- W empik go
Czarownica - ebook
Czarownica - ebook
Ona — nie całkiem zwyczajna młoda dziewczyna, daje się uwieść urokom czarnej magii. Nagle staje oko w oko z najbardziej brutalną i nieludzką instytucją średniowiecza i dowiaduje się, że we współczesnym świecie stosy dalej płoną
On — zgorzkniały, stary łowca czarownic, który wie więcej o tajemnym świecie, ukrytym przed spojrzeniami zwykłych przechodniów, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Nieubłagany los połączył tych dwoje i postawił ich przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-914-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Priscilla Prescott, rocznik osiemdziesiąty czwarty, zamieszkała na Dalton Avenue 38/11A Chicago. — wysoki, siwy mężczyzna pochylił się nad zasłanym papierami i pomiętymi pudełkami po czekoladkach i pączkach biurkiem, celując długim i niemiłosiernie powykrzywianym, przypominającym szpon paluchem w skurczoną ze strachu, niebieskooką, rudowłosą dziewczynę, wciśniętą w stary, wyleniały ze starości fotel. — Zgadza się?
— Wszystko, proszę pana! — pisnęła przerażona dziewczyna.
Stary spojrzał na nią z politowaniem.
— Boimy się, co?
— Tak, proszę pana!
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. I pomyśleć, że to dziecko ścigała Inkwizycja! Dajcie spokój. Co taka dzierlatka mogła mieć na sumieniu? Raczej nie to całe podtruwanie bydła, o którym tyle trąbią. Problem polega na tym, że ci księża płacą, a skoro płacą, to raczej powinni dostać, co chcą; tak się załatwia interesy, prawda? Stary jednak opadł z powrotem na krzesło, łypnął na dziewczynę jedynym w pełni zdrowym okiem i pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki, szukając cygara i zapałek. Osiągnął połowiczny sukces. Wcisnął zakłopotany połówkę złamanego cygara do ust i zaczął klepać się po kieszeniach.
Priscilla uniosła się na fotelu, z lekką bojaźnią w ruchach, ale zdobyła się na odwagę. Dmuchnęła na wyciągnięty palec, a na jego koniuszku pojawił się drżący płomień, słabiutki, ale żywotny; wyciągnęła rękę w kierunku starca.
— Święty Boże na wysokościach! — wymamrotał stary, kiedy tylko dotarło do niego ciepło płomyczka. — Toś ty taka?
Wyraz twarzy dziewczyny, przerażonej, ale jednocześnie uśmiechniętej w nieśmiałej próbie okazania sympatii, przekonał go i pochylił się ponownie nad biurkiem, korzystając z podsuniętej pomocy. Cygaro zapaliło się niemal natychmiast, płomyk zgasł w chwilę potem.
Dziewczyna podciągnęła nogi pod siebie, a stary odchylił się na krześle i chwilę wypuszczał w spokoju kłęby dymu, rozważając coś w duchu. Potem, jakby doszedł do jakiegoś zdecydowanego wniosku, spojrzał spod oka na Priscillę i zaczął mówić, przyglądając się jej uważnie:
— Może jestem ślepy, dziecko, ale tylko na pół i wyraźnie widzę dwie rzeczy. Po pierwsze, ty cos w sobie masz, moja droga, jakkolwiek nie tak wiele, jak twierdził ten cholerny klecha. I druga sprawa, żadna z ciebie czarownica.
Nowina spadła jak bomba. Dziewczyna wyprostowała się tak nagle, jakby ktoś uderzył ją w plecy; siedział przez moment z szeroko otwartymi ustami i szybko łapała oddech. Potem jednak wyszło z niej powietrze i z powrotem opadła na oparcie fotela, jakkolwiek nie kuliła się już z przerażenia. Była już na to po prostu za bardzo zmęczona; niejedną rzecz mogłaby zresztą opowiedzieć o wydarzeniach poprzedniej nocy.
— Czarownice umawiają się z diabłami. — wymamrotała. — Ja chodzę własnymi ścieżkami.
— Co czyni z ciebie wyrzutka. — zawyrokował. — Choć w jednym jesteśmy do siebie podobni, dziecko. — wypuścił kłąb dymu prosto w sufit. — Ja jestem James Maggot, moje dziecko. Śmieszne, że akurat do mnie przyszli z tym cholernym zleceniem. Nawet niespecjalnie wierzę w Boga. Ironia losu, doprawdy.
— Co ma z tym wszystkim wspólnego Bóg? — uniosła brwi w zdumieniu. — Myślałam, że dał mi spokój już dawno temu.
