Czarownica - ebook
Czarownica - ebook
„Czarownica” to błyskotliwy debiut Finbara Hawkinsa. Niezwykła opowieść o magii, czarach, sile kobiet, zemście i siostrzanych uczuciach, które w obliczu zagrożenia stają się silne jak nigdy wcześniej
Kilkunastoletnia Evey i jej młodsza siostrzyczka Dill są świadkami brutalnego zabójstwa matki przez czterech okrutnych łowców czarownic. Dziewczynkom udaje się uciec w ostatniej chwili. Starsza siostra, Evey, przysięga, że dopadnie zabójców. Czuje się winna, ponieważ tuż przed tragedią bardzo pokłóciła się z mamą. Jej zdaniem rodzicielka faworyzowała Dill i to w niej widziała swoją następczynię.
Po zabójstwie, zaślepiona gniewem i pragnieniem zemsty, Evey postanawia odebrać młodszej siostrze wróżebny kamień, wytropić łowców czarownic i wymierzyć im surową karę. Dlatego, choć obiecała umierającej matce, że będzie opiekowała się Dill, zostawia ją u ciotki, na sabacie czarownic, a sama wyrusza w drogę. Okazuje się jednak, że jej młodsza siostra - w wyniku podstępnej intrygi -trafia do więzienia. A XVII-wieczne lochy i sądy są bezlitosne dla kobiet posądzanych o czary.
Czy Evey porzuci swoją krwawą misję, dochowa wierności rodzimym więzom i odkryje w sobie moc zdolną przeciwstawić się złu?
„Czarownica rzuca na czytelnika urok i nie zdejmuje zaklęcia od pierwszej do ostatniej strony. To zachwycająco napisana opowieść o utracie i miłości, o niesamowitej magii, niebywałych przygodach oraz więziach, które dodają nam siły w ciemności i prowadzą nas bezpiecznie do domu. Okrutna, piękna i zapierająca dech w piersiach, jak ptak drapieżny w locie”. – Jonathan Stroud, autor serii Lockwood & Sp.
„Ta mroczna, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść o czarach, miłości i zemście ujęła mnie od pierwszej strony. Toczy się z gwałtownością żywiołów”. – Julie Pike, autorka Ostatniej Tchnącej Magią
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2017-6 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czarownicą jesteś? Nie jesteś? Sam nie wiem.
Nicholas Breton, Moja czarownica (1617)
Nie pozwolisz żyć czarownicy.
Księga Wyjścia Wj 22,17
Biblia Tysiąclecia
Dokąd tak biegniesz, Dilly Dee,
jakie przemierzysz dziś drogi?
Dokąd znów cię poniosą
twe roztańczone nogi?
Biegnę za królikiem, mamo,
gonię ten dzień aż do końca,
wiatr, który dzisiaj wieje,
promienny uśmiech słońca.
Więc biegnij, moja Dilly Dee,
uśmiechaj się do świata,
moja ty mała Dilly Dee,
jasny promyczek lata.
(przeł. Katarzyna Bieńkowska)1.
Ja nigdy nie czarowałam.
W każdym razie nie wtedy, kiedy nas o to oskarżyli.
To mama ich usłyszała. Mama potrafiła usłyszeć rechot żaby z odległości mili. Umiała przywołać gajówkę z gniazda wśród drzew. Przywiozła swoje umiejętności aż zza morza. Nas też chciała nauczyć. I może to właśnie było przyczyną wszystkiego. Tej krwi. I śmierci.
Gdy mama nas zawołała, najpierw nic nie zauważyłam. Dopiero Dill wskazała coś palcem.
– Tam, Eveline, tam, w dole!
I wówczas ich zobaczyłam. Przyczajone postacie. Mężczyźni na koniach. Zbliżali się. Znali nas.
Nieważne, że mama ich leczyła. Uzdrawiała ich zwierzęta. Pomagała przyjść na świat ich dzieciom. Oto nadjeżdżali teraz jako banda łotrów. Żeby nas schwytać. Przestraszeni. Gniewni. Mężczyźni.
– Dill, chodź!
Pobiegłyśmy chyżo, na skrzydłach wiatru, i zastałyśmy mamę wspartą na kosturze. Podała mi tobołek. Była blada jak kora brzozy. Nie mogła uciekać. Nogę miała pokrytą bliznami i powykręcaną niczym korzeń.
– Zaraz tu będą! – Dill szarpała mamę, ale ona pochyliła się tylko, żeby zetrzeć brud z jej policzka.
