować, ze świadomością, że „sprawy w powietrzu mają się normalnie”.
Oficer uniósł się z fotela, by lepiej przyjrzeć się ekranowi w miejscu, które pokazywało ruch nad obszarami Grenlandii i Zatoki Baffina. Dostrzegł coś, co nie oznaczało pozycji samolotu, ani jakiegoś zjawiska przyrody. Wiedział, że trzeba chłodno i ostrożnie traktować takie niespodzianki w strefach, gdzie zalega nie tylko tyle ozonu, ale występuje też wiele przeróżnych napięć magnetycznych, zjawisk jonizacyjnych, które zmieniają się nieoczekiwanie i niezwykle, jak choćby zorza polarna. Postanowił więc chwilę zaczekać, aż mu się ten dosyć niezrozumiały odczyt ułoży w coś sensownego, co będzie mógł umieścić w raporcie przy zdawaniu służby następnemu oficerowi. Ku swojemu zaskoczeniu na ekranie zobaczył, jak tych zagadkowych znaków zaczyna przybywać. Co to jest? Zakłócenia radarowe? Chciał zadzwonić do inżyniera, by zdać mu sprawę z tego, co się dzieje na szklanej tafli monitora. Ale przyjrzał się jeszcze uważniej kombinacjom liczb, które z chaosu niezrozumiałych sygnałów przekształcały się w coś dobrze mu znanego. Znanego z ćwiczeń szkoleniowych, których zawsze bywało aż nadto. Cała szkółka samolotów? Eskadra samolotów nad Grenlandią? Tutaj, w Rome, nie dostali zawiadomienia o manewrach ćwiczebnych...? Po dłuższej chwili oficer uświadamia sobie, że to nie samoloty. Odczyt nie ma charakterystyki radiofali odbitej od sylwetki, która przypominałaby swoją masą duży samolot. Ale prędkość...? To, co się pojawiło na ekranie, było szybkie.
I nagle zrozumiał. Zobaczył coś, czego nigdy nie powinien ujrzeć i czego w głębi duszy cały świat się obawiał. Dla takiej właśnie sytuacji, która nie powinna się zdarzyć w rzeczywistości, powstało Command Center w Rome, zbudowano cały system NORAD. Wszystko to miało służyć sytuacji, która nie zaistnieje ani w rzeczywistości, ani planach Moskwy i Waszyngtonu.
Oficer dzwoni do komendanta kontroli:
– Panie pułkowniku, proszę szybko o konsultację. Mam coś na ekranie, co może być ławicą rakiet. Widzę to nad horyzontem Grenlandii, jak nadlatuje od Atlantyku prawie przez północny biegun. To chyba nie są omamy. Zgłaszam niezidentyfikowane obiekty na naszym obszarze i proszę o konsultację.
Pułkownik w parę sekund znalazł się przed monitorem. Oficer wskazał mu niezidentyfikowane obiekty. Obaj szybko starali się odnaleźć sens malutkich cyferek skaczących po tafli monitora znad granicy zasięgu aparatury.
– Wygląda to na rakiety – powiedział pułkownik. Wrócił do tablicy dowodzenia i przesłał do NORAD alarmowy meldunek: „Niezidentyfikowane obiekty nad centralną Grenlandią skierowane w stronę północno-wschodnich Stanów. Prawdopodobnie ławica rakiet balistycznych”.
NORAD nie czekał na dalsze potwierdzenia czy interpretacje odczytów. Rozległy się alarmowe sygnały w silosach, gdzie stacjonowały rakiety balistyczne z głowicami nuklearnymi. Każda z nich miała zakodowaną trajektorię i docelowy punkt, nad którym miała eksplodować. Ten sam alarm poderwał załogi dyżurnych dywizjonów lotnictwa ochrony wybrzeży. Alarm w jednostkach lotnictwa strategicznego. Alarm w Naczelnym Sztabie Pentagonu. Alarm u oficera dyżurnego Białego Domu. We wszystkich jednostkach – od silosów po Biały Dom – wyświetlał się czerwony, migotliwy rozbłysk ostrego światła. _This is not a drill_ – to nie są ćwiczenia!
W kilka minut później dyżurny komendant NORAD informuje naczelnego dowódcę o sytuacji nad Grenlandią. Ten potwierdza słuszność wszczęcia powszechnego alarmu bojowego.