— A więc już się orientujesz w całej tej błazenadzie? — Maggot uśmiechnął się prawie płomiennie.
— Pan jest Maggot. Jeśli jest pan tym Maggotem, o którym mówiła matka…
— Pewnie, że tak jest, moja droga. — przytaknął stary. — Żyję już dostatecznie długo, aby moje nazwisko w jakiś pokręcony sposób stało się znane w światku czarownic.
— Znasz jakieś czarownice? — Priscilla wychyliła się w napięciu w kierunku starca, a ten parsknął śmiechem.
— Wilka ciągnie do lasu, nawet jeśli tylko półkrwi. — powiedział z szerokim uśmiechem. — Dziecko, czy wiesz, jak łatwo można czytać z twoich myśli, nawet jeśli nie ma się po temu żadnych zdolności? Co ty w ogóle wiesz o czarownicach? No dobrze, twoja matka do nich należała. To wiemy już oboje, dzięki twojemu niewydarzonemu językowi. Sama też powiedziałaś, że czarownice zadają się z diabłami. Czy twoja matka miała z nimi coś wspólnego?
Dziewczyna zgasła na nowo, jakby była świeczką, na którą ktoś właśnie dmuchnął.
— Nie. — wymamrotała. — Mama kochała tylko tatę.
— Czas wreszcie mi powiedzieć, moje drogie dziecko, co właściwie stało się wczoraj. — Maggot powiedział to najłagodniej jak potrafił, wyczuwając, że nadszedł odpowiedni czas na wysłuchanie jej opowieści.
Ale Priscilla wcale nie była jeszcze tego tak pewna. Potwornie zmęczona, marzyła tylko o ciepłym łóżku i… innych czarownicach. Maggot doprowadził jedynie do tego, że rozpalił jej wyobraźnię i pozwolił na moment zapomnieć o zmęczeniu. Tyle, że ono wcale nie zanikało, a oczy zaczęły się jej same zamykać.
— Powiedz mi, Maggot, powiedz mi o tym wszystkim, czego jeszcze nie wiem… — poprosiła, ale głos jej słabł z każdą sylabą, a oczy zaczęły się jej same zamykać.
— Jasne, dziecko, stary Maggot opowie ci wszystko. — pokiwał głową, patrząc z uśmiechem na zasypiającą dziewczynę.
Maggot odwrócił się w kierunku okna, wypuszczając kolejne kłęby dymu w kierunku sufitu starej sutereny, którą od trzydziestu trzech lat szumnie określał mianem biura, choć poza biurkiem, fotelem, kanapą i wielką szafą nic w niej nie było. Ale to był jego dom i na samą myśl, że niedługo przyjdzie mu go opuścić, nie czuł radości. A o tym, że będzie się musiał wynieść, był przekonany od chwili, kiedy polubił tę dziewczynę.
Nie wyda jej jezuitom. Inkwizycja nie może zgasić kolejnego jasnego płomyka. Tak wiele czarownic…
Potrząsnął głową, wspominając, w ilu procesach był głównym świadkiem oskarżenia. Ile niewinnych kobiet zginęło przez niego. Teraz czas się zrehabilitować. Jedno życie — niewiele, ale zawsze coś…
Wpadli do niego trzy dni temu. Trzej jezuici, po cywilnemu. Zapewne wtajemniczeni. Wiedzieli zbyt wiele. Przede wszystkim wiedzieli, kim jest. Ilu już ich zostało? Wtedy, prawie czterdzieści lat temu, przeszkolili ich pięciu. Pozwolili poznać prawdę. Żeby wiedzieli, jak się bronić i jak rozpoznać czarną magię. Jak wystawić wiedźmę. Ilu było już na całym świecie? Nigdy nie było mu dane poznać. Maggot nauczył się prędko, że pewnych pytań zadawać nie należy. Ale potrafił sam główkować. Musiała być cała siatka takich, jak on, rozsianych po całym świecie. Nie mógł być jedynym, a z tamtej piątki żył jeszcze tylko on. Zapewne szkolenia odbywały się jeszcze nie raz, i to zapewne nie tylko tutaj, w Stanach. Choć tu, po wpadce w Salem, musieli być dużo bardziej ostrożni, niż, na przykład, we Włoszech.