– Weź to, Dilly Dee…
Otworzyła dłoń Dill, żeby coś w nią włożyć. Na drobnych paluszkach Dill dostrzegłam coś okrągłego, ciężkiego i czarnego. Eow, runę cisu, zwaną też runą wilczego haka. Wróżebny kamień mamy. A potem mama spojrzała na mnie ostro.
– Idź na sabat. Znajdź moją siostrę. Opiekuj się Dill. No już, ruszajcie!
Pamiętam to. Jej twarz była niczym wosk zastygły na drewnie. Rozchyliła wargi. Oczy jej pałały.
– Evey, obiecaj, że zawsze będziesz strzegła Dill.
Na jej twarzy malowała się zawzięta miłość. Usłyszałam krzyki. Byli już naprawdę blisko.
– Na moją krew, na twoją krew, na krew twojej siostry… – Naparła na mnie. – Przysięgnij i biegnijcie, Evey!
I to na zawsze mi po niej zostanie. Wykrzywione gniewem usta, kiedy krzyczy do mnie.
– Przysięgam, mamo… – Potem wzięłam Dill za rękę i puściłyśmy się pędem przed siebie.
Uciekłyśmy do pobliskiego lasu. Jak króliki przed psami. Bo oni tym właśni byli. Nie ludźmi, tylko psami, smrodliwymi i toczącymi pianę z pysków. Dopadłyśmy drzew i usłyszałyśmy przeraźliwy wrzask, który przeszył nas do szpiku kości, niczym nóż.
Dill chciała zawracać, ale nie mogłam na to pozwolić. Wyrywała się, kopała i drapała. Mama znów wrzasnęła. Pamiętam, że zawyła, jak schwytany w sidła lis.
– Evey, oni robią jej krzywdę… Evey!
Ale ja nie puszczałam. Dill ściskała kamień mamy, aż zbielały jej palce.
– Cicho, Dill! Złapią nas.
Było ich czterech. Złamali jej kostur. Rozdarli sukienkę. Mama uniosła rękę do piersi, zachwiała się na zdrowej nodze, jej ciemne włosy się rozwiały, oczy zapłonęły żarem.
Wtedy zrozumiałam. Zobaczyła swój koniec.
I w tej samej chwili dostrzegła również ich koniec.
– Wara od moich dzieci! – Jej głos wzniósł się w niebo, biorąc je na świadka. – Jeśli je tkniecie, przysięgam, że wszyscy… – Wymierzyła palec kolejno w czterech mężczyzn. – Wszyscy zginiecie!
Była taka silna, taka piękna i taka samotna.
Nagle jeden z nich podszedł i uderzył ją w twarz.
Poczułam to, jakby uderzył mnie. Z trudem powstrzymałam się, by nie krzyknąć.
Mama upadła.
Tak bardzo chciałam do niej pobiec. Zamachnąć się i dźgać ich na oślep. Ale nie miałam czym. Było ich zbyt wielu. Psy. No i złamałabym dane mamie słowo.
Uciekaj, Evey. Dla mnie. Dla Dill.
Moja siostra wyrywała się jak dziki kot. Trzymałam ją mocno, ale nagle ten wysoki odwrócił się, jakby zwietrzył nasz zapach. Szybko popchnęłam Dill na ziemię, a ona zajęczała cicho:
– Mamo, mamo, mamo… – I usiłowała rozewrzeć moje palce.
A mnie, gdy wpatrywałam się w Wysokiego w czarnym kapeluszu, serce ściskało się ze wstydu, że się chowamy. Uniósł rękę, jakby chciał mnie pozdrowić. Potem ją opuścił, a jego ludzie przypadli do niego. Śmiali się, krzyczeli i chwycili mamę, która próbowała im się wyrwać.
Nie mogłam tam pobiec. Było ich zbyt wielu.
Evey.
Rzucili mamę na ziemię i położyli jej rękę na ziemi. A największy z nich skoczył z rozbiegu niczym bawiący się chłopiec. Skoczył i złamał jej rękę. Ten chrzęst łamanej kości niczym trzask suchej gałęzi w lesie, gdzie się chowałyśmy. Złamał jej rękę. Mama wrzasnęła i skuliła się, a oni śmiali się jak psy. Jak mężczyźni.
Otoczyli ją. Nie mogłam nic zobaczyć.
Proszę.
Czterech mężczyzn.
Dla mnie.
Bili ją.
Dla Dill.
Raz po raz.
Uciekaj. Teraz.
I wtedy to poczułam.
Nie mogłam do niej pobiec, ale mogłam ich przekląć.
Więc tak zrobiłam. Przeklęłam ich z całą wściekłością.
Wiedzcie, że nie spocznę, aż wam się nie odpłacę.
Czas zawrócić zdołam. I światło zobaczę.