Pierwszy rzut obrony obszaru powietrznego w Vermont, w Kanadyjskim Labradorze, w Wirginii i Północnej Karolinie, który zwyczajowo czy regulaminowo koncentruje się na obrzeżach płyty startowej już po uruchomieniu silników i uzbrojeniu rakiet. Pierwsze samoloty rwą w powietrze na dopalaczach. Załogi przygotowują bombowce strategicznego zasięgu do startu. Oficerowie dyżurni „silosów” otrzymują drugą część meldunku alarmowego: „zaktywizować detonatory głowic”.
Informację o niezidentyfikowanych obiektach na ekranie w Rome otrzymuje dyżurny inżynier NORAD. Natychmiast uruchamia rezerwowy telefon do Centralnego Biura Meteorologicznego – linią zastrzeżoną dla placówek Pentagonu.
Oficer dyżurny grupy bezpieczeństwa w Białym Domu otrzymuje kod informujący o sytuacji w Rome i wszczęciu powszechnego alarmu bojowego. Prezydent był już z rodziną w swoich apartamentach prywatnych. Oficer, z aparatem telefonicznym w jednej dłoni i czarną teczką z kodami dla głowic nuklearnych w drugiej, ruszył spiesznie do prywatnej kwatery prezydenta. Nim zjawił się u drzwi, szef załogi Białego Domu połączył się z prezydentem i zaczął referować sytuację, ale prezydent bardzo szybko mu przerwał.
Prezydent: Czy są jakieś meldunki z Moskwy od CIA?
Szef Białego Domu: Sprawdzamy.
Prezydent: Szybko. Czy coś się stało w Moskwie? Jakiś pucz partyjny, prowokacja wojskowa...?
Szef Białego Domu: Nic takiego nie przyszło...
Prezydent: Manewry wojskowe w akwenie północnym, z głowicami, z łodziami podwodnymi...?
Szef Białego Domu: Pan prezydent myśli, że to odpalenie omyłkowe? W sowieckiej armii to nie jest sytuacja wykluczona. Nigdy nie wierzyłem w ich technologie...
Prezydent: Włączaj „hot line” i dawaj mi natychmiast Breżniewa.
Szef Białego Domu: Tak jest, panie prezydencie. Jeszcze jedno, zgodnie z regulaminem zarządzam natychmiastową ewakuację Białego Domu i proszę pana prezydenta, by zechciał pospiesznie wraz z rodziną przenieść się do schronu przeciwnuklearnego. Tam są już moi asystenci, którzy przygotowują stanowiska dowodzenia. _Roger. –_ Potwierdza zakończenie rozmowy.
W chwilę później:
Meldunek oficera dyżurnego CIAz ambasady moskiewskiej do szefa Białego Domu: „Moskwa śpi, pucz wykluczony, o manewrach na skalę całej armii ze środkami strategicznego ataku nie mieliśmy żadnych informacji. Możliwe omyłkowe odpalenie, ale wtedy wchodziłby w rachubę jeden silos i jedna rakieta. Nasz nasłuch nie odebrał jakiejkolwiek aktywizacji depesz między Dowódcą Sił Zbrojnych a Kremlem”. Koniec noty.
Szef Białego Domu natychmiast przekazał meldunek z Moskwy prezydentowi, który już był w drodze z prywatnej kwatery do bunkra przeciwnuklearnego. Asystował mu oficer dyżurny, pod którego opieką znajdowała się czarna teczka z kodami.
W kwaterze NORAD dyżurny inżynier odebrał żądane odczyty z centralnego biura meteorologii i pospiesznie wziął się za obliczanie przy użyciu całego sprzętu, jaki miał w pogotowiu.
W Rome oficer dyżurny, monitorujący ekran radarowy, zauważa zmiany w nasileniu odczytów. Część z nich jakby przybladła, jak gdyby niektóre rakiety straciły kontakt z namiarami radaru. Melduje o tym pułkownikowi, prosząc o konsultację.