Późno przyszła orientacja, że cały ten naukowy jad, jakim go karmili, miał na celu jedynie przekonanie go, że nie ściga ludzi, prawdziwych kobiet, a jedynie pomiot szatana, złe, przewrotne wiedźmy z opowiadań dla dzieci. Wierzył w to, och, jak bardzo w to wierzył…
Z konstatacją, że jest zupełnie inaczej, przyszedł kryzys wiary. Silny kryzys. Maggot był wystarczająco stary, by wierzyć, że nie przejdzie mu już aż do śmierci. Był stary, dużo za stary na tę robotę. I nie wierzył w Boga, a to przecież jest podstawą. Bez tego nie ma mowy o dobrej robocie — dobrej, a więc skazaniu i spopieleniu kolejnej niewinnej istoty. No, może nie zawsze niewinnej… Ale to jałowe rozważania. Ludzie też są dobrzy i źli. Dlaczego więc nie zamyka się w więzieniach także i dobrych ludzi, skoro czarownice ściga się wszystkie, bez względu na to, czy są dobre, czy złe?
Oczywiście, że zdawał sobie sprawę, ile jest abstrakcji w tego typu rozważaniach. Jednocześnie jednak tego typu abstrakcje pociągały go coraz bardziej i z biegiem lat to uczucie tylko się potęgowało.
Zakrawało więc na ironię, że przyszli z tą robotą właśnie do niego. Przecież nie mógł być ostatnim „młotem na czarownice”, jak pogardliwie określał siebie i sobie podobnych. A jednak wybrali jego. Starego pryka, który już się nie nadaje do żadnej roboty i dawno już powinien być na emeryturze. I tak, jak zakrawało na ironię, że właśnie jego wybrali, tak na cud zakrawało to, że robotę wykonał, i to aż za dobrze.
Ale na tym koniec. Nie dostaną dziewczyny. Nie, póki on żyje. Dzieciak niewiele wie o czarownicach. Matka dobrze ją chroniła. Niewiedza to potężna broń, choć, on sam o tym wiedział doskonale, gruntownej wiedzy także niczego odjąć nie można.
— Maggot? — powiedział ten, który wysunął się o krok przed towarzyszy. Był siwy i odważył się wpiąć koloratkę w kołnierzyk koszuli. — Ojciec Collum z Nowego Jorku.
Maggot uniósł wtedy głowę znad jakiejś gazety — nie pamiętał, ale sądził, że był to „Chicago Journal”. Czytał właśnie o schwytaniu jakiegoś anonimowego dealera narkotykowego z Kolumbii — tego był całkiem pewien. Diabli wiedzą, co go to obchodziło, zapewne nie znalazł bardziej interesującego artykułu. Może o to chodzi? Wziął robotę, bo po prostu się nudził? Nie. To zbyt proste.
Odłożył gazetę na zawalone śmieciami biurko, obrzucając przybyszów wyczekującym spojrzeniem
— No. — parsknął, popisując się swoim południowym kanadyjskim akcentem, tak bardzo znienawidzonym w Chicago.
Strzepnął popiół z cygara i ostrożnie umieścił go w popielniczce, a potem wytarł spocone dłonie o klapy marynarki.
— Gdybym miał wcześniej pojęcie, jakich dostanę gości, posprzątałbym, cholerka. — powiedział, wyciągając rękę w kierunku jezuity. Nie musiał tego robić, aby przekonać się, że ten ją zignoruje. Chciał jedynie dalej grać tępego kowboja i robił to z wdziękiem baletnicy. — Psia nora, wiem, ale cóż zrobić? Gdzieś człowiek, nawet taki stary piernik jak ja, musi się gdzieś podziać, prawda?
— Przestań, Maggot, nie ma czasu na pierniczenie. Siedzisz w Chicago trzydzieści lat, nie mylę się? — ksiądz zdjął okulary i złożył je, a potem obracał nerwowo w rękach.
Maggot wzruszył ramionami.
— Nie odpowiadaj. Ja mówię. — uprzedził go znowu ojciec Collum. — Jest tutaj. Jedna sztuka. Zakamuflowała się. Znajdziesz ją.
Zakamuflowała! Ale piękny język, przemknęło mu przez myśl. Jakaś dziewczyna, co nawet nie wie, że potrafi gadać w paru starożytnych językach i czarować. Tak na serio. Dziewczyna, która zapewne założyła rodzinę i myśli tylko o tym, co włożyć do garnka dzieciom i mężowi, w czym posłać ich do szkoły i do pracy, a umiejętności wykorzystuje jedynie do sprzątania chałupy. No… może jeszcze do podglądania sąsiadów.
Ale nie dał nic po sobie poznać. Słuchał po prostu dalej.