W proch się obrócicie, śmierć się stanie faktem.
I dopiero wtedy. Wtedy, wiedzcie o tym.
Przyciskałam twarz Dill do piersi, żeby ją chronić od widoku tych ciosów.
Wrzeszczeli z radości. Pchnęli mamę na ziemię. A przecież dźwignęła się na kolana, ręka powiewała jej na wietrze jak zerwana pajęcza nić.
– Moje dzieci!
Jej głos rozszedł się echem, już zawsze będę go słyszała. Wszystko zamarło, była tylko mama, ci mężczyźni i my patrzące z łomoczącym sercem.
Wtedy kolejny wystąpił do przodu. Był młody, chłopiec jeszcze. Wysoko uniósł swój muszkiet.
Mama spojrzała w górę na tego śmiałka. Splunęła.
Zaklął i machnął szybko muszkietem, tak że rozpłatał jej czaszkę. Padła w błoto i już się nie poruszyła.
I wiedziałyśmy już, że mama nie żyje.
– Nie, nie!
Dill szarpała się z płaczem, ale zakryłam jej usta. Była taka mała. Nie miała dość siły. Szybka jak kot, ale lekka jak ptaszek, moja Dill.
– Ciiii, bo nas dopadną! – Głos mi się łamał z udręki. – Cicho już, Dill, sły… słyszysz?!
Łzy Dill spływały mi po ręce, jej wzrok krzyczał. Kiwnęła jednak głową i zadrżała.
Stali nad mamą. Mówili cicho jak rzeźnicy oprawiający świnię. Któryś z nich sikał. Jak psy. Jak psy. Nagle Wysoki pchnął zucha, który zabił naszą mamę, i wrzasnął:
– Ta wiedźma miała zostać poddana próbie, chłopcze! Nadal nie mamy dzieci!
Poczułam zimny dreszcz, włosy stanęły mi dęba. Wiedzieli o nas, szukali nas. Ten odważny odkrzyknął natychmiast, nie dał się zastraszyć:
– Widzieliście? Przeklęła mnie! Trzeba zabijać je szybko, żeby klątwa nie zadziałała.
Splunął na mamę i kopnął jej uschniętą nogę. Chciałam wyrwać Dill kamień mamy, pobiec i rozkwasić mu twarz. Ale nie mogłam, nie mogłam.
– Znajdźcie je! – Wysoki zwrócił się do chudego, do wielkiego bydlaka i do tego młodego, do wszystkich psów, które naznaczyłam klątwą. – Znajdźcie je, ale już!
Musiałyśmy uciekać, mamo.
Przeklęłam ich, przeklęłam na dobre. Wszystko, co dostałam od ciebie, wymierzyłam w nich.
Wysoki skierował swoją zgraję w stronę lasu.
Biegłyśmy z duszą na ramieniu.
Z twoją duszą.
Gnałyśmy przez ciemny las, Dill tuż obok mnie.
Była mała, ale potrafiła pędzić. Dawniej ścigałam jej śniade nogi w letnim zmierzchu. Kiedy biegałyśmy jak siostry, nie jak króliki drżące o własną skórę.
Wpadłyśmy do strumienia, nabrałyśmy wody w dłonie i piłyśmy chciwie. Potem stałyśmy w zimnej wodzie. Krzyki były odległe, nie bliskie. Psy zostały w tyle.
Wróbel przemknął na wyższą gałąź i zawołał: Tędy, tędy, tędy. Dill dyszała ciężko, nasłuchując. Strumień obmywał nam nogi. Ujrzałyśmy swoje odbicia w wodzie. Dill, skóra i kości, blada jak poranne mleko, z włosami czarnymi i gęstymi jak gniazdo gawrona. I ja, wyższa, z policzkami i rękami w drobne plamki przypominające krople brązowego deszczu, o włosach długich i rudych. W kolorze gniewu, mawiała mama. I poprzez szemranie zielonej wody usłyszałam piosenkę, którą mi śpiewała.
Rudowłosa Evey,
łatwo wpada w złość
Rudowłosa Evey,
wszystkim daje w kość.
Dill uśmiechnęła się do dziewczynek w wodzie. Młodsza pomachała jej wesoło. Ale starsza zmarszczyła czoło i fuknęła:
– Głuptasku, to nie pora na zabawy. Chodźmy.
Przelazłyśmy przez strumień, czując pod stopami gładkie kamyki, i chwyciłyśmy się korzeni, żeby wspiąć się na drugi brzeg. Nasłuchiwałam. Psy nie szczekały. Rączka Dill w mojej dłoni była miękka i drobna jak myszka. Przemierzyłyśmy las, a po pewnym czasie ujrzałyśmy w oddali smugi dymu, powiewające w powietrzu niczym pasma włosów.