W tej samej chwili dyżurny inżynier łączy się z dowództwem Command Center w Rome. Zapytuje, czy są jakieś zmiany w odczytach z ekranu. Pułkownik opowiada, że właśnie dyżurny spostrzegł na monitorze blednięcie części sygnałów i prosi o konsultację. Inżynier zaleca, by się nie rozłączali i żeby pułkownik natychmiast przekazywał wiadomości o ewentualnych zmianach. W międzyczasie pułkownik przeszedł z górnej sali dowodzenia do konsoli, gdzie stacjonował ekran radarowy. Dyżurny zawołał w podnieceniu:
– Mamy zanik kilku odczytów! Radar traci kontakt z rakietami, no, z tymi, które się jako pierwsze pojawiły... Co to jest?! Wracają...? To fizycznie niemożliwe...
– Może były odpalone omyłkowo i teraz są likwidowane – zastanawia się pułkownik.
– Samozniszczenie...? – pyta dyżurny.
– A czy ja wiem...? – odpowiada pytaniem pułkownik i szybko referuje, co zobaczyli na monitorze, inżynierowi z NORAD.
Inżynier mówi:
– Według mnie czas i kierunek rakiet zapisanych na monitorze odpowiada kierunkowi i sekundom wschodu księżyca nad horyzontem Grenlandii. To mogą być sygnały odbite od tarczy księżyca, zapisane przez radar. To nie jest niemożliwe. Księżyc teraz jest w pozycji ponad horyzontem i jeśli odczyty wam nie zgasną w ciągu krótkiej chwili, no to mamy sowieckie rakiety u wrót naszych, Jezu Chryste...
W ciągu następnej minuty wszystkie odczyty rozmazują się, bledną i z wolna zanikają. Rome zawiadamia NORAD o sytuacji na ekranie. Komendant NORAD odsłuchuje rozmowę inżyniera dyżurnego z dowódcą Command w Rome. Zawiadamia szefa sztabu w Pentagonie, który był w drodze do swego bunkra przeciwnuklearnego ze stanowiskami dowodzenia. Szef sztabu wydaje rozkaz odwołania powszechnego alarmu bojowego i zawiadamia o tym osobiście prezydenta, który wraca do swej prywatnej kwatery na górze Białego Domu, odwołując żądaną rozmowę z Breżniewem.
To najważniejsze wydarzenie, jakie zaszło przed kilkudziesięcioma laty w NORAD.
Toteż podpułkownik Dawne Deskins, jadąc do Command na swój dwunastogodzinny dyżur, wiedziała, że dzień zapowiada się pracowicie. W czwartym dniu ćwiczeń NORAD na pewno przygotował listę pełną niespodzianek.FARMA W DRACUT – TUŻ PRZED SZÓSTĄ, A.M.
John ocknął się z płytkiego snu na moment przed szóstą, więc spiesznie wyłączył budzik, by niepotrzebnie nie zrywać ze snu śpiącej obok Peggy. Po cichutku wymknął się do łazienki, gdzie zaczęło się codzienne rutynowe golenie i codzienne rutynowe rozmyślania przy goleniu.
Dzisiaj lot do Los Angeles, jak co drugi tydzień. Miał na to niepisaną wyłączność po dwudziestu prawie latach współpracy z American Airlines. Ale tym razem był rozgoryczony decyzją, czy raczej brakiem decyzji kierownika w sprawie zmiany tego stałego terminu. Co to znaczy, że nie mógł znaleźć zastępstwa? Dzień zapowiadał się wprost bajeczny, z przepięknym wrześniowym słońcem nad Nową Anglią. Koło dziewiątej mieli przyjechać goście na farmę, zaś on miał im pokazać nie tylko swoje stupięćdziesięcioakrowe gospodarstwo, lecz także, a może przede wszystkim, to wydzielone przez niego poletko dla rolników z Kambodży, kilkanaście akrów im wydzierżawionych, co prawda za jakąś opłatą, której jednak zazwyczaj nie pobierał. Przed kilku laty, na wiosnę 1999 roku, Fundacja Theodore Edisona Parkera otrzymała prośbę o wydzierżawienie parceli w Dracut na rzecz „New Entry Sustainable Farming Project” . Cała okolica wokół Lowell, północny skrawek Massachusetts, była coraz gęściej zasiedlana zupełnie nowymi emigrantami – uciekinierami z Kambodży. Uniwersytecki wysiłek miał skupiać się na wspomaganiu nowo osiadłych tutaj, w okolicach Lowell, azjatyckich wieśniaków w kultywowaniu upraw charakterystycznych