— Znasz procedurę. Sprowadzisz ją do nas najszybciej, jak możesz, zatrzesz ślady i tak dalej. Po co ja ci w ogóle o tym wszystkim mówię, do kurwy nędzy? A, tak, myślałem, że może trzeba ci przypomnieć. Jak sam to zgrabnie ująłeś, jesteś tylko starym piernikiem.
Był niegrzeczny. Arogancki, co najmniej. Dziwne, że wówczas nie skojarzył, że ojciec Collum po prostu dobrze się maskuje, że odstawia na jego oczach jakąś paskudna grę… Ale cóż. Nawet teraz nie potrafił jej przejrzeć. Parę kwestii jednak zdecydowanie chciałby poznać lepiej. I nic nie psuło jego humoru bardziej.
Rzucił okiem na małolatę, śpiącą w najlepsze na jego własnym, wyleniałym fotelu, wybudzając się na moment z rozmyślań. Ile ona miała… Szesnaście czy dwadzieścia lat? Wiek i tak był bez różnicy.
— Daję ci trzy dni, Maggot. I nie spieprz sprawy! — ostrzegł jezuita, kładąc już dłoń na klamce.
Nigdy nie tracili czasu. Dwa zdania i już ich nie było. Ale Maggot nie był gówniarzem do pomiatania.
— Collum! — rzucił za nim, a gdy ten się obejrzał, ciągnął: — Powiedz mi, jak to jest — obracasz jedną dupę na noc, a bezczelnie wpinasz koloratkę w kołnierzyk koszuli? Ten cały celibat — to tylko pieprzenie, co? Puste pieprzenie?
Collum zmierzył go tylko wzrokiem. Wściekłym wzrokiem, trzeba oddać Maggotowi. Ruszył zakonnika, nie ulegało najmniejszych wątpliwości. Nie chodziło zresztą o celibat, ani „obracanie” — Maggot rozsierdził go po prostu swoją ostentacyjnie arogancką postawą. I to właśnie wprawiło ojca Colluma w ledwie tłumioną wściekłość.
Sekundę potem jedynym śladem po jezuitach było głośne trzaśnięcie drzwiami. Chciał jeszcze za nimi zawołać, że są już stare i powinni bardziej je szanować, ale po namyśle doszedł do wniosku, że wiek to raczej nie jest to, co mają na uwadze.
Wieczorem przyjdą znowu. I nawet, gdyby nie wykonał zleconej roboty — a przecież wykonał ją nawet z naddatkiem, to nic, że nie własnoręcznie — scenariusz byłby ten sam. Parsknąłby śmiechem na samą myśl, że udzieliliby mu ostatniego namaszczenia. Wszystko tu zakrawało na ironię. Nawet myśl, że ten jezuita, ojciec Collum, ma na sumieniu więcej grzeszków od wszystkich tych kobiet, które w imieniu Świętej Inkwizycji posłał na stos, choć to akurat nie było niczym nowym.
Zresztą, teraz to i tak było bez znaczenia. Nic już nie jest w stanie go uratować. Dlaczego więc miałby im jeszcze ułatwiać zadanie? Przekonani są, że będzie naiwnie czekał na nagrodę, popijając whisky i paląc cygaro. Że będzie czekał na nich w swoim gabinecie, czyniąc ich robotę o tyle łatwiejszą? To da mu czas, aby coś wymyślić. Potrzebny czas. Schowa gdzieś to dziecko.
A potem niech zrobią z nim, co chcą. Nic go to nie obchodzi.
Priscilla Prescott. Ładna dziewuszka. Zapatrzył się na nią z zachwytem starca, któremu nie w głowie już cielesne igraszki. Te same rude włosy, co u matki. Ten sam ostro, jak u kota, zarysowany podbródek. Te same wystające kości policzkowe i nieco za długi nos, który zapewne spokornieje wraz z upływem czasu, zamieniając ją w piękność, jaką była swego czasu jej matka. Swego czasu? Przecież nigdy się nie zmieniła! Czy z Prissy będzie tak samo?
Westchnął. No tak, oczywiście, przecież mała jest czarownicą, dokładnie tak, jak jej rodzicielka. Zestarzeje się, a nadal będzie zjawiskowo piękna.
Tyle tylko, że jego już dawno nie będzie pośród żywych, aby mógł to oglądać. Scenariusz był stale taki sam. Od sześćdziesięciu lat taki sam.
— Zadbaj o nią, Jimmy. — usłyszał ten cudowny, błagalny głos. Kiedy się obejrzał, stała tuż przy nim.
