Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Czas mroku. Cykl Czerwony świt. Tom 5 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
6715 pkt
punktów Virtualo

Czas mroku. Cykl Czerwony świt. Tom 5 - ebook

Zerwał okowy, a potem zniszczył świat... Dziesięć lat temu Darrow pokierował rewolucją i stworzył fundament dla nowego świata. Teraz jest wyjęty spod prawa.

Odrzucony przez Republikę, która stworzył, dysponując zaledwie połową swojej floty prowadzi na własną rękę wojnę na Merkurym. Wróg ma przewagę liczebną i zbrojną, ale Darrow zawsze ma asa w rękawie? Czy pozostanie bohaterem, który zerwał okowy? Czy stanie się powodem zniszczenia własnego świata? Czy nadszedł czas, aby inna legenda zajęła jego miejsce? Lysander au Lune, usunięty dziedzic starego imperium, powrócił do Rdzenia.

Najpierw musi przetrwać wśród skłóconych Złotych, a potem przeżyć spotkanie z Darrowem. Czy swoim mieczem przyniesie rodzajowi ludzkiemu pokój? Na Lunie Mustang – trapiona przez wrogów Suwerenka Republiki – musi ratować demokrację i swojego męża, który znajduje się na wygnaniu miliony kilometrów od niej. Jedyną pewną rzeczą w Układzie Słonecznym jest zdrada. Oraz to, że Powstanie wkracza w nowy czas mroku.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-62-0
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRAMATIS PERSONÆ

Dra­ma­tis personÆ

Republika Solarna

Dar­row z Lykos / Żni­wiarz – były arcy­im­pe­ra­tor Repu­bliki Solar­nej, mąż Vir­gi­nii, Czer­wony

Vir­gi­nia au Augu­stus / Mustang – aktu­alna Suwe­renka Repu­bliki Solar­nej, żona Dar­rowa, pry­mus domu Augu­stus, sio­stra Sza­kala z Marsa, Złota

Pax – syn Dar­rowa i Vir­gi­nii, Złoty

Kie­ran z Lykos – brat Dar­rowa, Wyjec, Czer­wony

Rhonna – bra­ta­nica Dar­rowa, córka Kie­rana, lan­sjer, Szcze­niak nr Dwa, Czer­wona

Deanna – matka Dar­rowa, Czer­wona

Sevro au Barca / Goblin – impe­ra­tor Repu­bliki, mąż Vic­try, Wyjec, Złoty

Vic­tra au Barca – żona Sevro, z domu au Julii, Złota

Elec­tra au Barca – córka Sevro i Vic­try, Złota

Dan­cer, sena­tor O’Faran – sena­tor, nie­gdyś jeden z dowód­ców Synów Aresa, mąż Deanny, try­bun bloku Czer­wo­nych, Czer­wony

Kavax au Tele­ma­nus – pry­mus domu Tele­ma­nus, klient domu Augu­stus, Złoty

Niobe au Tele­ma­nus – żona Kavaxa, klient domu Augu­stus, Złota

Daxo au Tele­ma­nus – dzie­dzic domu Tele­ma­nus, syn Kavaxa i Niobe, sena­tor, try­bun bloku Zło­tych, Złoty

Thraxa au Tele­ma­nus – pre­tor Wol­nych Legio­nów, córka Kavaxa i Niobe, Wyjec, Złota

Ale­xan­dar au Arcos – naj­star­szy wnuk Lorna, dzie­dzic domu Arcos, sprzy­mie­rze­niec domu Augu­stus, lan­sjer, Szcze­niak nr Jeden, Złoty

Cadus Har­nas­sus – impe­ra­tor Repu­bliki, zastępca dowódcy Wol­nych Legio­nów, Poma­rań­czowy

Orion xe Aqu­arii – nawar­cha Repu­bliki, impe­ra­tor Bia­łej Floty, Wyjec, Nie­bie­ska

Col­lo­way xe Char – pilot z naj­więk­szą liczbą zestrze­leń we flo­cie Repu­bliki, Wyjec, Nie­bie­ski