dla delty Mekongu: chińskiej kapusty, chińskiego „wodnego” szpinaku oraz wielu innych roślin, które trzeba by sprowadzać z odległej Azji, aby zaspokoić rosnące potrzeby azjatyckiej ludności po tej stronie Pacyfiku. John mieszkał w odległości dziesięciu minut jazdy samochodem od centrum Lowell, gdzie kiedyś edukował się w tamtejszym Instytucie Technologii i gdzie uzyskał tytuł inżyniera. Kambodżę znał z czasów dla siebie najgorszych, z okresu wojny w Indochinach, kiedy jako wojskowy pilot nie raz i nie dwa odbywał loty bojowe ponad terytorium Kambodży. ...A poza tym miał naturę typowego szlachcica, którą odziedziczył po swoich rodzicach czy dziadkach wywodzących się z rodu Ogonowskich – herbu Ogończyk. Wydzielił więc dla wieśniaków kambodżańskich blisko sześćdziesiąt akrów pod dzierżawę z symbolicznym i rzadko odbieranym wynagrodzeniem. Zamiast zbierać pieniądze, chodził do tych chłopów i przesiadywał z nimi, ucząc ich właściwości tutejszej gleby, klimatu, zwyczajów rynkowych i nowoczesnych technologii pielęgnowania gleby, która wymaga czegoś więcej niż nawożenia, siania i zbierania. Tak było w delcie Mekongu, tam się tylko siało i zbierało, bo matka natura zapewniała glebie naturalne nawożenie w czasie monsunów, ale tutaj było zupełnie inaczej. Chłopi znad Mekongu musieli uczyć się abecadła rolniczo-ogrodniczego. Bez opieki Johna, z pomocą jedynie teoretyków z uniwersytetu, za dużo by nie zebrali z tych przydzielonych im akrów rodziny Ogonowskich. Dziś mieli przyjechać jacyś ochotnicy z innych kół rolniczych specjalizujących się w azjatyckich uprawach, w asyście (i to zapewne licznej) dziennikarzy. John miał być tłumaczem, gospodarzem, wykładowcą i Bóg wie, kim jeszcze, prawdopodobnie – fundatorem lunchu przygotowanego z produktów jego White Gate Farm. Zwrócił się więc do kierownika w Logan Airport o zamianę dnia lotu z inną załogą. Niby proste – a nie wyszło. Więc gośćmi zajmie się jego brat, Jim, razem z Peggy. A to nie jest to samo. Ci Kambodżanie traktowali go jak swego. Chwilami, kiedy towarzyszył im w polowych pracach, zdawało mu się, że jest żółty jak oni... i być może nawet rozumie, co mówią w swoim wieśniaczym narzeczu obcego zupełnie języka. Nie chciało mu się wkładać munduru kapitana American Airlines.
Tak widocznie musiało być. Zostawił śpiącą jeszcze Peggy i ich trzy córki, włożył służbową marynarkę i wyszedł przed dom. Pachniało skoszonym wczoraj sianem. Pobliskie wzniesienia były tu i ówdzie opatulone mleczną zasłoną mgieł, które pod naporem ostrego wrześniowego słońca miały się zaraz po wschodzie skroplić w poranną rosę.
Wsiadł do swojego niebieskiego pick-upa, bardziej odpowiedniego dla farmera niż kapitana lotnictwa. Ruszył wzdłuż Marsh Hill Road, a gdy przejeżdżał koło domu wujka Ala, jak zawsze nacisnął dwukrotnie klakson, jakby chciał zawołać:
„Al, pora na wstawanie”.
Przed sobą miał trzydzieści kilka mil autostrady wiodącej do Logan.PORTLAND – 6:00 A.M.
Lokalne lotnisko przygotowało do startu samolot do Bostonu. W grupie pasażerów śpieszących tego roboczego poranka do swoich zajęć, które wymagały picia gorącej kawy z tekturowych kubków tuż przed wejściem na pokład, aby za chwilę wznieść się w krystaliczne powietrze wrześniowego poranka nad Nową Anglię, znajduje się Mohamed Atta i jego pobratymcy. Rozsiadają się w fotelach i na życzenie czy polecenie dyżurnej stewardesy zapinają pasy bezpieczeństwa jak reszta pasażerów. Po krótkim kołowaniu na pas tego małego uśpionego lotniska pilot dostaje z wieży pozwolenie na start. W kilkanaście sekund później maszyna łagodnie odrywa się od pasa. Podróż się zaczęła. _Alea iacta est._LOGAN – SIÓDMA Z MINUTAMI, A.M.
Stanowisko American Airlines, Gate – nr 32. Na ekranie widnieje fluoryzujący zielonkawy napis: AAL-11 _on timeboarding in process._
Atta podchodzi do stanowiska i prosi o bilet do Los Angeles w pierwszej klasie. Pracownicy linii lotniczych są zazwyczaj szkoleni do specjalnej obsługi specjalnych pasażerów, pierwszą klasą nie lata bowiem hołota, a jeżeli – to hołota z kasą. Takich też jest wielu. Są i skromni nuworysze, którzy płacą kartą kredytową, aby sobie poprawić samopoczucie. Ale pierwszą klasą za własne pieniądze lata się nie za często. Główni pasażerowie business class to wyżsi pracownicy korporacji, wyżsi urzędnicy państwowi, czyli fachowcy w swoich dziedzinach, opłacani i wysyłani do pracy poza siedzibą zarządu. Także znani i dobrze sytuowani artyści, zwłaszcza z Hollywood, no i sportowcy, od bokserów po mistrzów palanta, nie mówiąc o tenisistach i koszykarzach. Są to nieprzypadkowe i niepoślednie uwagi, by móc zrozumieć, co się działo tego ranka na lotnisku Logan.
Atta – ze swoją bliskowschodnią aparycją, elegancją ruchów, z wyraźnym obcym akcentem, ubrany w garnitur od projektanta (jednego z bogów światowej mody), ze swoim biletem do Los Angeles w pierwszej klasie, z kartą kredytową i swobodnym sposobem bycia – przypominał we wszystkim dosyć typowego pracownika korporacji, wysłanego „w teren” w sprawach, które wymagają osobistego nadzoru.
Atta będzie osiemdziesiątym pasażerem w samolocie, który do Los Angeles może zabrać dobrze ponad dwieście osób. Kasjer American Airlines pyta:
– Jakie miejsce pan sobie życzy, gdzie pan chciałby siedzieć?
– Jak najbliżej pilota – odpowiada Atta z uśmiechem.
Po chwili chowa bilet i pokwitowanie opłaty z karty kredytowej. Gotów jest do przejścia na pokład. W międzyczasie jego nazwisko pojawi się na ekranie systemu bezpieczeństwa. Został wyselekcjonowany przez skomputeryzowany, mechaniczny czy automatyczny, system zwany CAPPS , który ze względów bezpieczeństwa wybiera pasażerów do wzmożonej obserwacji.
Zasadą działania tego programu było wstrzymanie bagażu przed załadunkiem do samolotu, dopóki kontrola przy wejściu na pokład nie potwierdzi, że jego właściciel aktualnie wszedł i zajął swoje miejsce zgodnie z biletem. Około siódmej trzydzieści zarówno Mohamed Atta, jak i jego kompania – Abdulaziz Alomari, Satam Al Suqami, Wail Alshehri oraz Waleed M. Alshehri – są już na pokładzie i zajmują swoje miejsca, w kolejności nazwisk: 8D, 8G, 10B. Bracia Alshehri w pierwszej klasie w drugim rzędzie: Wail w fotelu numer 2A, zaś Waleed – 2B.
Samolot miał wystartować o godzinie 7:45 zgodnie z planem, lecz po oderwaniu się od płyty kapitan Ogonowski zanotował godzinę 7:59 czasu lokalnego.
W samolocie było osiemdziesięciu jeden pasażerów i jedenastu członków załogi.
* * *
Nadzwyczajną przygodę przeżył bagaż Mohameda. Pracownicy, czyli służba naziemna Colgan Air, którymi to liniami Atta i jego dwaj asystenci odlatywali z Portland do Bostonu, odprawiła torbę Atty do miejsca przeznaczenia, lecz ku zaskoczeniu obsługi po starcie samolotu bagaż ciągle „siedział” w Portland. Jak to się stało, że nie odleciał? Zaspane lotnisko, zaspany poranek i zaspana służba naziemna funkcjonująca jak po kilku piwkach...? Wierzyć się nie chce, lecz bagaż Atty nie odleciał i to, co w tej torbie znaleźli oficerowie FBI, sprawiło, że świat na moment oniemiał.
* * *
W międzyczasie samolot United Airlines, Boeing 767, lot nr 175, w drodze do San Francisco już kołował na start. Otrzymał pozwolenie kontrolera z wieży i w ślad za samolotem kapitana Ogonowskiego na pełnych mocach przerobowych silników o godzinie 8:14 oderwał się od tartanu. Na pokładzie znalazło się pięćdziesiąt sześć osób w kabinach pasażerskich oraz siedem stewardes. Za sterami zasiedli kapitan Victor Saracini oraz pierwszy oficer, kapitan Michael Horrock. Na liście pasażerów znaleźli się: Fayez Ahmed, Mohad Alshehri, Marwan Al-Shehhi, Hamza Alghamdi i Ahmed Alghamdi.
0 godzinie 8:33 samolot osiągnął wysokość przelotową: 31 000 stóp (10 000 metrów).AUTOSTRADA Z LOWELL DO LOGAN – TUŻ PRZED SIÓDMĄ, A.M.
Kapitan Ogonowski mknął tą autostradą, bo znał na pamięć wszystkie jej znaki, skręty, wzniesienia i rozjazdy. Gdyby nie ruch samochodowy, mógłby prowadzić swojego pick-upa z zawiązanymi oczyma.
Myślał o rozmowie z przedstawicielem polonijnego radia z Detroit. Osaczyli go z mikrofonem w czasie ostatniego spotkania, czy raczej zjazdu farmerów.
Jeździł tam corocznie, bo lubił te zjazdy i tę miejscowość, która mu przypominała okolice Lowell, Dracut i jego własną rodzinną farmę. Wprost przepadał, zawsze nie mógł się doczekać tego spotkania, a odjeżdżał z dziecięcym żalem, że od następnego zjazdu dzieli go cały rok. Na ostatnim spotkaniu zapytano go:
– John, chodzą słuchy, że Ogonowscy to polscy hrabiowie. Jesteś hrabią Ogonowskim czy chłopem Ogonowskim?
Odpowiedział:
– Na pewno jesteśmy szlachtą herbu Ogończyk...
– Jak ten herb wygląda? Opowiedz naszym słuchaczom, jak bardzo jesteście starzy, wy, herbowi Ogonowscy.
– O, bardzo starzy. Pierwsze zapisy sięgają tysiąc trzysta któregoś roku, ale nie wiemy, czy dotyczą naszej rodziny. Ogonowskich było sporo. Część z nich osiadła na Litwie, inni bywali i tu, i tam. Wiesz, umów się z moją matką, ona dużo wie i pamięta.
– To dzięki szlacheckiemu pochodzeniu masz taki dryg do farmerki...?
– Kto wie, może. Myśmy zawsze uprawiali ziemię, matkę naszą... Kiedyś moja córka pisała wypracowanie o tak zwanych korzeniach rodzinnych. Wtedy spędziła sporo czasu na pogaduchach z babcią i naszpikowała swoją pracę różnymi anegdotami i opowiastkami. Przeczytam ci, co moja córka znalazła u babci w jej polskich książkach. Zaczyna się tak jak w szkolnych czytankach... owego czasu (...) w _Morawie starożytna Odrowążów familia Ogończykowi swój początek dała; stąd podobnoć w prawdzie obojga domów klejnotne znaki, niejaką jednak odmianą rozróżnione, z takiej okazji; wpadł w Morawę nieprzyjaciel w roku 1100, byli to Cumani, co to przed tym rokiem Węgierskie Królestwo Morawom od wschodu przyległe najeżdżali; a w roku 1252, szeroko w Czechy i Morawy zagony zapuściwszy,_ _znaczną liczbę ludzi w niewolą z tych krajów nagnali. Stamtąd z bogatym plonem powracając, między inszą zdobyczą, jeden z najezdników i poganów owych szlachetnego Odrowążów domu jedynaczkę uprowadzał, tak z tego łupu kontent, jak ta nad niewolą swoją sarkała. Napadł na to nieszczęście Piotr z Radzikowa, odważny kawaler, u którego, z płaczem ręce wyciągając, Panna obrony żebrała. Nie dał się długo prosić Piotr, natarł koniem, poganina zabił, a Pannę na nieprzyjacielskiego konia wsadziwszy, szczęśliwie uwiózł i na bezpiecznym osadził miejscu. Na zawdzięczenie tej łaski, już się widząc wolną z pętów, Panna na nową się ale przyjacielską odważyła niewolą, pierścień albowiem, który na palcu miała, złamawszy, swemu