Tak, jak ją zapamiętał, miała lekką nadwagę. Nic strasznego, te kilka kilogramów więcej nawet dodawało jej uroku. Miała na sobie, dokładnie tak, jak wczoraj wieczorem, szarozieloną bluzę z wełny, białą koszulę i ciemnoniebieskie dżinsy. Stopy bose, niby kiedy miała włożyć pantofle?
— Nikt mi poza tobą już nie został, Jimmy. Nie zawiedź mnie! — błagała, przyciskając policzek do jego ramienia. — To wszystko, co po mnie pozostało — wskazała dziewczynę, zwiniętą na jego fotelu. — Poza nią nie mam nic na tym świecie.
— Jennifer… — łzy stanęły w jego oczach. — Jenny, ja… To nie tak miało być. — wyszeptał.
Nie miał zamiaru usprawiedliwiać się, udawać, szukać wytłumaczenia. Przecież była martwa. Sam widział jej zwłoki. A jednak coś musiał powiedzieć. Choćby dla spokoju własnego sumienia, choć przecież sumienie było ostatnią rzeczą, o której posiadanie mógł siebie teraz posądzać.
— Nic nie mów, Jimmy. — rzekła, a w jej oczach także ujrzał łzy. Zachwyciło go to i zaniepokoiło. Nie pamiętał — czy czarownice mogą płakać? — Tylko o nią zadbaj, obiecaj mi to.
— Gdybyście nie próbowali uciec. — mówił dalej, owładnięty gorączką. Tyle miał do powiedzenia, a przecież tak mało czasu. — Wymyśliłbym coś, przecież mnie znasz, nie chciałem śmierci twojej, a nawet, do cholery, Davida!
— Przecież o tym wiem, Jimmy! — machnęła ręką zniecierpliwiona, a w jej ślicznych, bladoniebieskich oczach przez moment zalśniły niebezpieczne ogniki. — Ja nie mam dużo czasu, powinieneś to wiedzieć. Chcę tylko być pewna, że mogę ci powierzyć moje dziecko. Nic więcej.
— No, Jenny, tylko nie próbuj mi wmówić, że już mi nie ufasz! — warknął, ale tylko jedno spojrzenie na jej gładką buzię wystarczyło, by złagodniał. — Wiesz, wtedy, zachowałem się jak głupiec. To było dawno, nie musisz mi przypominać, mówiłaś zresztą, że nie masz do mnie żalu. Ale za to ja miałem do siebie żal. Przez te wszystkie lata! Wyobrażasz sobie?
Mieli się znowu kłócić? Mimo upływu czasu? Zdawał sobie sprawę, że to jest właśnie to, co najlepiej umieją: obrzucać się wzajemnie inwektywami. I nikt, mógł przysiąc, nie stawał z nim w szranki tak dzielnie, jak ta właśnie malutka rudowłosa kobietka, z pasją nie mniejszą od jego tupetu wyrzucająca z siebie podłe, często straszliwie krzywdzące słowa.
Tak, oboje to potrafili. Do czasu, czasu, który już teraz był tylko kolejnym bolesnym wspomnieniem, następną niemierzalną porażką w jego życiu. A co było najgorsze? No tak. Nigdy by się do tego nie przyznał na trzeźwo, ale kochali się mocniej, niż kiedykolwiek ktoś kochał kogokolwiek. Bolesna miłość, ale przez to trwalsza, niż cokolwiek innego. Żywotna, choć bezbronna i taka krucha.
— Jenny, to wszystko, to, co się wtedy wydarzyło… — jakoś nie mógł dokończyć.
— Dziecko, James, moje dziecko! — ryknęła tak głośno, że obawiał się, że obudzi dziewczynę, ale ta spała tak głęboko, że nawet młot pneumatyczny, rozbijający chodnik za ścianą, nie mógłby jej obudzić. Zresztą, skąd w ogóle mógł mieć pewność, że słyszała głos Jennifer?
Powinien ją uspokoić, tak jak tego chciała, ten cień martwej kobiety, który pojawił się tutaj w trosce o swoje maleństwo, pokonując mroczny uścisk śmierci. Ale wiedział jednocześnie, że nie otrzyma już innej szansy, aby wyjaśnić, co się wtedy stało, dlaczego rzeczy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Tylko ta jedna szansa — błagał o nią Boga, on, ateista, od kiedy tylko ujrzał ją poprzedniego wieczoru.
Żywą Jenny, nie upiora, który jakimś sposobem przybrał się w materialne ciało, tak ciepłe i pachnące, jakby wydarzenia tej nocy nie miały miejsca.
Odsunęła się od niego, ale tylko na moment, wkrótce znów była przy jego barku, obejmując go drobnymi, ciągle jeszcze dziewczęco gładkimi dłońmi. A on spoglądał w jej twarz, chłonął dawno zapomniane, jak sądził, naiwny jak dziecko, rysy twarzy. Nie można zapomnieć. To tylko poza, świadome odepchnięcie bolesnych wspomnień. Czy zresztą bolesnych? O, nie, były też radosne, tak radosne, że teraz z bólu zatykało go w piersiach. Pamiętał tamto spotkanie w księgarni — jakże różnili się wtedy od swoich współczesnych odpowiedników! Nawet ona miała teraz znacznie więcej zmarszczek, delikatnie i elegancko objawiających się w kącikach oczu.
Ktoś nazwał je „kurzymi łapkami”, zapewne po to, aby nimi wzgardzić. Niepotrzebnie, były tak pełne wdzięku.
Niewątpliwie wyczuła, że przeniknął jej naturę, wiedział o jej śmierci. Nie była jednak zaskoczona, widząc, że nie wywołało to w nim odrazy. Oczywiście, dotarła do niej wieść, że przystał do psów gończych Inkwizycji, śmiertelnego wroga czarownic, i że wiele z nich wydał na śmierć bez zmrużenia okiem. Czasem nawet zastanawiała się, czy powodowała nim zemsta, ale przecież musiał być ponad to, znała go za dobrze. Przez te wszystkie lata trudno jest nie poznać człowieka. Zwłaszcza, kiedy dzieli się z nim nie tyko łoże, ale także umysł i duszę. Tak w każdym razie mogła sądzić.
— James, ja nie chowam żadnej urazy. — powiedziała chłodno, starając się ująć to możliwie jednoznacznie. Przyszła tu w sprawie Priscilli, a nie rozgrzebywać stare dzieje. — Przeszłość nie ułożyła się tak, jak tego pragnęliśmy, trudno. Nie udało mi się zapomnieć, o to się nie kłopocz, ale znalazłam jakąś tego namiastkę.
— W ramionach Davida! — dorzucił z bolesną goryczą, ale nie odepchnął jej.
Spojrzała mu w oczy.
— Tak, w ramionach Davida! — syknęła. — Czy to zbrodnia?
Natychmiast złagodniał. Nie, oczywiście, że nie. Nie musiał tego nawet mówić — to było zbyt oczywiste, jakkolwiek nie stawało się przez to mniej bolesne. Kiedy odchodzi miłość twojego życia, i tak nie potępiasz jej, tylko siebie, jakkolwiek nie potrafisz przypomnieć sobie, na czym dokładnie polegała twoja wina. I w tym momencie następuje to sakramentalne pytanie:
— Kiedy, Jenny? — zagadnął zgnębiony. Uchwycił mocno obie jej dłonie, ustawiając ją naprzeciw siebie, aby i on mógł patrzeć jej w oczy. — Kiedy tak bardzo spieprzyłem sprawę?
— Nie musiałeś niczego pieprzyć — ucięła — wszystko było już i tak strasznie popieprzone, bez twojego udziału. Przecież wiesz.
— Gdyby tak było, nie odeszłabyś. — gorycz wypełniła jego słowa. Zapytywał sam siebie, kiedy wreszcie ustanie to samobiczowanie. Zresztą, wcale piękne słowo.
— Och przestań, tracę przy tobie cierpliwość! — jej spojrzenie uciekło gdzieś.
Czy znowu zaszkliły się jej oczy? Znowu to paskudne pytanie: czy czarownice mogą płakać?
Jennifer wcale nie zamierzała płakać. O, tak, mogłaby powiedzieć; nawet czarownice umieją płakać. Bez względu na to, jak złe i podłe są w rzeczywistości. Ból zawsze wywołuje łzy, bez względu na to, jak bezduszna istota znalazła się pod jego druzgocącym wpływem. Ale Jenny nie mogła płakać. Obchodziło ją już tylko dziecko, dla niego oszukała śmierć i była gotowa ponieść wszelkie tego konsekwencje. Nawet rozpłynięcie się w niebycie, choć wychowana na katoliczkę, zawsze wierzyła, że przecież coś tam musi być, na drugiej stronie, za granicą śmierci, jedyną granicą, którą przebyć muszą prędzej, czy później wszyscy.
— Jimmy, mój czas się kończy. Po prostu powiedz mi, czy zrobisz to, o co cię proszę. — czuła że jeszcze chwila, a naprawdę się rozszlocha, ale za nic nie chciała do tego dopuścić. — Zadbasz o nią, prawda, James? Spójrz na nią, jaka krucha i maleńka jest ta moja dziewczynka. Udała się, nie sądzisz? Powiedz mi, że zaopiekujesz się nią. Tak, jakby była twoim dzieckiem.
