- W empik go
Czas drogi - ebook
Czas drogi - ebook
W grudniu 1933 roku osiemnastoletni Patrick Leigh Fermor samotnie wyrusza pieszo przez Europę do Konstantynopola. Postanawia żyć jak tramp, pielgrzym lub wędrowny uczony. Nocuje w przytułkach, klasztorach, stodołach, ale także dzięki szczęśliwym trafom – w zamkach i pałacach. Przede wszystkim jednak maszeruje z wierszami Horacego w plecaku.
Czas drogi to błyskotliwa relacja z przygód, które spotkały autora podczas niezwykłej wędrówki. Obejmuje wspomnienia z trasy przez Niderlandy do granicy Węgier. Fermor przemierza teutońskie krainy ku słowiańszczyźnie, idzie przez gotycką północ, mija przyczółki imperium rzymskiego – w górę Renu i w dół Dunaju – prosto do serca starych Bałkanów i pobizantyjskich krain.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66505-36-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrick Leigh Fermor
(1915–2011)
Brytyjski pisarz, żołnierz, erudyta i podróżnik. Wsławiony wybitną rolą w greckim ruchu oporu podczas II wojny światowej. W 2004 roku pasowany na Rycerza Kawalera przez Elżbietę II.
W Polsce wydano dwie jego książki: _Mani._ _Wędrówki po Peloponezie_ (2013) oraz _Czas milczenia_ (2015). _Czas drogi_ to pierwsza część trylogii o pieszej wędrówce przez przedwojenną Europę do Konstantynopola. Książka została opublikowana w 1977 roku. Opowieść o kolejnych etapach podróży kontynuowana jest w tomie _Between the Woods and the Water_ (Pomiędzy borem a wodą), a następnie dobiega końca w tomie The Broken Road (Przerwana droga) wydanym po śmierci autora.
Dzieła Fermora uznawane są za klasykę literatury podróżniczej. Sławie jego książek dorównuje popularność postaci autora. Wielbiciele Fermora kultywują wspomnienie o jego urodzie, fantazji, życzliwości, erudycji oraz niespotykanej pamięci.Ewa Ledóchowicz
Absolwentka filologii polskiej oraz historii sztuki. Pisała i publikowała eseje na temat polskiej poezji współczesnej, pracowała jako środkowoeuropejska przedstawicielka wydawnictw brytyjskich i amerykańskich takich jak Harvard University Press, Yale University Press, University of Chicago Press. Tłumaczka między innymi Elizabeth Gilbert_,_ Davida Lodge’a, Francisa Scotta Fitzgeralda, Wiesława Adamczyka czy Lily King. Autorka dwóch tomów poetyckich. Interesuje ją fenomen przestrzeni oraz czasu. Zafascynowana muzyką i podróżami. Żona, matka jednej córki.WSTĘP
LIST DO XANA FIELDINGA
Drogi Xanie,
właśnie skończyłem rekonstruować swoje dawne podróże – mam ich czas na świeżo w pamięci – dlatego następujące tuż po nich zdarzenia również wydają mi się nieodległe. Trudno uwierzyć, że minęło ponad trzydzieści lat od roku 1942, kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy – na Krecie, obaj w czarnych turbanach, wysokich butach z cholewami, każdy miał na sobie biały koźli kożuch i zatknięty za pas wspaniały sztylet o rękojeści ze srebra oraz kości słoniowej, i obaj byliśmy ponurzy. Przeżyliśmy wiele przygód, wiele też spotkań odbyliśmy po tym pierwszym na zboczach Kedrosu, a nasza nieregularna wojaczka szczęśliwie obfitowała w długie okresy bezczynności: spoczywaliśmy w górskich kryjówkach na orlich wysokościach, za strop służyły nam gałęzie, gwiezdne konstelacje albo pokapujące lodowe stalaktyty, otaczały nas skaliste granie, a my opowiadaliśmy sobie o życiu sprzed wojny.
Zdawać by się mogło, że to niewrażliwość na podłe warunki panujące w jaskiniach oraz szybkość reagowania na zagrożenie okażą się zdolnościami najbardziej przydatnymi do życia na okupowanej Krecie. Tymczasem nas na wapienne skały przywiódł staromodny wybór greki w szkole. Całkiem nieoczekiwanie jak na tak nowoczesną wojnę, armia z nietypową przenikliwością zdała sobie sprawę, że starożytny język, nawet jeśli niedoskonale opanowany, okaże się przepustką do współczesnego języka – i to stąd wzięło się upstrzenie skał w głębi lądu oraz na wyspie wieloma cudacznymi postaciami. Dziwne, że aż tyloma, bo przecież greka dość wcześnie przestała być obowiązkowa; w naszych szkołach, w których jeszcze jej nauczano, stanowiła jedynie dobrowolny wybór przekornej i ekscentrycznej mniejszości – zapewne nieświadomie podpowiadany przez słuchanych w dzieciństwie _Herojów_ Kingsleya – i najwyraźniej dawna tęsknota odcisnęła niejasne, lecz drogie sercu piętno na tych wszystkich jaskiniowcach z przypadku.
Tak się stało, że edukacja żadnego z nas nie potoczyła się zgodnie z oczekiwaniami: Twoją przerwały nieszczęśliwe koleje losu rodziny, a moją – wylanie ze szkoły; obaj ruszyliśmy przed siebie wcześniej niż większość naszych rówieśników. Nasze pierwsze włóczęgi – wszędobylskie wałęsanie się bez grosza przy duszy, na które dorośli się krzywili, lecz które jakże było urocze – przebiegały dosyć podobnie; a gdy opowiadaliśmy sobie nawzajem dla rozrywki nasze przedwojenne dzieje, wspólnie doszliśmy do wniosku, że katastrofy, które kazały nam ruszyć w drogę, wcale nie były katastrofami, lecz osobliwym szczęśliwym trafem.
Ta książka jest próbą zebrania i uporządkowania tylu szczegółów, ile tylko potrafię sobie przypomnieć z owych najwcześniejszych, dotychczas bezładnie i wyrywkowo relacjonowanych podróży. Opowieść, która w założeniu miała się zakończyć na Konstantynopolu, okazała się dłuższa, niż przypuszczałem; rozdzieliłem ją więc na dwa tomy. Część pierwsza ucina się pośrodku ważnego, choć przypadkowego mostu rozpiętego nad środkowym Dunajem. Reszta nastąpi później. Od początku chciałem zadedykować tę książkę Tobie, co czynię w tej chwili z rozkoszą i trochę ceremonialnie, jak toreador, który tuż przed korridą rzuca kapelusz do przyjaciela. Pozwól, że przy okazji wykorzystam ten list jako rodzaj wprowadzenia. Chcę, aby opowieść, gdy się zacznie, od razu rzucała na głęboką wodę bez przydługich wstępów. Jednak najpierw pokrótce nakreślę, jak w ogóle doszło do tych podróży.
* * *
Musimy się trochę cofnąć.
W drugim roku pierwszej wojny światowej, wkrótce po moich narodzinach, matka i siostra popłynęły do Indii (ojciec był tam pracownikiem administracji rządowej), a mnie zostawiły, by ktoś z rodziny przeżył, jeśli statek zatopi łódź podwodna. Postanowiono po mnie posłać, kiedy na oceanach zrobi się bezpieczniej, ale ponieważ to nie następowało – zadecydowano, że szybkiego i zwycięskiego końca wojny doczekam w Anglii. Wojna jednak trwała długo, a statki pływały rzadko; minęły cztery lata; na ten okres przejściowy oddany zostałem pod tymczasową, siłą rzeczy wydłużoną, opiekę serdecznej, prostej rodziny. Ów okres rozłąki przebiegał odwrotnie do męczarni opisanej przez Kiplinga w opowiadaniu _Baa, Baa, Black Sheep_. Pozwalano mi robić, co chcę. Nie znałem nieprzestrzegania zakazów, żadnych bowiem nie otrzymywałem, a surowych napomnień czy klapsów dostawałem jeszcze mniej. Nowa rodzina na tle stodoły, stogów i ostów w cieniu zarośli oraz falujące miedze i redliny – oto moje pierwsze zapamiętane obrazy; zatem najwcześniejsze lata, uważane za tak ważne i kształtujące, a które spędziłem mniej więcej jako dziecię drobnego farmera puszczone samopas, pozostawiły we mnie wspomnienie stanu całkowitej, niczym niezmąconej błogości. Kiedy więc matka i siostra wreszcie wróciły, rzuciłem się do ucieczki przez pola i odpierałem ich zaczepki opryskliwie, z dykcją typową dla hrabstwa Northampton; zrozumiały wówczas, że mają do czynienia z małym, raczej nieprzyjaźnie nastawionym dzikusem. Radość ze spotkania ostudziło okropne rozczarowanie. Mnie jednak te piękne nieznajome skrycie pociągały: ekstrawagancko wykraczały poza dostępne mi wyobrażenia. Fascynował mnie krokodyli deseń na bucikach, którymi jedna z nich się kończyła, oraz marynarski mundurek drugiej, cztery lata starszej ode mnie: plisowana spódniczka, trzy białe paski na niebieskim kołnierzu, czarna jedwabna apaszka z białym sznureczkiem i gwizdkiem oraz czapka z otokiem, na którym biegły wówczas nieodczytywalne jeszcze dla mnie złote litery napisu „HMS Victory”. Pomiędzy nimi zaś czarny pekińczyk z łapami jak w białych getrach, który to grzązł, to podskakiwał w wysokiej trawie, ujadając szaleńczo, jakby złapał trop.
Wygląda na to, że lata cudownej swawoli zaszczepiły we mnie niezdolność do podporządkowywania się jakiemukolwiek przymusowi. Z taktem, urokiem i wprawą, wspierana przez moją skwapliwą gotowość do zaprzedania się oraz przez Londyn i _Piotrusia Pana_, a także przez _Where the Rainbow Ends_ i _Chu Chin Chow_, matka zdołała jednak całkowicie przemienić me uczucia i jako tako mnie ujarzmić. Niemniej moje wczesne przedsięwzięcia edukacyjne, kiedy nadszedł ich czas – przedszkole, potem szkoła mojej siostry, do której przyjmowano również małych chłopców, a wreszcie okropna szkoła przygotowawcza niedaleko Maidenhead, nosząca imię celtyckiego świętego – zakończyły się jedną wielką katastrofą. Niewinny z wyglądu, teraz już bardziej okrzesany, młodzieńczo swobodny w obejściu, na początku zbierałem doskonałe opinie. Lecz kiedy tylko zaczęły się ujawniać moje wczesne naleciałości, efemeryczne przymioty uznano za okrutną maskę Fauntleroya, cynicznie przywdzianą przez czającego się pod nią potwora w stylu Charlesa Addamsa – co ukazywało w jeszcze ciemniejszych barwach sumę mych niegodziwości, która wkrótce zaczęła rosnąć. Gdy widzę dzisiaj podobne dzieci, na wskroś przenikają mnie współczucie i zgroza.
Rodzinę najpierw ogarnęła konsternacja, a potem rozpacz. Kiedy miałem około dziesięciu lat i szczególnie mocno nabroiłem, zaprowadzono mnie do dwóch psychiatrów. W niedawno wydanej biografii Virginii Woolf przeczytałem z przejęciem, że zasięgała porad u pierwszego z nich, tego bardziej sympatycznego; może przyglądałem się jej z drugiego końca poczekalni, myślałem przez chwilę, ale niestety, jej wizyty odbywały się przed moimi narodzinami. Drugi z psychiatrów, bardziej surowy, zalecił posłać mnie do koedukacyjnej i postępowej szkoły dla trudnych dzieci w pobliżu Bury St Edmunds.
Szkoła Salsham Hall, w Salsham-le-Sallows, mieściła się w niełatwej do zaklasyfikowania, choć urzekającej rezydencji; posiadłość, obejmująca dzikie jezioro i lasy, rozłożona była pod szerokim, gęsto poprzecinanym kościelnymi wieżami niebem hrabstwa Suffolk. Zarządzał nią siwowłosy szalonooki mężczyzna, na którego wołano Major Truthful. Wiedziałem, że mi się tam spodoba, od momentu kiedy przyglądając się mieszanej, ekscentrycznie wyglądającej kadrze, zauważyłem dwóch brodaczy – wówczas rzadkość – a także stroje ich wszystkich szyte z samodziału, z charakterystycznymi frędzlami, ciężkimi bransoletami, bursztynami, oraz spotkałem podopiecznych, około trzydzieściorga chłopców i dziewcząt od cztero- do prawie dwudziestolatków, ubranych w brązowe kaftany i sandały. Byli wśród nich: i prawie-geniusz muzyczny nękany jakimiś atakami, i bratanek milionera, z kijem w ręku przeganiający po wiejskich drogach samochody, i ładna córka admirała, niepanująca nad skłonnością do kleptomanii, i syn młodszego rangą wojskowego, męczony koszmarami sennymi, dotknięty zaraźliwą dziedziczną pasją do heraldyki, oraz wszelkiej maści opóźnieni w rozwoju, somnambulicy i mitomani (przez co rozumiem tych obdarzonych wyobraźnią bujniejszą niż reszta, którzy – w co nikt nam nie wierzył – nie wyrządzali żadnej krzywdy), a na koniec małe nicponie takie jak ja, po prostu bardzo niegrzeczne. Prowadzone przez majora zajęcia w stodole – składana w hołdzie naturze rytmika oraz ludowe tańce, w których brali udział zarówno pracownicy, jak i dzieci – początkowo mnie nieco oszałamiały, ponieważ wszyscy uczestniczyliśmy w nich nago. Z gracją i statecznie, w rytm melodii wygrywanej na fortepianie i flecie, gnaliśmy przez układy tradycyjnych tańców: Gathering Peascods, Sellinger’s Round oraz Picking Up Sticks i Old Mole.
Był środek lata. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy okolone płotami ogrody, w których rósł gigantyczny czerwony i złoty agrest; siatki rozpięte nad ciężkimi od porzeczek krzakami krzyżowały plany szpakom, ale nie nam; za nimi drzewa schodziły w dół i razem z lustrem wody rozpościerały się w ciemną i kuszącą dal. W okamgnieniu pojąłem, co wynika z takiego krajobrazu – życie pod leśnym drzewem. Wystarczyło parę dni, abyśmy wybrali pastereczkę Marion i skompletowali drużynę; za naszą namową dziewczęta w czasie zajęć terapeutycznych przy krosnach utkały parę jardów płótna w kolorze butelkowej zieleni; wykroiliśmy z niego, następnie uszyliśmy proste kaptury przechodzące w kołnierz zakończony wzorem krenelażu, po czym wycięliśmy łuki i zawiązaliśmy cięciwy, zebraliśmy malinowe witki na strzały i ruszyliśmy do lasu. Nikt nas nie zatrzymywał: _Fay ce que vouldras_ stanowiło jedyne obowiązujące tam prawo. Angielska szkoła z chwilą, gdy odchodzi od konwencjonalnego toku nauczania, staje się oazą osobliwości i istną komedią, do tego stopnia, że chciałoby się rozprawiać o tym dłużej. Mgliście przeczuwane niestosowności wśród personelu bądź starszych wychowanków, czy też jednych i drugich – sprawy, o których my, pochłonięci leśnymi wyprawami, wiedzieliśmy niewiele – doprowadziły do zamknięcia instytucji. Ale wkrótce dano mi „drugą szansę”: wygnaniec z lasu znalazł się pośród rózg i batów kolejnej okropnej szkoły przygotowawczej, jednak po poprzednim okresie tak uderzającej do głowy wolności można było przewidzieć – nie na długo.
Matka musiała sobie radzić z tymi radykalnymi zwrotami akcji. Mogłem się niespodziewanie zjawić w domu w połowie trymestru: tak było w Dodfordzie, małej, krytej strzechą wsi rozłożonej u stóp pagórka porośniętego lasem pełnym naparstnic (i lisów, ma się rozumieć), przez którą płynął strumyk wcielający się w rolę głównej ulicy; matka oddawała się tam pisaniu sztuk, a jednocześnie, choć nie przychodziło jej to łatwo, uczyła się latać dwupłatowcem na oddalonym o czterdzieści mil lotnisku; tak też było w Primrose Hill Studios niedaleko Regent’s Park, skąd w nocy dochodziły ryki lwów zamkniętych w zoo i gdzie nakłoniła Arthura Rackhama, sąsiada z tego samego krużgankowego korytarza, do namalowania fantastycznych scen na wewnętrznej stronie naszych drzwi wejściowych: ptasich gniazd żeglujących po wodzie w porywistym wietrze, skrzatów spiskujących pod wystającymi korzeniami drzew, myszy pijących z żołędzi; i niejeden raz się zdarzyło na Piccadilly pod numerem 213, gdzie przenieśliśmy się później i gdzie karkołomne schody pięły się ku cudownej jaskini Aladyna, którą było nasze mieszkanie z widokiem na długie rzędy latarni i akrobatyczne neony Piccadilly Circus. Odstawiano mnie, winowajcę, na wycieraczkę, tyły odcinał pryncypał szkoły, który miał do wygłoszenia przygnębiającą perorę. Matka była zmartwiona, ale miała zbyt dużo wyobraźni i poczucia humoru, by długo się chmurzyć. Niemniej jednak każde takie niepowodzenie napełniało mnie na pewien czas samobójczą rozpaczą.
Ta konkretna katastrofa zbiegła się w czasie z przyjazdem ojca, który rzadko opuszczał dyrektorskie biuro Indyjskiej Służby Geologicznej. Byli już wówczas rozwiedzeni z matką, a ponieważ jego urlopy zdarzały się co trzy lata, prawie się nie znaliśmy. Nagle, jak za dotknięciem różdżki, znalazłem się gdzieś wysoko nad jeziorem Maggiore, a potem nad Como, i starałem się nadążać za jego gigantycznymi krokami przez porośnięte goryczką góry. Był zapalonym przyrodnikiem, dumnym z tytułu FRS; istotnie, odkrył indyjski minerał, który oznaczono jego nazwiskiem, oraz robaka, którego charakteryzuje osiem włosków na plecach, a także – kruche odkrycie! – strukturę śnieżynki. (Kiedy znacznie później patrzyłem na białe płatki w Alpach, Andach lub Himalajach, zastanawiałem się, czy któryś z nich jest jego). Niezwykle wysoką i chudą postać ojca w marynarce w stylu norfolskim (w kolorze pieprzu z solą) oraz pumpach wieńczył ekwipunek. Obciążony lornetką polową i siatką na motyle łapałem oddech, podczas gdy on opukiwał młoteczkiem kwarc i amfibol u podnóża Monte Rosy albo wyciągał z pudełka lupę, aby badać skamieliny i owady na Monte della Croce. W takich momentach jego tubalny głos był zarazem pełen entuzjazmu. Ojciec ostrożnie układał leśne kwiaty na wyściółce z mchu w kasetce kolekcjonera, zbierane, by później zająć się ich klasyfikacją; czasami stawał, by zrobić szkic akwarelami, które rozrabiał bezpośrednio na skale. Cóż to za odmiana, myślałem, po tych wszystkich słoniach i dżunglach pełnych małp i tygrysów, które, jak sobie wyobrażałem, wiele się nie myląc, musiały być jego codziennym środkiem transportu i otoczeniem. Resztkami sił wlokłem się za nim także przez liczne galerie malarstwa północnych Włoch.
* * *
Nadeszły trzy spokojne lata. Gilbert i Phyllis Scott-Malden mieszkali w dużym domu z dzikim ogrodem w Surrey, a razem z nimi ich trzech synów oraz pół tuzina chłopców wkuwających pod ich skrzydłami do egzaminu Common Entrance. (Ani o nich, ani o siostrze pani Scott-Malden, Josephine Wilkinson, która wywarła na mnie później silny, osobny wpływ, nie mogę myśleć bez najgłębszej wdzięczności i sympatii). On był znakomitym filologiem klasycznym oraz miłym i cierpliwym nauczycielem ogólnym, ona zaś uzupełniała jego program nauczania wielką miłością do literatury, zwłaszcza poezji, oraz do malarstwa. Nadal bywałem utrapieniem, ale życie stało się spokojniejsze i szybko zacząłem odnosić sukcesy w przedmiotach, które lubiłem, czyli we wszystkim, co nie było matematyką, w wypadku której moja nieudolność wydawała się pokrewna kretynizmowi. Pisaliśmy sztuki, graliśmy sceny z Szekspira albo leżeliśmy na trawie pod dębem skalnym, talerz śliwek stał pod ręką, i słuchaliśmy pana Scotta-Maldena czytającego _Żaby_ w tłumaczeniu Gilberta Murraya, a czasem w języku oryginału, dla wydobycia i wyjaśnienia komicznych fragmentów i podkreślenia onomatopei. Pośród konarów ogromnego orzecha włoskiego zbudowaliśmy domek, ku któremu prowadziły do połowy drogi drabinki linowe, dalej należało się wspinać samemu; pozwolono mi tam nocować przez cały letni semestr ostatniego roku. Mimo matematyki prześliznąłem się przez Common Entrance i z bezzasadną ufnością wyglądałem życia czekającego mnie w szkole publicznej.
* * *
Liczne lektury na temat wieków ciemnych i średnich przesadnie ubarwiły moje wyobrażenia o przeszłości, tak więc King’s School w Canterbury wzbudziła we mnie emocje zdecydowanie odmienne od tych, którym w tym otoczeniu ulegał Somerset Maugham; były bliższe odczuciom Waltera Patera, przebywającego tam siedemdziesiąt lat wcześniej, oraz, jak lubiłem sobie wyobrażać, prawdopodobnie takie same, jak – jeszcze wcześniej – Christophera Marlowe’a. W głowie mi się nie mieściło, że szkoła została założona na samym początku anglosaskiego chrześcijaństwa – to znaczy przed szóstym stuleciem: szczątki Thora i Wotana ledwo przestały się tlić w lasach Kentu; w takim świetle najstarsza część zabudowań okazywała się wręcz nowoczesna, datowano ją na zaledwie kilka dziesięcioleci po najeździe Normanów. Przyprawiające o zawrót głowy i upajające starożytności niczym pajęczyna oplatały tam człowieka cudownym uczuciem: atmosferą wyniosłą i mroczną, która ukazywała słynne siedziby nauki, założone osiemset lub tysiąc lat później jako krzykliwe nowe przedsięwzięcia, i nadawała aurę wręcz prehistorycznego mitu swym sędziwszym okolicom z rozległymi połaciami zieleni, z ogromnymi wiązami, mrocznym arkadowym przejściem Dark Entry, popadającymi w ruinę łukami i krużgankami – a w czasie, gdy i ja po tych terenach chadzałem, także z chmarą kawek ożywiających pinakle wielkiej katedry andegaweńskiej, z duchem świętego Tomasza Becketa i prochami Czarnego Księcia.
Chociaż ostatecznie była to miłość bez wzajemności, przez pewien czas dobrze mi tam szło. Lubiłem niemal każdego, od głównego dyrektora po przełożonego naszego internatu, i może niezbyt konsekwentnie, ale jednak nieźle dawałem sobie radę z martwymi i żywymi językami oraz z historią i geografią – znów ze wszystkim z wyjątkiem matematyki. Odkryłem, że znajduję upodobanie w rozgrywkach sportowych; uwielbiałem boks i byłem w nim dobry; latem wybrałem wioślarstwo zamiast krykieta, dzięki czemu mogłem sobie spokojnie leżeć nad brzegiem rzeki Stour, w jej górnym biegu, daleko od rytmicznych uderzeń i nawoływań, i zanurzać się w lekturze _Lily Christine_ albo Gibbona lub plotkować z podobnymi sybarytami w cieniu płaczących wierzb. Wiersz, naśladowczy i zły, ale drukowany w szkolnych czasopismach, wylewał się ze mnie jak ektoplazma. Intensywnie pisałem i czytałem, śpiewałem, debatowałem, rysowałem i malowałem; odnosiłem drobne sukcesy w aktorstwie, reżyserii i projektowaniu oraz malowaniu scenografii; zawiązywałem przyjaźnie z utalentowanymi i przedsiębiorczymi kolegami. Jednym z nich był o rok starszy Alan Watts, znakomity filolog klasyczny, który jeszcze jako uczeń napisał i opublikował poważną książkę o buddyzmie zen – osiągnięcie nadzwyczajne, na wiele lat zanim ten nurt stał się modny. Później został uznanym autorytetem w dziedzinie religii Wschodu i Zachodu. (W autobiografii _In My Own Way_, która ukazała się krótko przed jego przedwczesną śmiercią kilka lat temu, pisze o moich kłopotach w szkole – a zwłaszcza o ich nagłym zakończeniu – i w ciepłym tonie bierze mnie w obronę; jeśli nie do końca orientował się w jednej czy paru sprawach, to nie z własnej winy).
Co poszło nie tak? Myślę, że teraz wiem. Kac po wczesnodziecięcej anarchii – bo cóż innego? – popychał mnie ku wzorowanym na lekturach próbom, by na siłę upodabniać życie do literatury: przekładałem idee na czyny najszybciej, jak mogłem, uprzedzając jakąkolwiek myśl o karze lub niebezpieczeństwie, co skutkowało chaosem, ponieważ, jak się wydaje, byłem nadzwyczaj aktywny i pobudliwy. Mnie samego ten proces wprawiał w zdumienie, u innych wywoływał zakłopotanie. „Zwariowałeś!”, krzyczeli starsi uczniowie i dyżurni, gdy na jaw wychodziły moje nowe wybryki, i niczym młynarze ściągali brwi, piorunując mnie pełnymi konsternacji spojrzeniami. Wiele z tych występków dotyczyło, oprócz łamania regulaminu, także przekraczania granic – przełażenia przez płot w nocy i temu podobnych, z których odkrywano tylko połowę. Często byłem karany szlabanem na wyjście poza teren szkoły oraz przepisywaniem kilometrami łacińskich heksametrów. Ale i tak lukę między poważniejszymi awanturami ustawicznie wypełniały drobne wybryki: roztargnienie, zapominanie, gdzie trzeba się stawić o której godzinie, lub nagminne gubienie rzeczy. „Zostawiłem książki w podcieniach” – okazywało się regularnym utrapieniem. Zdarzały mi się dzikie bijatyki, a także absurdalne zachowania, które tłumaczono, chyba trafnie, chęcią popisania się: „Wieczny żartowniś”, zwykle mówiono; i nawet gdy udało mi się rozbawić innych, nadal słyszałem: „Pajacowanie”. Ciągle to kąśliwe gerundium! Zastrzeżenia często zgłaszali dyżurni. Ci edylowie oraz liktorzy noszący rózgi pozostawali strażnikami nieelastycznego kodeksu, a wszelkie naruszenie natychmiast witano sankcją wymierzaną z dużą siłą wśród rzucanych znad ramion gwizdów w wyłożonych boazerią czytelniach; niemniej reprymendy, jakkolwiek widowiskowo egzekwowane, nie urażały moich uczuć i chociaż były nieprzyjemne, a dodatkowo biły rekord częstotliwości, pod względem klinicznym i moralnym – nie działały. Jeśli ktoś przyjmuje nagany z wystudiowaną nonszalancją, ofiarę zaczyna w końcu otaczać mroczna i złowroga sława, co ostatecznie prowadzi do tego, że karę ma wymierzaną niezależnie od postępowania. Wszystko szło źle, a przedostatni raport sporządzony przez przełożonego internatu podczas trzeciego roku mojej nauki zabrzmiał złowieszczo. „Są pewne próby poprawy, ale częściej wymigiwanie się. Stanowi niebezpieczną mieszankę wyrafinowania i brawury, co budzi niepokój, że może mieć zły wpływ na innych chłopców”, wyrokował.
Katastrofę powstrzymano na kilka miesięcy. Zaistniało podejrzenie, że coś sobie uszkodziłem podczas wyjazdu na narty do Berner Oberland tuż przed szesnastymi urodzinami, i z tego powodu wypadło mi półtora trymestru, po powrocie zaś zostałem tymczasowo zwolniony z udziału w grach zespołowych; kiedy inni ustawiali się w szeregu z podłużnymi piłkami pod pachą, ja mogłem pedałować po Kencie, oglądać normańskie kościoły w Patrixbourne albo Barfrestone i zwiedzać dalsze okolice Canterbury. Trafiła mi się prawdziwa gratka: wypoczynek i wolność, ale wkrótce wszystkie te sprzyjające okoliczności przesłoniła kolejna fala występków. Bardziej prorocze oko dostrzegłoby, że tam na górze stracono w końcu cierpliwość i że jakiekolwiek nowe tarapaty uznane zostaną za pretekst do wiszącego w powietrzu wydalenia.
* * *
W ośrodkach nauczania szkolne romanse rodziły się i kwitły, ale moje spojrzenie nietypowy uczuciowy traf skierował poza teren szkoły i raz jeszcze poza wytyczone granice. Byłem w takim wieku, kiedy człowiek zakochuje się mocno i często. Moje zainteresowania estetyczne, całkowicie ukształtowane przez kolorowe bajki Andrew Langa, już od dawna krążyły wokół prerafaelickich dziewcząt o długich szyjach i wielkich oczach z ilustracji Henry’ego Forda – nie miało znaczenia, czy to królewny, dziewice lodów, gęsiarki czy rusałki – i taką właśnie istotę ujrzałem podczas samotnych wycieczek, które zawiodły mnie w głąb zielonej, wonnej groty, pełnej majaczących w półmroku kwiatów oraz różnobarwnych owoców i roślinności, czyli… do sklepu warzywnego, gdzie stała za ladą, pracując u swego ojca. Wrażenie wywarła natychmiast. Miała dwadzieścia cztery lata i porywającą urodę, która wołała o sonet; wciąż ją widzę i słyszę jej zniewalającą, niską wymowę typową dla Kentu. Tak nagłe i niestosowne uwielbienie mogło zostać odebrane jako naprzykrzanie się, ale dziewczyna odznaczała się zbyt dużą uprzejmością, aby to okazać, a prawdopodobnie także intrygowały ją strofy, którymi zacząłem ją obsypywać. Wiedziałem, że podobne stosunki w mieście, jakkolwiek niewinne, łamały wiele tabu, zbyt głęboko zakorzenionych i oczywistych, by wymagały postawienia wyraźnego zakazu; niemniej kiedy tylko zdołałem się wymknąć, udawałem się do sklepu usytuowanego zaraz za targiem bydła. Ale mundurki, które nosiliśmy, czarne, z kołnierzykami o sztywnych skrzydełkach oraz szerokie wioślarskie słomkowe kapelusze z niebiesko-białymi jedwabnymi wstążkami rzucały się w oczy równie łatwo, jak znak szerokiej strzałki. Moje kroki dyskretnie śledzono, fortele rozpoznano i po tygodniu przyłapano mnie na gorącym uczynku – to znaczy na gorącym ściskaniu dłoni Nellie, czyli mniej więcej w szczytowej fazie, do jakiej zdołały dojść te zaloty; siedzieliśmy na tyłach sklepu na odwróconych koszach po jabłkach – i tak oto zakończyły się moje dni szkolne.
* * *
Kapitan Grimes miał rację. Kilka miesięcy po tamtej wpadce perspektywa kariery wojskowej, która już od jakiegoś czasu przebłyskiwała na horyzoncie, zaczęła nabierać konkretnego kształtu; wstąpienie do Sandhurst ostatecznie otworzyłoby przede mną drogę. Ale co z wydaleniem? Do zarządcy internatu, z którego mnie wyrzucono, osobliwego i błyskotliwego człowieka, zwrócono się z prośbą o ułożenie i wysłanie niezbędnego listu referencyjnego; tak jak list kapitana, i jego list był wyjątkowo dobry. (Nie czułem rozgoryczenia; władze szkolne okazały rozczarowanie, lecz także ulgę; mnie ogarnęło kompletne zniechęcenie. Pozostawałem jednak wdzięczny, że w uzasadnieniu mojej klęski posłużyli się takimi argumentami, do których łatwiej się przyznać, niż gdyby postawili zarzut, że jestem nieznośnie uciążliwy. To, co podano jako pretekst, zabrzmiało zawadiacko i romantycznie).
Ciągle jeszcze nie podchodziłem do School Certificate – egzaminu, który z powodu matematyki na pewno bym oblał – ale świadectwo jego złożenia było niezbędne dla przyszłych kadetów, dlatego też wkrótce znalazłem się w Londynie i, jako siedemnastolatek, zacząłem wkuwać do zastępczego egzaminu zwanego certyfikatem londyńskim. Następne dwa lata spędziłem w dzielnicach Lancaster Gate, potem w Ladbroke Grove, we własnym mieszkaniu z widokiem na czubki drzew i pod tolerancyjną i przyjazną egidą Denysa Prideaux. Przerobiłem z nim matematykę, francuski, angielski z geografią, łacinę zaś, grekę, angielski z historią – niejednokrotnie na leżakach w Kensington Gardens – z Lawrence’em Goodmanem (człowiekiem niekonwencjonalnym i poetą, który zabierał mnie na każdą wystawianą sztukę Szekspira). W ciągu pierwszego roku prowadziłem całkiem rozsądne życie otoczony gronem przyjaciół, bywałem zapraszany na wieś, oddawałem się sielskim zajęciom i przeczytałem więcej książek, niż kiedykolwiek zdołałem pochłonąć w podobnym odcinku czasu. Zdałem London Certificate z porządnym wynikiem z każdego z przedmiotów i nie skompromitowałem się nawet w przedmiotach, których się obawiałem.
Nadal jednak miałem przed sobą długie bezkrólewie.
* * *
W retrospektywnym fragmencie jednego z pierwszych rozdziałów tej książki poruszam kwestię, jak doszło do tego, że wszystko zaczęło się zmieniać; czyli jak przeniosłem się z dość przewidywalnej grupy kandydatów na słuchaczy akademii wojskowej do kręgów towarzyskich ludzi nieco starszych, stanowiących bardziej światową i hulaszczą cyganerię: mianowicie do tych, którzy zostali z Bright Young People dziesięć lat i dwadzieścia tysięcy podwójnych whisky po dniach ich świetności, ale pomimo trybu życia nadal cieszących się doskonałą prezencją. Nowy, urzekający świat wydawał mi się błyskotliwy i dosyć grzeszny; podobało mi się, że jestem najmłodszy, szczególnie podczas nocnych hulanek, którymi kończył się każdy wieczór. („Gdzie jest ten wygadany chłopak? Weźmy go ze sobą”). Osiągnąłem etap, w którym człowiek zmienia się bardzo szybko: w pojedynczym roku sto wcieleń; i podczas gdy wcielenia migały jak w kalejdoskopie, coraz częściej konfrontowały się z moim poczuciem nieprzydatności do zawodowej żołnierki. Coraz poważniej – szczególnie po przyjęciu dwóch moich wierszy i publikacji jednego z nich (wprawdzie zaledwie o polowaniu na lisy) – zacząłem rozważać pomysł zostania pisarzem.
Późnym latem 1933 roku, za zgodą pana Prideaux, nieroztropnie przeniosłem się do pokoju w chylącym się ze starości domu na Shepherd Market, w którym zainstalowało się już kilkoro przyjaciół. Ten mały zaułek pełen bram i sklepików oraz georgiańskich i wiktoriańskich pubów wówczas krył w sobie urok, dziś już całkiem zatracony, osobnej wioski otoczonej wciąż żywym splendorem Mayfair. Podczas przeprowadzki miałem wizję siebie ustatkowanego, oddanego pisaniu z determinacją i pilnością niemal samego Trollope’a. Tymczasem – co ostatecznie przypieczętowało moją porażkę, choć początkowo wywoływało zachwyt – dom stał się sceną szalonych i niekończących się imprez. Prawie nic nie płaciliśmy za kwatery pannie Beatrice Stewart, naszej życzliwej gospodyni, a na dokładkę ciągle zalegaliśmy z czynszem. To jej nie przeszkadzało, jedynie raz po raz głęboko w nocy błagała, by tak nie hałasować. Jako przyjaciółka i modelka dawnych słynnych malarzy i rzeźbiarzy przyzwyczaiła się do bardziej obyczajnej bohemy wcześniejszych pokoleń. Pozowała Sargentowi, Sickertowi, Shannonowi, Steerowi, Tonksowi i Augustusowi Johnowi, ściany mieszkania obwieszone miała wspaniałymi pamiątkami z tamtych lat; straciła jednak nogę w wypadku samochodowym, co brutalnie zmusiło ją do wycofania się z aktywności. Znacznie później ktoś z przyjaciół powiedział mi, że pozowała także Adrianowi Jonesowi do rzeźby Anioła Pokoju, kiedy pracował nad odlewem z brązu kwadrygi na łuk Wellingtona zaprojektowany przez Decimusa Burtona. Od tamtej pory nie mogę minąć szczytu Constitution Hill, by nie pomyśleć o niej na widok skrzydlatej bogini żeglującej z wieńcem w dłoni po niebie. A jest to mniej niż minutę lotu gołębia od parapetu jej okna.
* * *
Mój plan się nie sprawdzał. Lekkomyślne porzucenie mieszkania, posiłków i wszystkiego, co wiązało się z pobytem w domu tutora, zredukowało moje fundusze do funta na tydzień, a przy takim trybie życia wyglądało na to, że dojście do majątku dzięki pisaniu raczej odsuwa się w czasie. Jakoś sobie poradziłem, ale z nadejściem zimy dopadły mnie przygnębienie i bezradność. Dotychczas moje postępy naznaczał nieregularny rozbłysk nadziei naprzemiennie z tarapatami i wstrząsami; tu się nic nie zmieniło, ale teraz miałem dodatkowo wrażenie, jakbym dryfował przez plątaninę podwodnych i źle widocznych raf w kierunku rozpadu. Perspektywy stawały się coraz ciemniejsze i bardziej posępne. Nadeszła pora zapalania lamp pod koniec deszczowego listopadowego dnia; spoglądałem markotnie na ośle uszy kartek leżących na stole do pisania, a potem patrzyłem przez szyby na spływające odbłyski Shepherd Market; i gdy _Night and Day_ zastępowało _Stormy Weather_ na gramofonie w pokoju piętro niżej, pomyślałem, że nie trzeba będzie długo czekać na _Lazybones_; i wtedy, nieomal z gwałtownością, jaką opisał Herbert w wersach umieszczonych na pierwszych stronach tej książki, nadeszło natchnienie. Plan odsłonił się w swojej pełni z szybkością japońskiego papierowego kwiatu w szklance.
Zmienić scenerię; porzucić Londyn i Anglię i wyruszyć przez Europę niby włóczęga – lub, jak znamiennie sformułowałem to na własny użytek, niczym pielgrzym bądź pątnik, jak wędrowny uczony, błędny rycerz albo bohater _Klasztoru i miłości_! Zrozumiałem nagle, że to jest nie tylko oczywiste, ale wręcz jedyne, co mogę zrobić. Podróżować będę pieszo, latem spać w stogach siana, przed deszczem lub śniegiem chronić się w stodołach i zadawać tylko z wieśniakami oraz kloszardami. Gdybym się żywił wyłącznie chlebem, serem i jabłkami, dałbym radę cały rok tak przewędrować za pięćdziesiąt funtów, całkiem jak lord Durham po odjęciu kilku zer, pozostałoby mi nawet trochę gotówki na papier, ołówki i okazjonalnie kufel piwa. Nowe życie! Wolność! Coś do opisania!
Jeszcze zanim spojrzałem na mapę, wiedziałem, że dwie wielkie rzeki zdążyły już ukartować przebieg trasy: przewijał się przez nią Ren, podnosiły się Alpy, potem siedlisko wilków, czyli przełom Karpat, dalej kordyliery Bałkanów; aż wreszcie na końcu krętego Dunaju pojawiało się i rozkładało swój tajemniczy, wygięty kształt Morze Czarne; co do ostatecznego celu wątpliwości nie miałem nigdy. Lewitująca w oddali panorama Konstantynopola wprost z morskiej mgły wystawiała pęki pikujących w niebo cienkich cylindrycznych wież oraz kopuły; za nimi wznosiła się góra Athos; grecki archipelag zaś porozrzucał w podchodach wyspy po Morzu Egejskim. (Takie przekonania zaczerpnąłem z lektury książek Roberta Byrona; zielono-smocze Bizancjum wyłaniało się nękane przez węża i dręczone biciem gongów; poznałem nawet autora tych książek i spędziłem z nim chwilę w rozbrzmiewającym saksofonem, mrocznym jak Tartar klubie nocnym, teraz już zamazanym w pamięci).
Przez pierwsze kilka dni zastanawiałem się, czy zwerbować jakiegoś towarzysza; wiedziałem jednak, że przedsięwzięcie musi być samotne, a zerwanie całkowite. Chciałem myśleć, pisać, zatrzymywać się lub iść dalej w swoim tempie i bez ograniczeń, patrzeć na rzeczy odmienionym wzrokiem i słuchać nowych języków, nieskażonych ani jednym znanym słowem. Przy odrobinie szczęścia skromne warunki podróży nie powinny stworzyć okazji do używania angielskiego ani francuskiego. Roje obcych sylab niebawem rzucą się na uwolnione i uważne uszy.
Początkowo zamiar przyjmowano z oporem: dlaczego nie chcę poczekać do wiosny? (Londyn dygotał wówczas w strugach grudniowego deszczu). Gdy jednak zrozumieli, że decyzja już zapadła, większość przeciwników okazała się sprzymierzeńcami. Pan Prideaux najpierw miał obiekcje, ale ostatecznie przychyliwszy się do pomysłu, podjął się napisać do Indii, przedstawiając moje _démarche_ w korzystnym świetle; postanowiłem, że sam oznajmię listem dopiero o _fait accompli_, kiedy będę już bezpiecznie daleko, na przykład w Kolonii… Następnie omówiliśmy wysyłkę owego cotygodniowego funta na utrzymanie – jeśli się da, za każdym razem w miesięcznej porcji, czyli co miesiąc cztery funty – listem poleconym na adresy wyznaczonych wzdłuż trasy poste restante. (Monachium miało być pierwsze; obiecałem w listach proponować kolejne). Dodatkowo pożyczyłem piętnaście funtów od ojca kolegi ze szkoły, częściowo żeby kupić sprzęt, a po części by mieć coś w kieszeni, kiedy wyruszę. Zadzwoniłem do mojej siostry Vanessy, która kilka lat wcześniej wróciła z Indii, wyszła za mąż i mieszkała w hrabstwie Gloucester. Matka na początku była pełna obaw. Usiedliśmy jednak do atlasu i wtedy krok po kroku zaczęliśmy zagłębiać się w coraz bardziej komiczne, wyimaginowane sytuacje, które przedstawialiśmy sobie w absurdalnych scenkach, aż w końcu pokładaliśmy się ze śmiechu; i kiedy rankiem następnego dnia złapałem pociąg do Londynu, ona także zdążyła zarazić się moim entuzjazmem.
* * *
W ostatnich dniach żwawo dokończyłem kompletowanie ekwipunku. Większość rzeczy dostałem na Strandzie w sklepie Milleta z wojskowymi nadwyżkami produkcyjnymi: kupiłem stary płaszcz wojskowy, różnorodne warstwy dzianinowej bielizny, szare koszule flanelowe, kilka lepszych białych z lnu, wiatrówkę z miękkiej skóry, sztylpy, podbijane buty, śpiwór (utracony w ciągu miesiąca, ale ani go nie żałowałem, ani nie kupiłem nowego), notesy i szkicowniki, gumki, aluminiowe cylindryczne pudełko z ołówkami marek Venus oraz Golden Sovereign; a także stare wydanie antologii poezji _Oxford Book of English Verse_. (Książkę również utraciłem, przy czym, ku mojemu zdziwieniu – bo była czymś w rodzaju Biblii – nie tęskniłem za nią bardziej niż za śpiworem). Moją nader konwencjonalną biblioteczkę podróżną dopełniał tom pierwszy dzieł Horacego w wydaniu Loeba. Dostałem go od matki, która najpierw zapytała, co chciałbym najbardziej, a potem kupiła tom i nadała na poczcie w Guildfordzie. (Na wklejce zapisała własne tłumaczenie kilku wierszy z Petroniusza, według jej późniejszej relacji przepisanych z przypadkowo znalezionego innego tomu, stojącego obok na tej samej półce: „Opuść swój dom, o młodości, i szukaj obcych brzegów… Nie poddaj się niedoli: daleki Dunaj ciebie przyjmie, zimny wiatr północny i nieskażone królestwo Kanopos, i ludzie, którzy przypatrują się nowym narodzinom Febusa albo jego zmierzchowi”. Była zachłanną czytelniczką, ale Petroniusz to nie jej rewiry, zresztą moje też dopiero od niedawna. Ujęło mnie to jednak i wzruszyło). Na koniec kupiłem bilet na mały holenderski parowiec kursujący między Tower Bridge a Hoek van Holland. Zakupy pochłonęły lwią część pożyczonej gotówki, ale został mi jeszcze zwitek banknotów.
Nareszcie, z lekkim bólem głowy po imprezie w wigilię wyjazdu, wstałem rankiem tego wielkiego dnia, włożyłem nową odzież i dziarskim krokiem ruszyłem pod zasnutym niebem na południowy zachód. Odczuwałem nadnaturalną lekkość, jakbym był już daleko i unosił się, niby dżin uwolniony z butelki, w oślepiającym powietrzu rozwijającej się przede mną Europy. Tymczasem chrzęszczące, podbite gwoździami podeszwy zaniosły mnie nie dalej niż na Cliveden Place, skąd zabrałem plecak pozostawiony tam dla mnie przez Marka Ogilviego-Granta, ponieważ kiedy przeglądał mój ekwipunek, ten plecak, który sam kupiłem, wzbudził jego politowanie. (Jego pierwszorzędny bergen, opierający się na lędźwiach metalowym przęsłem i podtrzymywany trójkątnym stelażem, towarzyszył mu – zazwyczaj przytroczony do muła, jak wyznał – w wędrówkach wokół góry Athos podczas wycieczek z Robertem Byronem i Davidem Talbotem-Rice’em, w czasach, kiedy powstawała _The Station_. Wysmagany wiatrem i spłowiały od macedońskiego słońca, przesiąknięty był maną). Potem w sklepie tytoniowym, na rogu Sloane Square, kupiłem za dziewięć pensów dobrze wyważony jesionowy kij i udałem się w stronę Victoria Street i Petty France, aby odebrać nowy paszport. Kiedy poprzedniego dnia wypełniałem formularz – urodzony w Londynie, 11 lutego 1915 roku; wzrost: pięć stóp i dziewięć i trzy czwarte cala, oczy: brązowe; włosy: brązowe; znaki szczególne: brak – zostawiłem górną rubrykę pustą, nie wiedząc, co wpisać. Zawód? „Co mamy tutaj dać?” – zapytał urzędnik i wskazał niewypełnione miejsce. W głowie nadal miałem pustkę. W tamtych dniach melodia ulicznej piosenki _Hallelujah! I’m a bum!_, kilka lat wcześniej popularnego amerykańskiego przeboju, uczepiła się mnie, jakby to był mój osobisty lejtmotyw, i kiedy zachodziłem w głowę, co mam wpisać, musiałem ją nieświadomie zanucić, bo urzędnik się roześmiał i rzekł: „Tego nie możemy tutaj wstawić”. Po chwili dodał: „Ja bym napisał po prostu: student”; tak też zrobiłem. Z nowiutkim oprawionym w sztywne okładki dokumentem w kieszeni, z datą 8 grudnia 1933 roku odciśniętą stemplem, ruszyłem pod gromadzącymi się ciemnymi chmurami przez Green Park na północ. Gdy przemknąłem Piccadilly i wszedłem w krętą czeluść White Horse Street, spadło kilka przypadkowych wielkich kropli, gdy zaś doszedłem do Shepherd Market, krajobraz już lśnił pod zacinającym, irytującym deszczem. Zjawiłem się na czas, akurat zaczynał się pożegnalny obiad z panną Stewart i trojgiem przyjaciół – dwoma współlokatorami i znajomą – i w drogę. Rozpadało się na dobre.
* * *
Następny krok był moim pierwszym niezależnym przedsięwzięciem i, jak się okazało – łut szczęścia – pierwszym rozsądnym. Resztę historii tej wędrówki znasz, drogi Xanie, z bezładnych opowieści, tutaj podejmuję próbę zebrania ich w spójną całość. Mam nadzieję, że wzmianki o Krecie wzbudzają w Tobie jak we mnie żywe wspomnienia ostrokrzewów, jaskiń i
P.
Kardamyli 1977
Cytowany w oryginale na początku książki. (Przypisy oznaczone liczbami rzymskimi pochodzą od autora).