Gli­ra­stes Mistrz Stwórca – archi­tekt i wyna­lazca, Poma­rań­czowy

Holi­day ti Naka­mura – dux Lwiej Gwar­dii Vir­gi­nii, sio­stra Trigga, klient domu Augu­stus, cen­tu­rion Legionu Pegaz, Szara

Żywe Sre­bro / Regu­lus ag Sun – naj­bo­gat­szy czło­wiek w Repu­blice, szef Sun Indu­stries, Srebrny

Publius cu Cara­val – try­bun bloku Mie­dzia­nych, sena­tor, Mie­dziany

The­odora – przy­wód­czyni agen­tów zwa­nych Drza­zgami, klient domu Augu­stus, Różowa Róża

Zan – arcy­im­pe­ra­tor Repu­bliki po usu­nię­ciu z tej pozy­cji Dar­rowa, dowódca floty obron­nej Luny, Nie­bie­ski

Bła­zen – Wyjec, klient domu Barca, Złoty

Pestka – Wyjec, klient domu Barca, Złota

Min-Min – Wyjec, snaj­per i eks­pert od uzbro­je­nia, klient domu Barca, Czer­wona

Brzy­dal – Wyjec, klient domu Augu­stus, Złoty

Kulki – Wyjec, haker, Zie­lony

Bez­ję­zyk – były wię­zień w Gro­bowcu w Otchłani, Obsy­dia­nowy

Felix au Daan – ochro­niarz Dar­rowa, klient domu Augu­stus, Złoty

Wspólnota

Ata­lan­tia au Grim­mus – dyk­ta­torka Wspól­noty, córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, sio­stra Ai i Moiry, były klient domu Lune, Złota

Lysan­der au Lune – wnuk byłej Suwe­renki Octa­vii, dzie­dzic rodu Lune, były patron domu Grim­mus, Złoty

Atlas au Raa / Rycerz Stra­chu – brat Romu­lusa au Raa, legat Legionu Zero („Gor­gony”), daw­niej pod kura­telą domu Lune, klient domu Grim­mus, Złoty

Ajax / Rycerz Burzy – syn Ai au Grim­mus i Atlasa au Raa, dzie­dzic domu Grim­mus, legat Żela­znych Lam­par­tów, Złoty

Kalin­dora au San / Rycerz Miło­ści – Olim­pij­ski Rycerz, ciotka Ale­xan­dra au Arcosa, klient domu Grim­mus, Złota

Julia au Bel­lona – matka Cas­siusa, który nie utrzy­muje z nią kon­tak­tów, nie­przy­ja­ciółka Dar­rowa, pry­mus ostat­ków domu Bel­lona, Złota

Scor­pio au Votum – pry­mus domu Votum (magnaci, wła­ści­ciele kopalni metali i budow­ni­czy Mer­ku­rego), Złoty

Cicero au Votum – dzie­dzic domu Votum, syn Scor­pio, legat Legionu Skor­pion, Złoty

Asmo­deus au Car­thii – pry­mus domu Car­thii (stocz­niowcy z Wenus), Złoty

Rhone ti Fla­vi­nius – pod­pre­tor rodu Lune, były zastępca dowódcy XIII Straży Pre­to­riań­skiej Dra­go­nów (którą dowo­dziła Aja), Szary

Seneca au Cern – dux Ajaxa, cen­tu­rion Żela­znych Lam­par­tów, Złoty

Magnus au Grim­mus / Pan Popio­łów – były arcy­im­pe­ra­tor za rzą­dów Octa­vii au Lune, Nisz­czy­ciel Rei, Złoty, zabity przez Wyj­ców i Apol­lo­niusa au Valii-Rath

Octa­via au Lune – była Suwe­renka Wspól­noty, babka Lysan­dra, Złota, zabita przez Dar­rowa

Aja au Grim­mus – córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, Złota, zabita przez Sevro

Moira au Grim­mus – córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, Złota, zabita przez Ragnara

Dominium Obrzeża

Dido au Raa – współ­kon­sul Domi­nium Obrzeża, żona byłego Suwe­rena Domi­nium Obrzeża Romu­lusa au Raa, z domu au Saud, Złota

Dio­me­des au Raa / Rycerz Burzy – syn Romu­lusa i Dido, tak­sar­cha Falangi Bły­ska­wicy, Złoty

Sera­phina au Raa – córka Romu­lusa i Dido, locha­gos Jede­na­stej Jazdy Pyłu

Helios au Lux – współ­kon­sul Domi­nium Obrzeża dzie­lący urząd z Dido

Romu­lus au Raa / Władca Pyłu – były pry­mus domu Raa i Suwe­ren Domi­nium Obrzeża, Złoty, popeł­nił rytu­alne samo­bój­stwo

Obsydianowi

Sefi Mil­cząca – kró­lowa Obsy­dia­no­wych, przy­wód­czyni Wal­ki­rii, sio­stra Ragnara Vola­rusa, Obsy­dia­nowa

Val­dir Nie­ścięty – wódz wojenny, part­ner kró­lo­wej Sefi, Obsy­dia­nowy

Ozgard – sza­man ogni­stych kości, Obsy­dia­nowy

Fre­ihild – _skuggi_ wojow­niczka ducha, Obsy­dia­nowa

Gud­kind – _skuggi_ wojow­nik ducha, Obsy­dia­nowy

Xeno­phon – doradca Sefi, Białe _logos_

Ragnar Vola­rus – były przy­wódca Obsy­dia­no­wych, Wyjec, Obsy­dia­nowy, zabity przez Aję

Inni

Eph­raim ti Horn – wolny strze­lec, były czło­nek Synów Aresa, mąż Trigga ti Naka­mura, Szary

Volga Fjor­gan – wolny strze­lec, współ­pra­cow­niczka Eph­ra­ima, Obsy­dia­nowa

Apol­lo­nius au Valii-Rath / Mino­taur – dzie­dzic domu Valii-Rath, wie­lo­mówny, Złoty

Książę Rąk – czło­nek Syn­dy­katu, mistrz zło­dziei, Różowy

Lyria z Laga­los – Gamma z Marsa, klient domu Tele­ma­nus, Czer­wona

Liam – sio­strze­niec Lyrii, klient domu Tele­ma­nus, Czer­wony

Har­mony – przy­wód­czyni Czer­wo­nej Ręki, była człon­kini Synów Aresa, Czer­wona

Pytha – pilotka, towa­rzyszka Cas­siusa i Lysan­dra, Nie­bie­ska

Fig­ment – wolny strze­lec, Brą­zowa

Fitch­ner au Barca / Ares – były przy­wódca Synów Aresa, Złoty, zabity przez Cas­siusa au Bel­lonaSUWERENKA

Suwe­renka

– Oby­wa­tele Repu­bliki Solar­nej, mówi wasza Suwe­renka.

Wpa­truję się na wpół ośle­piona w plu­ton egze­ku­cyjny obiek­ty­wów kamer podob­nych do muszych oczu. Po dru­giej stro­nie ilu­mi­na­tora za moją sceną sta­cje bojowe i okręty wojenne uno­szą się ponad górną atmos­ferą Luny.

Patrzy na mnie osiem miliar­dów oczu.

– W ubie­gły pią­tek wie­czo­rem, trze­ciego dnia men­sis Mar­tius, otrzy­ma­łam raport, z któ­rego wynika, że Wspól­nota prze­pro­wa­dza na orbi­cie Mer­ku­rego ope­ra­cję woj­skową na dużą skalę. Od czasu bitwy o Marsa pięć lat temu nie zgro­ma­dzono podob­nej ilo­ści wypo­sa­że­nia i rów­nie licz­nych sił. Pono­simy odpo­wie­dzial­ność za ten kry­zys. Zwa­bieni fał­szy­wymi obiet­ni­cami peł­no­moc­nika wroga, pozwo­li­li­śmy, aby nasza deter­mi­na­cja osła­bła. Uwie­rzy­li­śmy w szla­chet­ność naszego nie­przy­ja­ciela. Uwie­rzy­li­śmy, że można zawrzeć pokój z tyra­nami. Praw­dziwa natura tego kłam­stwa, jakże kuszą­cego, została ujaw­niona: to okrutne intrygi na pozio­mie władz, obmy­ślone, popeł­nione i prze­pro­wa­dzone przez nowo wyzna­czoną Dyk­ta­torkę Ostat­ków Wspól­noty, Ata­lan­tię au Grim­mus, córkę Pana Popio­łów. Ule­gł­szy jej cza­rowi, poszli­śmy na ugodę z rzecz­ni­kami tyra­nii. Zwró­ci­li­śmy się prze­ciwko naszemu naj­więk­szemu gene­ra­łowi, mie­czowi, który prze­ciął okowy nie­woli, i zażą­da­li­śmy, aby zgo­dził się na pokój, w któ­rym on sam roz­po­znał kłam­stwo. Kiedy odmó­wił, krzyk­nę­li­śmy: „Zdrajca!”, „Tyran!”, „Pod­że­gacz wojenny!”. W oba­wie przed nim przy­wo­ła­li­śmy z powro­tem z Mer­ku­rego na Lunę część Bia­łej Floty: Straż Cen­tralną. Zosta­wi­li­śmy impe­ra­tor Aqu­arii połowę sił, nara­ża­jąc ją na atak. Uczy­ni­li­śmy ją na wpół bez­bronną. Teraz z jej floty, floty, która oswo­bo­dziła nasze domy, pozo­stały szczątki. Dwie­ście waszych okrę­tów wojen­nych zostało znisz­czo­nych. Tysiące waszych mary­na­rzy zgi­nęły. Miliony waszych braci i sióstr zostały porzu­cone na wro­giej pla­ne­cie. Straty się­gają setek miliar­dów, wasze straty. I jest to wina sprze­czek w waszym sena­cie, a nie sił wroga. Sły­sza­łam, jak mówiono w ostat­nich mie­sią­cach, w kory­ta­rzach Nowego Forum, na uli­cach Hype­riona, w wia­do­mo­ściach nada­wa­nych w całej Repu­blice, że powin­ni­śmy porzu­cić tych synów i córki wol­no­ści, te Wolne Legiony. Sły­sza­łam, jak nazywa się je publicz­nie, bez wstydu, „Utra­co­nymi Legio­nami”. Zostali skre­śleni przez was mimo odwagi, jaką oka­zali, mimo wytrzy­ma­ło­ści, jaką w sobie zna­leźli, mimo potwor­no­ści, jakie wycier­pieli dla was. Zostali skre­śleni, ponie­waż boimy się, że roz­sta­jąc się z naszymi okrę­tami, ścią­gniemy inwa­zję na wła­sne światy. Ponie­waż boimy się ponow­nie ujrzeć żelazo Wspól­noty na naszych nie­bach. Ponie­waż boimy się zary­zy­ko­wać wygodę i wol­ność, które męż­czyźni i kobiety z Wol­nych Legio­nów zdo­byli dla nas za cenę wła­snej krwi… Powiem wam, czego ja się boję. Boję się, że czas roz­wod­nił nasze marze­nie! Boję się, że pośród wygód uwie­rzy­li­śmy, że o swo­body nie trzeba wal­czyć!

Pochy­lam się do przodu.

– Oba­wiam się, że wątłość naszej deter­mi­na­cji, kłót­nie i obmowy, w któ­rych jakże deka­dencko się nurza­li­śmy, ogra­bią nas z jed­no­ści woli, która pozwo­liła światu ruszyć naprzód ku lep­szemu miej­scu, gdzie posza­no­wa­nie dla spra­wie­dli­wo­ści i wol­no­ści zna­la­zło punkt zacze­pie­nia po raz pierw­szy od tysiąca lat. Oba­wiam się, że z powodu z braku jed­no­ści powró­cimy do ohyd­nej epoki, z któ­rej ucie­kli­śmy, i że ten nowy czas mroku będzie bar­dziej okrutny, bar­dziej zło­wiesz­czy i bar­dziej prze­wle­kły z powodu nik­czem­no­ści, jaką roz­bu­dzi­li­śmy w naszych wro­gach. Wzy­wam was, Ludu Repu­bliki, pozo­stań­cie zjed­no­czeni. Nawo­łuj­cie swo­ich sena­to­rów, aby odrzu­cili strach. Aby odrzu­cili otę­pie­nie, w któ­rym dba się tylko o wła­sne korzy­ści. Aby nie drżeli zdjęci pier­wot­nym stra­chem na myśl o inwa­zji. Nie pozwól­cie, aby wasi sena­to­ro­wie gro­ma­dzili dla sie­bie wasze bogac­twa, cho­wali się za waszymi okrę­tami wojen­nymi, lecz obudź­cie w ich duszach bar­dziej gniewne anioły i poślij­cie potęgę Repu­bliki, żeby strą­ciła machinę tyra­nii i uci­sku z nieba Mer­ku­rego i ura­to­wała nasze Wolne Legiony.