– Czemu tam, Evey? – Dill wskazała ręką miasto. W zaciśniętej piąstce miała czarny kamień.
– Bo tam psy pójdą spać.
I przysięgam, mamo. Nie pozwolę, żeby leżeli spokojnie. Dopiero po śmierci.
Dopiero wtedy.2.
Deszcz postanowił nas przemoczyć. Niebo było jak z ołowiu. Musiałyśmy się schronić.
– Przemokłam do kości, Evey.
– Ja też, Dill. Nie umrzesz od tego.
Zakasłała. Spryciula. Zawsze muszę się nią opiekować, a ona zawsze musi dokazywać. Kiedy dotrzemy na sabat, dostanie za swoje.
Farma Croake’a przycupnęła na wzgórzu. Patrzyłyśmy na nią, a strugi deszczu głaskały nasze zmęczone głowy.
– Evey…
– Cicho, Dill. Czekaj i słuchaj, dobrze? – Ścisnęłam jej dłoń, żeby ją uciszyć.
Pociągnęła nosem i umilkła. Okna farmy świeciły jak żółte oczy kota nocą.
Słuchałam. Deszcz padał. Rączka Dill poruszyła się w mojej dłoni. Muszę chronić tę myszkę, inaczej deszcz ją porwie. Nie może tak być. Przysięgłam mamie, że będę jej strzec. Jest jeszcze dzieckiem. A ja już nie jestem.
Za oknem przesunął się jakiś cień. Mamy zatem szczęście, jest nadzieja, że będzie tam ciepło. Pociągnęłam Dill, a ona ruszyła za mną, nucąc pomimo zimna.
Biegłyśmy w błocie i mroku. Światło z okna padało na oślizgłe kocie łby pod naszymi stopami. Jakieś drzewo skrzypnęło, jakby błagało, żeby je wpuścić do środka. Zastukałam do drzwi, ten dźwięk rozległ się echem po błotnistym podwórzu. Drewno pod moją dłonią było mokre.
Cisza, tylko szum deszczu.
Znałam tę farmę. Uzdrawiałyśmy tu z mamą zwierzęta ubiegłego lata. Nic nam nie groziło. Mimo to uzbroiłam się wewnętrznie i mocniej chwyciłam rączkę Dill. Znowu zapukałam.
Odsunięto zasuwkę i drzwi się uchyliły. W szparze ukazała się twarz mężczyzny, znałam go, a on znał mnie. Skierował wzrok w ciemność, a potem znów na mnie.
– Czego… Czego chcecie? – Starał się mówić ostrym tonem, ale czułam wyraźnie woń jego strachu.
– Schronienia – odparłam poprzez szum deszczu. – Szukamy schronienia Jamesie Croake’u.
Pamiętałam, jak ten starzec się nazywa. Drgnął i zamrugał spłoszony.
– Jestem Eveline. A to Dill. – Deszcz spływał mi po twarzy, utrudniając mówienie.
– Witaj, Jamesie Croake’u. – Dill zakaszlała.
– Wiem, kim jesteście. – Znów przeniósł wzrok w napierającą zewsząd ciemność. – Nie mogę…
Chciał zamknąć drzwi. Przytrzymałam je czym prędzej ręką.
– Proszę… – Dygotałam, ale musiałam być silna. Musiałam znaleźć jakiś sposób.
Dill znów zakaszlała. Croake popatrzył na nią.
– Gdzie… wasza mama? – Zrozumiał od razu, gdy tylko zapytał.
Podeszłam nieco bliżej, poczułam na twarzy ciepło i światło.
– Przyszli. Oni… – Zakłuło mnie w gardle, jakbym połknęła igłę. – Mama nie żyje…
Kciuk Dill gładził moją drżącą pięść.
Starzec wbił we mnie spojrzenie niebieskich, załzawionych oczu. Obracał językiem w rytm swoich myśli. Wiedziałam, że jeśli nas wpuści, będziemy o tym rozmawiać.
Odsunął się w milczeniu i otworzył szeroko drzwi. Dill wpadła do środka, szybka jak zawsze, i wyciągnęła przed siebie ręce, szczęśliwa, że jest w ciepłej izbie.
– Dziękuję pięknie, stary Jimie. – Jej zmęczoną twarzyczkę rozjaśnił uśmiech.
– Wchodźcie zatem, skoro już macie wejść.
Machnął ręką, tak powykręcaną jak konary drzewa skrzypiącego na jego podwórzu. Skinęłam głową i przestąpiłam próg domu.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji