- promocja
Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji - ebook
Czas Gierka. Epoka socjalistycznej dekadencji - ebook
Cała prawda o złotej epoce gierkowskiej.
Edward Gierek doszedł do władzy po odsunięciu przez towarzyszy z Biura Politycznego KC PZPR Władysława Gomułki, który krwawo stłumił robotnicze protesty na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Cieszył się opinią dobrego gospodarza na Śląsku, miał też poparcie Moskwy. Siła Gierka brała się z tego, że był inny od Gomułki. Nosił eleganckie, dobrze skrojone garnitury, kolorowe krawaty i nie miał wciąż ponurej miny, która cechowała jego poprzednika. Propaganda gierkowska lansowała hasło: „Żeby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”, i wielu Polaków w nie uwierzyło. Bolesne przebudzenie nastąpiło w 1976 roku, wraz z buntami robotników z Radomia i Ursusa, a fala strajków w sierpniu 1980 roku ostatecznie zmiotła Gierka i jego ekipę.
Piotr Gajdziński, historyk, dziennikarz, autor popularnych biografii Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego i Mateusza Morawieckiego, błyskotliwie opisuje dekadę lat 70. XX wieku. Pokazuje, jak wyglądała i zmieniała się ówczesna Polska, skąd wziął się mit „złotej epoki gierkowskiej”, czy nasz kraj rzeczywiście rozwijał się jak nigdy przedtem, otwierał na świat i był „najweselszym barakiem w obozie komunistycznym”. Tropi też liczne absurdy tamtych czasów, które dowodziły, że ustroju komunistycznego (wówczas zwanego realnym socjalizmem) na dłuższą metę nie da się zreformować i usprawnić. Świetna lektura dla tych, którzy chcą sobie przypomnieć młode lata albo dowiedzieć się, w jakich warunkach żyli i dorastali ich dziadkowie i rodzice.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16381-2 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Początek końca
Trzeba pójść do tych fabryk, trzeba im powiedzieć, jak ich nienawidzimy, jak pogardzamy nimi, jak plujemy na nich” – oświadcza Edward Gierek, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Jest 25 czerwca 1976 roku; słów Gierka słuchają pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich partii. Co istotne, i co podkreśla grozę sytuacji, nie ma ich w Warszawie. Szef partii rozmawia z władcami czterdziestu dziewięciu województw za pomocą łączy telefonicznych. Towarzysze mają siedzieć na miejscu i pilnować swoich „księstw”, bo partyjna góra obawia się, że protesty mogą się rozlać na cały kraj.
Tego dnia, 25 czerwca 1976 roku, wali się mit Drugiej Polski, dziesiątego gospodarczego mocarstwa świata. Dla bardzo wielu Polaków ten dzień oznacza również kres wiary w socjalizm, a dla większości – kres mitu Gospodarza. Dotyczy to również, co w ówczesnej rzeczywistości jest dla Gierka szczególnie groźne, działaczy partyjnych. „Nie wydaje się możliwe, by Gierek psychicznie mógł się kiedykolwiek podnieść. Ten cios był zbyt silny” – zapisuje w swoich _Dziennikach politycznych_ Mieczysław F. Rakowski, redaktor naczelny tygodnika „Polityka” i członek Komitetu Centralnego. Rakowski uchodzi za człowieka bliskiego I sekretarzowi KC PZPR i do niedawna był entuzjastą jego polityki. Jeszcze głośniej i jeszcze bardziej jednoznacznie w gmachu KC rozprawia się o rychłym odejściu premiera Piotra Jaroszewicza.
Edward Gierek, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pozdrawia uczestników pochodu pierwszomajowego w Warszawie
Protesty zaczynają się rano 25 czerwca 1976 roku, gdy robotnicy Zakładów Metalowych im. generała „Waltera” w Radomiu ogłaszają strajk, a próba jego ugaszenia przez dyrektora przedsiębiorstwa kończy się fiaskiem. W tej sytuacji spora grupa robotników – wkrótce będzie to około sześciu tysięcy osób – zbiera się pod budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Żądają rozmowy z szefem wojewódzkich struktur partii, ale Janusz Prokopiak nie zamierza dyskutować z tłumem, żąda wyłonienia delegacji. Do robotników wysyła jednego z sekretarzy KW, ale ci kwitują jego wystąpienie gwizdami, a zaraz potem niewielka grupa protestujących wdziera się do budynku. Spotykają Prokopiaka i ten w końcu decyduje się przemówić do zgromadzonych ludzi, a później telefonicznie przedstawia ich żądanie cofnięcia podwyżki cen Janowi Szydlakowi, sekretarzowi Komitetu Centralnego i członkowi Biura Politycznego.
Tymczasem robotnicy, zniecierpliwieni brakiem odpowiedzi, zaczynają plądrować i niszczyć radomski „pałac władzy”. Do wściekłości doprowadzają ich odkryte w partyjniackim bufecie niedostępne w normalnej sprzedaży wiktuały, przez okna wyrzucają: meble, dywany, na bruku lądują telewizory i dokumenty.
Wczesnym popołudniem tłum zgromadzony przed budynkiem Komitetu Wojewódzkiego liczy już około 20 tysięcy osób, a do Radomia ściągają Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej z Warszawy, Łodzi, Kielc i Lublina, a także słuchacze Wyższej Szkoły Oficerskiej MO w Szczytnie. Wieczorem, po gwałtownych walkach na ulicach, władzom udaje się opanować sytuację, ale protesty wybuchają też w innych miastach, przede wszystkim w Ursusie oraz Płocku.
W Ursusie walki są nie mniej gwałtowne niż w Radomiu. Rano demonstranci rozsiedli się na torach kolejowych, blokując przejazdy pociągów na linii Warszawa–Poznań i Warszawa–Łódź; udaje im się nawet zatrzymać pociąg do Paryża oraz rozkręcić tory kolejowe i wykoleić jedną z lokomotyw. Wiele godzin później, gdy znaczna część demonstrujących rozeszła się już do domów, nastąpił atak jednostek ZOMO. Sytuacja zostaje opanowana, a milicjanci wyłapują zbiegów i wsadzają ich do aresztów. W Płocku demonstracja pracowników Mazowieckich Zakładów Rafineryjnych i Petrochemicznych, do których później dołączyli robotnicy z Fabryki Maszyn Żniwnych, ma spokojniejszy przebieg, choć i tu dochodzi do tłuczenia szyb w budynku Komitetu Wojewódzkiego i niszczenia samochodów z urządzeniami nagłaśniającymi.
Edward Gierek jest wściekły. Czuje się tą rebelią osobiście dotknięty, wręcz obrażony. Tak bardzo, że wypowiada słowa, których dotąd nie tylko publicznie, ale również w prywatnych rozmowach nie używał: „Powiedzcie tym swoim radomianom, że ja mam ich wszystkich w dupie i te ich wszystkie działania też mam w dupie! – krzyczy do Janusza Prokopiaka, I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Radomiu. – Zrobiliście taką rozróbę i chcecie, by to łagodnie potraktować? To warchoły, ja im tego nie zapomnę”.
Wściekłość I sekretarza KC PZPR jest tym większa, że wieczorem tego samego dnia w Berlinie ma się rozpocząć spotkanie szefów wszystkich partii komunistycznych obozu sowieckiego. Wielka feta, w której udział wezmą też komuniści z Europy Zachodniej. W ostatnich latach Edward Gierek mógł w tym gronie uchodzić niemal za zbawcę światowego socjalizmu. Wydawało się, że Polska rozwija się szybciej niż inne kraje obozu sowieckiego, a naród, który dotąd uchodził w tym gronie za krnąbrny – przynajmniej część spośród tych wychowanków Stalina musiała znać słowa generalissimusa, że „komunizm pasuje do Polaków jak do krowy siodło” – został poskromiony. Wielu akolitów Moskwy z zazdrością spoglądało na Warszawę, która pełnymi garściami czerpie z międzynarodowego odprężenia, a Gierek był dotąd przyjmowany w europejskich stolicach z niedostępną większości z nich otwartością i celebrą. Któż inny spośród władców państw socjalistycznych mógł się cieszyć osobistą przyjaźnią i podziwem kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta i być przez niego goszczonym na prywatnej kolacji oraz sympatią prezydenta Francji Valéry’ego Giscarda d’Estaing, potomka bogatego szlacheckiego rodu, z którym chadzali na polowania? W tym gronie komunistycznych namiestników Moskwy, owych „ludzi bez właściwości”, czerwonych plebejuszy, których władza opierała się na sowieckich bagnetach, miało to swoje znaczenie.
Obecni w Berlinie: János Kádár, przywódca Węgier, rządzący w Czechosłowacji Gustáv Husák, Bułgar Teodor Żiwkow, trzymający wschodnich Niemców w żelaznym uścisku Erich Honecker, a i sam władca sowieckiego imperium Leonid Breżniew mogą czuć cichą satysfakcję. Ten ostatni tym większą, że Moskwa przestrzegała „drogich polskich towarzyszy” przed wprowadzeniem podwyżek.
Ale ani Gierek, ani stojący na czele rządu Piotr Jaroszewicz żadnych przestróg słuchać nie chcieli. „Sztygar”, jak za Jarosławem Iwaszkiewiczem, prezesem Związku Literatów Polskich, nazywano Gierka w gronie partyjnych działaczy najwyższego szczebla, jest przekonany, że naród go kocha, że z ufnością zawierzył mu swój los. Jaroszewicz patrzy na świat nieco trzeźwiejszym okiem i wie, że niewprowadzenie „operacji cenowej” rozwali bardzo już rozchwianą równowagę rynku, prze więc do podwyżek, nie zważając na żadne przestrogi i niedawne, sprzed sześciu lat, polskie doświadczenia. Jest zresztą przekonany o swoim ekonomicznym geniuszu, uważa się też za wybitnego specjalistę od zarządzania. „Wprowadził rządy kapralskie, odebrał ludziom inicjatywę, zdusił wszystkie reformy demokratyczne – oceniał we wrześniu 1976 roku Mieczysław F. Rakowski. – Wydawało mu się, że gdy wszystko podporządkuje swojej »_żelaznej dłoni«_, to Polska będzie się wspaniale rozwijać, bo przecież on, Jaroszewicz, wie, co jest dobre dla kraju”.
Awans z magazyniera na politruka
Ten były nauczyciel wiejskiej szkoły w powiecie stolińskim na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej, a później między innymi w Michałówce i Borowiu, wychowany w rodzinie prawosławnego duchownego, absolwent Wyższego Kursu Nauczycielskiego, w 1940 roku został wywieziony na Wschód. Trafił w okolice Archangielska, gdzie przyszło mu rąbać syberyjskie lasy, a później do Kazachstanu. Chory na tyfus nie zdążył do Andersa i w sierpniu 1943 roku zaciągnął się do 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych, gdzie powierzono mu funkcję magazyniera pisarza. Ale był nim tylko przez chwilę, bo nagle jego wojskowa kariera wystrzeliła. Już w grudniu 1943 roku przeniesiono go do Wydziału Polityczno-Wychowawczego 2. Dywizji Piechoty, a w sierpniu 1944 roku – dokładnie rok po wstąpieniu do wojska – objął funkcję zastępcy dowódcy dywizji. W połowie września 1944 roku Jaroszewicz został już szefem Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1. Armii Wojska Polskiego, a miesiąc później zastępcą dowódcy 1. Armii. Koniec wojny nie zatrzymał jego marszu na szczyt – w 1945 roku został generałem, relacjonował członkom Krajowej Rady Narodowej udział polskich jednostek w zdobyciu Berlina, a w październiku 1945 roku pysznił się tytułem głównego kwatermistrza Wojska Polskiego i stanowiskiem wiceministra obrony narodowej.
W następnych latach kariera Jaroszewicza nieco zwolniła, ale i tak nadal piął się w górę bardzo szybko. W 1947 roku został posłem – w sejmie zasiadał nieprzerwanie do 1985 roku – wkrótce zastępcą przewodniczącego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, ministrem górnictwa węglowego, a w 1952 roku wicepremierem. Był też przedstawicielem Polski w RWPG i członkiem Komitetu Wykonawczego tej organizacji. To z nim w grudniu 1970 roku przy wieczornej herbacie, gdy na Wybrzeżu dymiły jeszcze lufy milicyjnych i wojskowych karabinów, premier sowieckiego rządu Aleksiej Kosygin rozmawiał o następcy Władysława Gomułki, a kilka dni później Jaroszewicz został szefem rządu. Czy taki człowiek mógł wątpić w swój geniusz i uwzględniać nie nazbyt głośne sprzeciwy?
Piotr Jaroszewicz 24 czerwca 1976 roku staje na trybunie sejmowej i ogłasza rozpoczęcie konsultacji w sprawie nowych cen. Konsultacje to oczywiście tylko chwyt propagandowy, bo wszystko jest już przygotowane, łącznie z nowymi cennikami, które spakowane do specjalnych zalakowanych worków są właśnie rozwożone do sklepów. Wyższe ceny mają obowiązywać od poniedziałku 28 czerwca 1976 roku.
Gdy Jaroszewicz stanął na sejmowej trybunie, niewielu spodziewało się, że jego przemówienie, jak zawsze nudne i rozwlekłe, wywoła rewolucję. Tego dnia na pierwszej stronie „Trybuna Ludu” informuje o wystrzeleniu na orbitę radzieckiej stacji naukowej Salut 5, o obradach Komitetu Kosmicznego ONZ i zamartwia się, że rejsy białą flotą są nudne, a powinny być ciekawe i wesołe. Na trzeciej stronie czytelnicy znajdują duży tekst pod tytułem: _Polityka partii – polityka dla ludzi. Rozmach i zasięg_.
Partyjny rozmach ujawnia się w słowach szefa rządu. Podwyżka nie jest błaha. Przeciwnie, jest drakońska, znacznie wyższa niż ta, która w grudniu 1970 roku doprowadziła do upadku Władysława Gomułki. Cena mięsa i jego przetworów skacze o 69 procent, podczas gdy sześć lat wcześniej wzrosła o 17,6 procent, za drób Polacy mają teraz płacić o 30 procent więcej, za masło i nabiał o 50 procent, a za cukier aż o 100 procent więcej.
Aby złagodzić szok wywołany podwyżkami, premier ogłasza wprowadzenie systemu rekompensat, który ma objąć wszystkich pracujących. W tym systemie kumulują się cały cynizm gierkowskiej ekipy i jej skrajna niekompetencja. Rekompensaty są tak skonstruowane, że najwięcej pieniędzy dostają najwięcej zarabiający, a najmniej ma trafić do portfeli najuboższych. Ci ostatni, najniższa wówczas miesięczna pensja wynosi oficjalnie 1200 złotych, mają od nowego miesiąca otrzymywać rekompensatę w wysokości 240 złotych, podczas gdy zarabiający 8000 złotych dostaną dodatkowo 600 złotych, najniższa emerytura ma być wspierana rekompensatą w wysokości 280 złotych, najwyższa 600 złotych.
W całej „operacji cenowej” cynizmu jest zresztą więcej. Sejm, ta według zapisu konstytucji najwyższa władza w Polsce, debatuje nad podwyżkami wyłącznie ustami posła Edwarda Babiucha, który w imieniu wszystkich klubów oraz posłów bezpartyjnych w pełni popiera plan przedstawiony przez szefa rządu i nie zgłasza nawet jednej poprawki. „Są to propozycje przemyślane, kompleksowe i rzetelne. Wychodzą na spotkanie nieodpartym koniecznościom” – oświadcza „mały Edward”, przewodniczący Klubu Poselskiego PZPR, członek Biura Politycznego i sekretarz KC. Identyczne stanowisko zajmuje Centralna Rada Związków Zawodowych.
Robotnicy z radomskich fabryk manifestują przeciwko podwyżce cen ogłoszonej przez premiera Piotra Jaroszewicza, 25 czerwca 1976 roku
Tragicznie zły system rekompensat to dodatkowy lont podpalony pod „operacją cenową”. Ale Gierek nie dopuszcza do siebie myśli, że władza popełniła jakikolwiek błąd. Całą winę zrzuca na protestujących. „Trzeba tym załogom powiedzieć, jak swoim zachowaniem szkodzą krajowi – peroruje podczas telekonferencji z pierwszymi sekretarzami KW. – Uważam, że im więcej będzie gorzkich słów pod ich adresem, a nawet jeśli zażądacie wyrzucenia z zakładu elementów nieodpowiedzialnych, tym lepiej dla sprawy. Uważam, że trzeba stworzyć atmosferę potępienia dla tych ludzi. To musi być atmosfera pokazywania na nich jak na czarne owce, jak na ludzi, którzy powinni się wstydzić”. Żąda, aby mieszkańców Radomia potępili wszyscy Polacy.
Pierwszy sekretarz KC PZPR wyraźnie nakręca się własnymi słowami i coraz bardziej odjeżdża. Podniesionym głosem wskazuje towarzyszom kierunki nowej kampanii, która ma się wkrótce rozlać po całym kraju. „Jak oni wychowali swoje dzieci, jak oni szkodzą Polsce . Musimy stworzyć atmosferę otwartej dyskusji i potępienia dla wszystkich łajdaków, którzy mieli czelność zamiast dyskusji zatrzymywać zakłady, zatrzymywać pociągi, podpalać tory, palić samochody. Tylko moja zimna krew, towarzysze, pozwoliła, prawda, zachować spokój i uchronić od rozlewu krwi. Gdybym był bardziej emocjonalny, gdybym mniej panował nad nerwami, to prawdopodobnie wczoraj polałaby się krew i nie wiadomo, ilu ludzi by zginęło”.
W Warszawie Gierek może pokrzykiwać na swoich towarzyszy i żądać od nich stanowczych działań, ale kilka godzin później w Berlinie musi skulić uszy i potulnie wysłuchać reprymendy sekretarza generalnego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Leonid Breżniew wzywa go natychmiast po wylądowaniu i przypomina grudzień 1970 roku. To brutalnie celny cios. „Żadnych dalszych prób podwyższania cen. To nie jest nasza rada, to nasze stanowisko” – oświadcza Gierkowi, który może tylko pokornie zaakceptować polecenie moskiewskiego satrapy i przekazać słowa Breżniewa do Warszawy. Wieczorem podwyżka zostaje odwołana.
Nie przydaje to władzom autorytetu. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Jaroszewicz staje przed kamerami telewizyjnymi, jego przemówienie jest też transmitowane przez radio. Oświadcza, że w toku społecznych konsultacji złożono „ogromnie dużo konkretnych propozycji zasługujących na bardzo wnikliwe rozpatrzenie. W tej sytuacji rząd uważa za niezbędne ponowne przeanalizowanie całości sprawy”. Podwyżka zostaje anulowana, co, jak twierdzi szef rządu, jest „jeszcze jednym potwierdzeniem demokratycznych zasad, którymi partia i rząd kierują się w swej polityce społecznej”.
Himalaje absurdu.
Obywatele – nie znając oczywiście zakulisowej ingerencji Leonida Breżniewa – odczytują wystąpienie premiera jednoznacznie: władza ugięła się pod ciężarem robotniczych protestów. To otwarcie drogi do Sierpnia i do stworzenia bardziej instytucjonalnych form oporu.
Władze zdają sobie z tego sprawę. Aby przykryć złe wrażenie, przez kraj przetacza się fala wieców poparcia dla Edwarda Gierka. Sam zresztą żąda ich zorganizowania. Jeszcze podczas telekonferencji z pierwszymi sekretarzami Komitetów Wojewódzkich PZPR przyznaje, że „mnie to jest potrzebne jak słońce, jak woda, jak powietrze . Jeśli tego nie zrobicie, to będę się musiał nad tym zastanowić”.
Murami hali wstrząsa potężne trzykrotne hurra!
Zrobili natychmiast. Już 28 czerwca „Trybuna Ludu” poinformowała na pierwszej stronie, że „na masowych wiecach polska klasa robotnicza wyraża pełne poparcie dla polityki partii i jej I sekretarza, dla rządu i premiera”. Masówki odbywają się w największych i najmniejszych przedsiębiorstwach w kraju, między innymi w: Hucie Lenina, elektrowni Stalowa Wola, gorzowskim Stilonie, Stoczni Szczecińskiej, Hucie Miedzi Legnica, Zakładach Odlewniczych Zremb, Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf. Na wiecu w największej łódzkiej fabryce włókienniczej włókniarka Wiesława Białoszewicz zapewnia, że „dobrą, sumienną pracą chcemy udowodnić, że nikt nie jest w stanie przeszkodzić nam w codziennym pomnażaniu dotychczasowych osiągnięć”.
Wiec poparcia dla polityki Edwarda Gierka i jego ekipy na stadionie w Radomiu, 30 czerwca 1976 roku. Po stłumieniu czerwcowych protestów władze w całym kraju spędzały ludzi na wiece, na których potępiano „warchołów z Radomia i Ursusa”
Zwieńczeniem tego propagandowego maratonu – największego od czasu antysemickiej kampanii z lat sześćdziesiątych – jest wielki wiec, który Gierek poleca zorganizować 2 lipca 1976 roku na swoim terenie, w katowickim „Spodku”. To już druga taka impreza w tym mieście; pierwsza odbyła się na placu Feliksa Dzierżyńskiego z udziałem, jak twierdziła prasa, 200 tysięcy osób. W „Spodku”, oficjalnie zwanym wówczas Wielką Halą Sportową, są: I sekretarz Komitetu Centralnego, premier Piotr Jaroszewicz oraz Zdzisław Grudzień, szef Komitetu Wojewódzkiego PZPR. „Wśród huraganowych oklasków w stropy hali biją skandowane, długo niemilknące okrzyki: Gie-rek, Gie-rek!” – relacjonowała „Trybuna Ludu”. Grudzień, wówczas jeszcze jeden z najbliższych Gierkowi towarzyszy, zapewnia, że „Śląsk i Zagłębie będą wspierać naszą partię i jej Komitet Centralny”, że „jak zawsze stać będą murem za socjalizmem, za naszą ojczyzną – matką Polską Ludową. Zawsze jesteśmy z Wami, towarzyszu Gierek”. Mówi o „rozkwicie ojczyzny” i rzewnymi słowami, godnymi przodujących poetów socrealizmu opisuje Śląsk, „ziemię węgla i stali. Tu zrodził się patriotyzm czynu, który wywodzi się z przepięknych proletariackich tradycji walki o społeczne i narodowe wyzwolenie”. Na wezwanie szefa śląskiej organizacji partyjnej „murami hali wstrząsa potężne trzykrotne hurra!” – opisywał później dziennikarz „Trybuny Ludu”.
W końcu na trybunę wiecową wchodzi – „wstępuje” – jak opisywano w gazetach sam I sekretarz Komitetu Centralnego. Tutaj, na Śląsku, gdzie rządził przez czternaście lat, gdzie rozpoczęła się jego droga na szczyt, czuje się pewnie, pewniej niż gdziekolwiek. Nic dziwnego, mieszkańcy tego regionu doceniają jego zasługi dla Śląska, pamiętają jego zaangażowanie i działania, które pozwoliły odmienić i przemysł węglowy, i region, uczynić z niego, jak wówczas powszechnie mówiono, „polską Katangę”, nawiązując do słynącej z wydobycia złota i miedzi prowincji Konga. Doceniają budowę nowoczesnej sieci dróg oplatającej Śląsk, stworzenie Chorzowskiego Parku Rozrywki, rozwój budownictwa mieszkaniowego i budowę, wbrew Władysławowi Gomułce, pomnika upamiętniającego powstania śląskie oraz otwarcie, też wbrew Gomułce, Uniwersytetu Śląskiego.
„Odrobiliśmy wielowiekowe zacofanie, podnieśliśmy nasze miasta z ruin – przypomina Gierek. – Wychowaliśmy piękne, zdrowe i wykształcone młode pokolenie. To Wy, drodzy towarzysze i obywatele, stanowicie o sile i zwartości naszego państwa. Władza ludowa jest waszą władzą”. Nawiązując do niedawnej, odwołanej już podwyżki, ubolewa, że Polacy skupili się na wyższych cenach i nie dostrzegli systemu rekompensat. Łaskawie ich za to nie wini, bo taki system „nie zakorzenił się w świadomości społecznej”, ponieważ w poprzednich dekadach nigdy, jak twierdzi, podwyżkom cen nie towarzyszyły dodatkowe świadczenia. Gierek zapewnia, że będzie „pogłębiał” i „utrwalał” socjalistyczną demokrację, budował jedność narodu. Gdy kończy, katowicką halą wstrząsają okrzyki: „Partia – Gierek!”, ale ten podnosi ręce i z wrodzoną sobie skromnością modyfikuje ten okrzyk: „Partia – Polska!”. W odpowiedzi słyszy, i jak widać na filmie, przyjmuje to z aprobatą, „Partia – Polska!, Partia – Gierek!”. Gdy entuzjazm zgromadzonych zaczyna się wypalać, do mikrofonu podchodzi Zdzisław Grudzień. „Trzykrotne hurra na cześć naszego wspaniałego narodu, naszej marksistowsko-leninowskiej partii” – wzywa i demonstranci podchwytują jego słowa. W końcu rozlegają się pierwsze słowa _Międzynarodówki_, podczas której, jak relacjonowała „Trybuna Ludu”, uczestnicy „wznoszą las rąk z zaciśniętą pięścią – stary, symboliczny gest proletariackiej solidarności i walki”.
Najbardziej ponury spektakl poparcia dla polityki władz i potępienia „warchołów” odbył się nieco wcześniej, 30 czerwca 1976 roku w Radomiu. Mieszkańców miasta, sparaliżowanych strachem przed aresztowaniami, biciem i masowymi zwolnieniami z pracy, spędzono na stadion Radomskiego Klubu Sportowego Radomiak. Jeśli wierzyć prasowym relacjom, obiekt został „wypełniony do ostatniego miejsca przodującymi rolnikami i robotnikami z całego województwa, weteranami walk o wyzwolenie narodowe i społeczne, młodzieżą”. Ale stadion wypełniają nie tylko mieszkańcy Radomia i województwa radomskiego. Wspomagają ich robotnicy i rolnicy zwiezieni z województw: skierniewickiego, siedleckiego, lubelskiego i piotrkowskiego, a nawet mieszkańcy Warszawy oraz załoga Elektrowni Kozienice. Gigantyczny transparent głosił, że mieszkańcy Radomia piętnują „tych, którzy zakłócili demokratyczny dialog z narodem”.
Przedstawiciele radomskich władz biją się w piersi. Nie własne, oczywiście, tylko w piersi obywateli rządzonego przez nich miasta. Wszystko po to, aby udobruchać warszawską centralę, a przede wszystkim towarzysza Gierka. „Wszyscy radomiacy moralnie odpowiadają za zaistniałe wydarzenia i ich skutki” – ogłasza prezydent Radomia Tadeusz Karwicki i podaje nazwiska kilku „warchołów i chuliganów”. Swojego potępienia nie ogranicza tylko do uczestników antyrządowego protestu. „Wstyd i hańba dla tych, którzy popierali wandali i grabieżców” – mówi. Miejscowy lekarz, Tadeusz Kortylewski, obsadzony w tym spektaklu w roli przedstawiciela radomskiej społeczności, zapewnia, że miasto „będzie starało się ofiarnością na co dzień, demokratyczną dyskusją, sumiennym wykonywaniem obowiązków zasłużyć na opinię, że razem z całym krajem, pod przewodnictwem partii i jej przywódcy Edwarda Gierka, buduje pomyślność kraju, któremu na imię – Polska”. Wtóruje mu Leopold Kosior, górnik z tarnobrzeskiej kopalni siarki, przekonując, że „nie damy, my, ludzie twórczego czynu, zepchnąć się z drogi wytyczonej przez partię”.
W tym ponurym, pełnym wielkich słów spektaklu, którego celem jest upokorzenie zbuntowanego miasta, nie mogło oczywiście zabraknąć przedstawicieli Zakładów Metalowych im. generała „Waltera”. Starannie dobrani robotnicy na wyprzódki zapewniają, że w proteście przeciwko podniesieniu cen brali udział tylko nieliczni walterowcy, czarne owce, dla których „godność Polaka, godność robotnika jest tylko frazesem”. Tomasz Kozłowski, kolejny walterowiec, tłumaczy, że „niełatwo żyć i pracować, mając świadomość, że podeptano chlubną robotniczą tradycję miasta i zakładów”.
W nieodległym Ursusie, drugim zbuntowanym mieście, przebieg wiecu był podobny. Także i tutaj wybrane przez władze osoby zapewniają, że robotnicy wstydzą się za tych „którzy narazili na szwank dobre imię zakładu” i zapewniają, że największym marzeniem załogi Ursusa jest „praca – wytężona, solidna, wymagająca wzmożonego wysiłku nas wszystkich”.
Gazety publikują informacje o listach, mają ich być tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy, które Polacy jakoby wysyłają do Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza. Są pisane „przez przedstawicieli wszystkich bez wyjątku warstw społecznych, środowisk i pokoleń. Piszą kobiety i mężczyźni, robotnicy, studenci, ludzie nauki, weterani ruchu robotniczego, młodzież i kombatanci”. Ich treść, jak twierdzi „Trybuna Ludu”, „można zawrzeć w dwóch zdaniach: jesteśmy z Wami, towarzyszu Gierek, jesteśmy z partią”.
Virtuti Militari dla Breżniewa
Czytając ówczesne gazety, można odnieść wrażenie, że naród jest głęboko zawstydzony, wręcz zatrwożony tym, co zrobili protestujący robotnicy Radomia, Ursusa i Płocka. Robi wszystko, aby przebłagać towarzysza I sekretarza, wyjednać u niego wybaczenie. „Zawsze możecie na nas liczyć”, „Nie zawiedziemy partii”, „W pełni popieramy przemyślane i mądre decyzje”, „Wysoko cenimy, towarzyszu Gierek, Wasz autorytet jako przywódcy partii i narodu”. Po katowickim przemówieniu „przywódcy narodu i państwa” cytowany jest głos jednego z gdańskich stoczniowców, który oświadcza, że słowa Gierka „nie mogły nie wstrząsnąć sercem Polaków. Przedłożone przez Edwarda Gierka racje są nie do odparcia, dobrze wyrażają przekonania wszystkich ludzi pracy”. Wrocławscy pafawagowcy oświadczają, że są z „towarzyszem Gierkiem, w Waszej, a zarazem naszej wspólnej pracy, w realizacji Waszej, a zarazem naszej woli”. Ze „Sztygarem” są też, jeśli wierzyć mediom, mieszkańcy: Białostocczyzny, Nowosądecczyzny, Krakowa, Bielska-Białej, Gorzowa, Suwałk. Zamościa, Kielc, Legnicy…
Ale wbrew propagandowym zaklęciom autorytet Edwarda Gierka i jego ekipy rozsypuje się w proch. Nigdy nie był wielki, zawsze był oparty wyłącznie na poprawiających się wskaźnikach gospodarczych, rosnącej stopie życiowej. Teraz, gdy te wskaźniki zaczęły spadać, gdy Polacy zrozumieli, że rzeczywistość wystawia rachunek za socjalistyczne, ale jednak eldorado z lat 1971–1975, patrzą na rządzącą ekipę z rosnącym rozczarowaniem.
Gierek nigdy nie miał autorytetu, którym cieszył się jego poprzednik Władysław Gomułka, którego otaczał nimb męczennika stalinizmu, tego, który potrafił się oprzeć samemu Józefowi Wissarionowiczowi i jego polskim namiestnikom – Bolesławowi Bierutowi, Hilaremu Mincowi, Stanisławowi Radkiewiczowi. Autorytet „Wiesława” był oparty na jego dramatycznych przeżyciach z więzienia X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (a także na latach spędzonych w sanacyjnych więzieniach), jego sprzeciwie wobec kolektywizacji rolnictwa, wreszcie na pogonieniu w październiku 1956 roku następcy Stalina, Nikity Chruszczowa, gdy sowiecki gensek przyleciał do Warszawy, aby nie dopuścić do wyboru Gomułki na stanowisko I sekretarza KC, a ten kazał mu czekać w przedpokoju na wynik obrad Biura Politycznego PZPR. To wówczas pisarka Maria Dąbrowska zapisała w swoim dzienniku: „Jest coś imponującego w wytrzymaniu tej sceny przez steraną ofiarę systemu, jaką jest Gomułka. Jest też coś imponującego w fakcie, że to robotnik polski, pierwszy po hrabim Andrzeju Zamoyskim, powiedział: _Allez-vous en_ ”.
W 1974 roku Edward Gierek dekoruje Krzyżem Virtuti Militari Leonida Breżniewa, sekretarza generalnego KC Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Takie przejawy serwilizmu wobec „wielkiego brata” ze wschodu nieco przykrywały ograniczone otwarcie Polski Ludowej na zachód
Autorytet Gomułki oparty był też na jego wojennych przeżyciach, które jak cała komunistyczna partyzantka w peerelowskiej propagandzie były wprawdzie mocno zmitologizowane, ale Polacy jednak doceniali, że „Wiesław” przeżył okupację w Polsce, a nie gdzieś w Sowietach ani tym bardziej we Francji. Gomułka w dużym stopniu dzielił polski los, co dostrzegali również jego polityczni adwersarze. Tymczasem Gierek przybył na gotowe. Wojnę spędził we Francji, co według polskich wyobrażeń, do dzisiaj zresztą aktualnych, było spacerkiem lub sanatorium, w którym żołnierze niemieccy zamiast mordować niemalże podawali okupowanemu społeczeństwu: żabie udka, _foie gras_ i kieliszki schłodzonego szampana.