obrońcy połowicę go dała, poprzysięgając, że się nie komu inszemu w małżeństwo dostać miała, tylko jemu. Odebrawszy niespodziewaną deklaracyją i podziękowawszy – interesa swe pilnować odjechał. Panna wkrótce potem, gdy się jej zacny i z urodzenia, i z fortuny kawaler trafił, luboć się na słowo poprzysiężone obrońcy swemu dane oglądała, przecież gdy jego nie widać było, a perswazyje rodzicielskie nalegały, na małżeństwo z drugim zdała się nakłaniać. Już tedy dzień wesela naznaczony przyszedł, wszystko do tego aktu gotowo było; wtem nadjeżdża Piotr z Radzikowa, połowę pierścienia sobie od Panny danego pokazuje, słowa się upomina, ale niewiele tej mówić było trzeba, ta albowiem poznawszy swego dobrodzieja, z tą się przed swemi rezolucyją dała słyszeć, że raczej śmierć sobie obieram, niżeli żebym miała raz danej obietnicy mojej nie dochować. Godzien tego ten, żebym mu całem życiem przyjaźń świadczyła, który mi życie przywrócił. Widząc rodzice i Piotra z Radzikowa godność, i rzeczy słuszność, córkę mu w małżeństwo oddali, a na pamiątkę tego, herb tym kształtem, „pół strzały białej, żeleźcem do góry prosto wyrychtowanej, na półpierścieniu, w polu czerwonem, w hełmie dwie ręce Panieńskie do góry wyciągnione” ułożono. Herb ten inni zowią Pogończyk, czy od pogoni za nieprzyjacielem, czy że Poganina zabił, zowią go i Ogończyk, od syna tego Piotra Ogona, zowią i Powała: od drugiego syna tegoż Piotra, Powała nazwanego._
Tyle dla przyjaciela z polonijnego radia. Resztę może mu dopowiedzieć mama, ona trzyma wiele tak zwanych papierów rodzinnych, szczególnie z czasów, zanim osiedlili się w Stanach. Więc doszedł do wniosku, że podpowie przyjacielowi z radia, by zrobił wywiad raczej z jego rodzicami niżeli z nim i bratem Jimem. „My jesteśmy od siana i melonów, departament historii jest obok, w domu Ogończyków, hrabiów, szlachty polskiej”.
Furgonetka Johna z każdą minutą była coraz bliżej lotniska.PIERWSZE CZYTANIE Z MEGO KOŹLĄTKA
SARASOTA (FLORYDA) – 8:00 A.M.
Prezydent jest już po śniadaniu z doktorem Klauberem. Willa tego znanego i zasobnego dentysty gościła przeróżne postaci świata politycznego i artystycznej elity, ale jego osobisty przyjaciel, prezydent Bush, nocował tu raczej rzadko. Nie dlatego, żeby nie chciał, bo się i lubili, i przyjaźnili za dawnych jeszcze czasów, zanim George został prezydentem, a jego brat gubernatorem, ale to taki wielki kram z ochroną, ubezpieczeniem, komunikacją, najbliższą świtą prezydenta i tą czeredą żurnalistów za płotami, że wizyta u przyjaciela przeistaczała się w najazd lub napad Irokezów. W tych warunkach śniadanie we dwóch brzmi trochę jak cytat z _Opowieści wigilijnej,_ przy czym doktor Klauber to nie doktor Scrooge Dickensa.
Zaraz potem prezydent, wróciwszy do swego apartamentu w tej obszernej willi, wysłuchuje dwudziestominutowego raportu z działalności wywiadu, zawierającego same informacje sklasyfikowane jako ściśle tajne. Następuje chwila osobistej refleksji, po której prezydent dochodzi do przeświadczenia, że nie czuje ani pilnej, ani wręcz żadnej potrzeby porozumienia się z Condoleezą Rice, która w tym czasie, pod nieobecność głowy państwa, urzędowała w swym biurze w Białym Domu.
Wobec tego będzie to zwyczajny dzień z prezydenckiej karty zajęć. Jako pierwsze w dzisiejszym planie dla pana Busha – są dzieci w Brooker Elementary School w Sarasocie, w miejscowości leżącej w zasięgu kilku minut jazdy prezydenckich limuzyn od willi przyjaciela.
Od przeszło tygodnia było już publicznie wiadomo, że to właśnie tutaj, a nie gdzie indziej i o godzinie 8:30 czasu miejscowego prezydent będzie przejeżdżał limuzyną, wchodził do szkoły, potem do wybranej klasy, by spotkać się z wybranymi uczniami, aby im przeczytać wybrany kawałek z _Koźlątka,_ który to fragment niegdyś jemu, gdy był jeszcze dzieckiem, czytano i w szkole, i w domu, kiedy siadywał na dywanie pomiędzy swoją mamusią, panią Barbarą, i jej psim ulubieńcem. Więc teraz za namową własnej żony, nauczycielki, czytywał to dzieciom tak, by telewizja miała z tym używanie i wieść się niosła po kraju od Atlantyku po Pacyfik, że przepracowany prezydent znajduje dosyć czasu, by maluchom fragmenty _Koźlątka_ czytać.
Jadąc limuzyną do szkoły, prezydent otworzył książeczkę, odnalazł właściwą stronę i przebiegł oczyma przez fragmenty tekstu, które zamierzał przeczytać przygotowanym na tę uroczystość maluchom. Więc od dobrych paru dni wszystkie służby wywiadowcze wszystkich państw i organizacji wiedziały, lub mogły się dowiedzieć po prostu z Internetu, gdzie dokładnie i o której godzinie prezydent Stanów Zjednoczonych będzie publicznie dostępny i może być obrzucony wiązankami kwiatów lub wiązkami granatów.NA POKŁADZIE AAL-11 – 8:13 A.M.
Kontrola Obszaru. Dyspozycyjny kontroler zleca kapitanowi Ogonowskiemu skręt w prawo i wspinanie się na pułap przelotowy.
– _Roger_ – potwierdza pierwszy pilot, kładąc maszynę na prawe skrzydło w łagodnym manewrze zmiany kursu.
Mohamed Atta wstaje ze swego miejsca 10B, rozpinając pasy bezpieczeństwa. Sięga do kieszeni po spory i bardzo ostry plastikowy nóż, przeznaczony (według producenta) do cięcia papieru, lecz długość ostrza i jego możliwości rozcinania nawet ludzkiej skóry może temu urządzeniu, zwanemu niewinnie nożem do cięcia papieru, nadać różne niespodziewanie zaskakujące przeznaczenie. W rękach Atty miał ten plastikowy nóż bardzo historyczną rolę do spełnienia. Do drugiej dłoni bierze zawiniątko, wyjęte z plastikowej torby, jakich używa się we wszystkich sklepach na całym świecie do pakowania żywności. Z nagła ujawnia się cała groza sytuacji. Pod plastikiem drzemie urządzenie w kształcie przypominającym duży granat zaczepny ze zwieszającą się niczym smycz, niewiadomego pochodzenia taśmą czy lontem w kolorze ciemnożółtym, prawie tytoniowym. To wszystko nawet laikowi, lecącemu po raz pierwszy samolotem, może się skojarzyć tylko z bombą pokładową.
Tak się to musiało wydać bez żadnej wątpliwości sąsiadowi Atty, siedzącemu w fotelu numer 9B. Zręcznym ruchem, wydając przy tym krzyk prawdziwej zgrozy, chwyta Attę za rękę, przytrzymującą rzekomą bombę. Drugą ręką, z wprawą dobrze wytrenowanego judoki, sięga do gardła Mohameda Atty. Lecz ten jest równie dobrze przygotowany do walki wręcz. Błyskawicznym ruchem zadaje sąsiadowi cios w szyję w pobliżu aorty, a drugim – ładuje nóż precyzyjnie z lewej strony klatki piersiowej pod piątym żebrem. Pasażer traci życie natychmiast. To pierwsza ofiara dnia jedenastego września. Nazywa się Daniel Lewin i jest wysokiej rangi oficerem Sayaret Mathal, najbardziej utajnionej izraelskiej jednostki antyterrorystycznej. Nadzwyczajny przypadek, zbieg niezwykłych okoliczności, czy może „coś w tym jest”? (Czy kiedykolwiek będzie to skrupulatnie badane w śledztwie i za ile lat po odtajnieniu dokumentów dowiemy się pełnej prawdy?).
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.