— Tak, udała ci się, kochanie. Wyrośnie z niej czarownica lepsza od mamusi, jeśli dane jej będzie dorosnąć. — mruknął pod nosem, wiedząc doskonale, że i tak wszystko słyszy.
— James? — zebrała się na odwagę i znowu spojrzała mu w oczy — Powiesz coś wreszcie?
— Nie mogę! — powiedział zgnębiony; teraz to on uciekał przed jej spojrzeniem. — Nie rozumiesz? Jak to powiem, znikniesz. I już nigdy nie będę mógł wyprostować tego wszystkiego… Nigdy nie powiem ci tego wszystkiego, co przez ostatnie czterdzieści lat gniotłem w sobie, a co powinnaś była usłyszeć dawno temu!
— James! — krzyknęła ostrzegawczo. — Mój czas jest już na wyczerpaniu!
— Jenny! Muszę to wiedzieć!
Przycisnęła palec do jego ust.
— David i ja mieliśmy naprawdę szczęśliwe życie. Nic nie mogłeś zrobić. Zostało po nas dziecko i tylko ono się liczy. Nic już nie naprawisz, James, nie cofniesz przeszło trzydziestu lat naszego życia!
— Tylko jedno pytanie, Jenny. — poprosił niemal z pokorą. On, ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna, przemawiający z nutką pokory w głosie do martwej czarownicy! — Muszę wiedzieć, kiedy jeszcze wszystko można było naprawić. Kiedy jeszcze było coś do naprawienia. Przecież było nam tak dobrze razem.
Jennifer umilkła. Zamknęła oczy. Śliczne rzęsy opadły w dół, ocieniając nos, ten sam nos, z którego śmiały się wszystkie dzieci w szkole, a teraz to właśnie on stanowił najpiękniejszą część jej twarzy. Szkoła? Skąd to wspomnienie? Tak straszliwie odległe!
— Nie powinnam ci tego mówić, James. — szepnęła do jego ucha, stając na palcach, jakby była małą dziewczynką, powierzającą dorosłemu największy sekret swojego małego żywota. — Czuję, że już niedługo porozmawiamy. Będziemy mogli spędzać na rozmowie całe dnie, a nawet noce i wtedy powiesz mi to wszystko, czego dzisiaj nie dopowiedzieliśmy.
Umrę, pomyślał. Przecież to wiedział. Ale usłyszeć to teraz, to jak otrzymać wyrok śmierci; do niedawna mógł przynajmniej żywić jakąś ponurą, upiorną nadzieję, że umknie tym, którzy z łatwością chwytali młodszych, inteligentniejszych i bardziej zaradnych od niego. Spojrzał na swoje ręce, i…
Dość szybko oswoił się z myślą o swojej rychłej śmierci. Wręcz natychmiast
— Stary człowiek chyli przed tobą czoła, piękna czarownico! — powiedział nadspodziewanie wesoło. — Stary człowiek obiecuje, że ochroni dziecko pięknej czarownicy. Stary człowiek… — teraz jednak głos mu się załamał — Stary człowiek cię kocha, piękna czarownico. I nigdy nie przestanie.
Wpadła w jego ramiona i stali tak, rozpamiętując przeszłość. Każde z nich zapamiętało coś innego. Inny drobny gest, inne piękne słówko, akurat wtedy potrzebne. Inne spojrzenie, inny dotyk, inną sytuację… Wszystkie te fragmenty różnych obrazów razem tworzyły jeden, niezwykły; obraz umarłej miłości, żywej jedynie we wspomnieniach dwójki ludzi, których niegdyś łączyła.
Poczuł jeszcze jej pełne, czerwone wargi na swoich ustach. Jeszcze przez chwilę delektował się słodkim aromatem jej włosów, w które wtulał twarz. Jeszcze przez krótką chwilę czuł jej silne i ciepłe ciało w swoich ramionach. Zdążył tylko szepnąć: poczekaj na mnie i już jej nie było.
— No, stary pierniku — mruknął do siebie — jeszcze popamiętają Jamesa Maggota!
Poklepał się po brzuchu i z niejakim zdziwieniem namacał w kieszeni kamizelki srebrną zapalniczkę. Natychmiast użył zguby w celu przywrócenia do życia wygasłego już cygara. Opadł na swoje ukochane krzesło za prastarym — chyba jeszcze przedpotopowym — biurkiem i zaczął wypuszczać szary dym w kierunku sufitu.
Już nie myślał o Jennifer. Przynajmniej nie o tej, która odwiedziła go przed chwilą w jego biurze. Myśli Maggota powróciły do poprzedniego wieczora, kiedy zapukał do mieszkania Davida i Catherine Prescottów, zamieszkałych w Śródmieściu, na Dalton Avenue. Jak się spodziewał, otworzył mężczyzna, nieufnie spoglądający na stojącego tyłem do drzwi Maggota, którego pomięty prochowiec i stale obecna nad gołą głową chmurka dymu z cygara mogłaby przestraszyć niejednego.
— Pan do kogo? — głos Davida Prescotta, uprzejmy, ale jednak pełen zrozumiałego chłodu, rozległ się w ciasnym korytarzu, sprawiając, że James wreszcie się obrócił, gotów na wszystko…
Prawie na wszystko.
Na pewno nie na widok wstrząśniętej kobiety, stojącej w głębi mieszkania z mokrą ścierką w ręku.
Zauważył natychmiast, że niewiele się zmieniła w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Miła konstatacja, zważywszy, że przecież tyle czasu jej właśnie nie widział. Zawiązała włosy w kok — nigdy tak nie robiła, kiedy byli razem. Wiedziała, że wolał, jak opadały swobodnie rozpuszczone na plecy.
Wyjął cygaro z ust i stał chwilę w miejscu, medytując, od czego zacząć. Nagle uleciało gdzieś to niejasne wspomnienie, że jest tu w ściśle określonym celu — wybadać i skazać znakomicie zakamuflowaną czarownicę, jak wyraził się ojciec Collum. Teraz stał w miejscu, opuściwszy głowę, zbyt pochłonięty rozbieżnymi myślami, by powiedzieć cokolwiek. Najchętniej czmychnąłby stamtąd czym prędzej, ale takie rozwiązanie nie przyszło mu na czas do głowy.
— Czego pan chce? — spytał ostrzej David. Miał głęboki, basowy głos, dobywający się ze szczeliny w bujnej brodzie, gdzie zapewne znajdowały się usta.
Pewnie pali fajkę, pomyślał, nie wiedzieć czemu, Maggot.
Mąż Jenny wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat; ciekawe, czy wiedział, że jego żona jest o dobre dziesięć lat od niego starsza. Maggot sam by w to nie uwierzył, gdyby nie znał jej od dziecka. Miał opaloną, twarz, choć zapewne i tak byłaby ona ciemna. Na ozdobionym wydatnym garbem nosie wspierały się srebrne oprawki okularów, a ciągle jeszcze czarne, długie włosy, spięte w kucyk, spływały łagodnie na jego plecy. Pod koszulą wyraźnie rysował się już brzuszek, ale pan Prescott wcale nie sprawiał wrażenia otyłego; przeczyła temu wąska, szczupła twarz, w połowie ukryta pod zasłoną brody.
— Przepraszam, ja… — Maggot chrząknął, nie mogąc trafić na właściwe słowa. — Ja chyba… Wydaje mi się, że pomyliłem mieszkania.
Cały czas patrzył na Jenny; nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała takie piękne oczy; teraz zbladły pod wpływem zbierających się w nich łez. Powinien poczuć się zaszczycony, minęło trzydzieści lat, a ona natychmiast go rozpoznała!
Jednak wcale nie dodało mu to otuchy. Wręcz przeciwnie; zastanawiał się, czy on, stary człowiek, nie rozpłacze się nagle na progu domu kobiety, którą znał tak dawno temu.
Odwrócił się na pięcie, odzyskując równowagę. Już nigdy nie pozwoli sobie na taki wybryk! Przyszedł tu w określonym celu, a teraz odchodzi jak pies z podwiniętym ogonem. Zapomniał tylko o jednym; Jenny zawsze umiała postawić na swoim, niezależnie od tego, jak na daną sprawę zapatrywali się inni.
— Jimmy! — usłyszał jej kategoryczny krzyk i odwrócił się. Teraz ona stała w progu, tuż obok męża, promiennie się uśmiechając. Zachwyciło go, jak szybko udało się jej dojść do siebie po szoku, którego doznała na jego widok. — Niechże wujek się nie wygłupia i natychmiast wejdzie. Przygotuję kawy. Przecież nie może wujek tak sobie iść… Nie widzieliśmy się ile? Niech mi wujek przypomni! To będzie ze trzydzieści lat! Ależ ten czas leci!
Darmowy fragment