Gdy 24 października 1956 roku Władysław Gomułka stanął na balkonie Pałacu Kultury i Nauki, na placu Defilad zgromadziło się 300–400 tysięcy osób (niektóre szacunki mówiły nawet o 500 tysiącach), więcej niż kiedykolwiek słuchało polskiego polityka. A gdy niespełna miesiąc później świeżo mianowany I sekretarz KC wyjeżdżał na rozmowy do Moskwy, w kraju zapanowała autentyczna histeria. „Gomułka dostaje setki listów błagających go, żeby nie jechał. Podobno młodzież zbiera się gromadnie pod gmachem UB, skandując »Pilnujcie Gomułki w Moskwie_«_” – zapisała w _Dziennikach 1914–1965_ autorka _Nocy i dni_. Gdy okazało się, że upilnowali, to pociągu, którym podróżował „Wiesław”, wyczekiwało na granicy polsko-sowieckiej w Terespolu kilkaset osób, a jego salonkę zasypano kwiatami, listami, depeszami, a nawet pluszowymi misiami i lalkami. Ponad pół roku później Maria Dąbrowska spędzała święta wielkanocne w Lipkach, gdzie spotkała księdza Jana Terlikowskiego, proboszcza parafii w Stoczku Węgierskim. „Pił zdrowie Gomułki, którego nazywa Władysławem V” – zanotowała.
Edward Gierek nigdy nie miał takiego benefisu. Mit założycielski gierkowskiej ekipy – wizyty w Stoczni Szczecińskiej i Stoczni Gdańskiej w styczniu 1971 roku – nie były w stanie dorównać wydarzeniom 1956 roku i prącym na Warszawę sowieckim czołgom. Gierek cieszył się autorytetem tylko wśród tak zwanej inteligencji technicznej, która była największym beneficjentem modernizacji kraju, sprowadzaniem nad Wisłę nowoczesnych technologii. Ale i ona zaczynała sarkać, bo coraz trudniej było godzić jej wymogi z absurdami socjalistycznego zarządzania.
Polacy doceniali też skromność Gomułki. Ta skromność, żeby nie powiedzieć skąpstwo, było dysfunkcyjne i zabójcze dla gospodarki, ale Polacy cenili sobie, że szef państwa, niepodzielny władca kraju, oszczędnie dzieli sporta na pół, a jego zgrzebny garnitur i płaszcz niewiele różnią się od tego, w którym chodzi urzędnik w Kraśniku czy Kłodawie. Teraz w tym Kraśniku i Kłodawie widzieli rozmach towarzyszy z aparatu partyjnego, którzy budowali sobie dacze i zachowywali się jak właściciele Polski Ludowej.
Przez moment siła Gierka brała się z tego, że był inny niż Gomułka. Nosił eleganckie, dobrze skrojone garnitury, kolorowe krawaty, nie miał wciąż ponurej miny, która cechowała jego poprzednika. To się spodobało, aspirujący naród z ulgą powitał przywódcę, którego _entourage_ niewiele różniło się od tego, którym wyróżniali się przywódcy Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Wielkim atutem Gierka w pierwszych latach jego rządów było też to, że nie wychował się w Sowietach, że dorastał w warunkach zachodniej demokracji parlamentarnej. To stwarzało nadzieję, że przynajmniej w jakimś stopniu „uzachodni” i „udemokratyczni” polską politykę. Ale czas mijał, a rzeczywistość szła w przeciwnym kierunku. Budowa Huty Katowice została odebrana jako całkowite uzależnienie polskiej gospodarki od Związku Sowieckiego – Breżniewowi, absolwentowi Dnieprodzierżyńskiego Instytutu Hutniczego i w młodości pracownikowi miejscowych zakładów metalurgicznych, wręczono nawet legitymację pracowniczą o numerze jeden i przyznano tytuł Honorowego Członka Załogi. A kwintesencją tego procesu było odznaczenie sowieckiego genseka Orderem Virtuti Militari, którego zresztą sam zażądał, bo początkowo planowano wręczenie mu Orderu Zasługi PRL. Szczytowy punkt serwilizmu wobec Moskwy gierkowska ekipa osiągnęła jednak dwa lata później, w 1976 roku, już po Radomiu i Ursusie, umieszczając w konstytucji zapis o „nierozerwalnych więzach przyjaźni” ze Związkiem Radzieckim.
Wszystko to nadwerężyło i tak dość znikome zaufanie do Gierka i jego akolitów. Polacy, jeśli już mieli maszerować do socjalizmu, to woleli jednak robić to polską drogą, a nie podążać ścieżką wydeptaną przez Sowietów. Owszem, znaczna część społeczeństwa mogła się na to godzić, jeśli trud tej wędrówki dało się urozmaicać szynką Krakus, słodzoną herbatą i sprowadzanymi z Kuby pomarańczami oraz drinkami przygotowywanymi z Żytniej i soczków Dodoni. Gdy tego wszystkiego zabrakło, gdy gierkowska ekipa przestała „dowozić” wzrost gospodarczy, większość Polaków nie zamierzała już wybierać się w drogę ku świetlanej komunistycznej przyszłości. Bardziej gotowa była – jak wkrótce zaśpiewa Maryla Rodowicz – „wsiąść do pociągu byle jakiego”, byle tylko jego maszynistą nie był towarzysz „Sztygar”.