W tej chwili trzy­sta osiem­dzie­siąt cztery tysiące kilo­me­trów od mojego serca, z orbity leżą­cej tysiąc kilo­me­trów nad krnąbr­nym kon­ty­nen­tem Pacy­fiki Połu­dnio­wej, poci­ski w zapew­nia­ją­cej nie­wi­dzial­ność dla rada­rów poli­me­ro­wej powłoce Sun Indu­stries pędzą w pustkę z pręd­ko­ścią trzy­stu dwu­dzie­stu tysięcy kilo­me­trów na godzinę. Lecą w kie­runku Mer­ku­rego. Nie niosą jed­nak śmierci, ale zapasy, leki na cho­robę popro­mienną, uzbro­je­nie, a także – o ile mój mąż na­dal żyje – słowa nadziei.

„Nie opu­ści­li­śmy cię. Przy­będę po cie­bie.

A do tego czasu wytrwaj, uko­chany. Wytrwaj”.1. Darrow

1

Dar­row

Aż po Dolinę

Stoję pośród ślep­ców. Mętne oczy w znisz­czo­nych przez słońce twa­rzach spo­glą­dają w niebo, na kamienny obe­lisk, na nędzne pro­te­inowe kostki w pokry­tych pęche­rzami rękach, na przy­wódcę, który spro­wa­dził ich do tego prze­klę­tego miej­sca i nie widzą niczego poza ciem­no­ścią. Ich siat­kówki zostały usma­żone przez amu­ni­cję naszych wro­gów.

Wycią­gają ręce, żeby dotknąć mojej czer­wo­nej pele­ryny, jakby to mogło ich uzdro­wić. To Czer­woni, Brą­zowi, Mie­dziani i paru Obsy­dia­no­wych, któ­rzy zde­cy­do­wali się nie posłu­chać wezwa­nia swo­jej kró­lo­wej do powrotu na Zie­mię. Legio­ni­ści, któ­rzy prze­żyli zasadzkę Ryce­rza Stra­chu na zachod­nim Lado­nie tylko po to, żeby stać się dwoma tysią­cami trzy­sta i jedną ofiarą, które musimy na­dal kar­mić, dostar­czać im pomocy medycz­nej i chro­nić. Dla­czego Atlas au Raa miałby zabi­jać, skoro oka­le­cza­nie przy­nosi dodat­kowe korzy­ści? Moi ludzie patrzą na żywe ofiary z roz­pa­czą. Inni odwra­cają głowy, jakby patrze­nie na nie mogło ścią­gnąć na nich taki sam los. Kro­pla za kro­plą Rycerz Stra­chu pogłę­bia czerń w naszych duszach.

Pochy­lam się nad Sza­rym z dwoma przy­że­ga­nymi kiku­tami zamiast nóg.

– Wyglą­dasz, jak­byś wylą­do­wał mię­dzy Tele­ma­nu­sem a kwartą whi­sky, legio­ni­sto.

– Oba­wiam się, że tak było, dowódco. Wró­cił­bym do walki, gdy­by­śmy mieli sprzęt.

Gdyby był Złoty albo Obsy­dia­nowy, wró­ciłby do walki przed koń­cem mie­siąca, ale nie możemy mar­no­wać pra­wie cał­kiem wyczer­pa­nych zapa­sów pro­tez na zwy­kłych żoł­nie­rzy pie­choty. To kiep­ska inwe­sty­cja. Kie­dyś myśla­łem, że naj­więk­szym grze­chem wojny jest prze­moc. Nie­prawda. Jej naj­więk­szym grze­chem jest to, że wymaga od dobrych ludzi, aby stali się prag­ma­tyczni.

– Na­dal to widzę, dowódco. Jak wid­mowy powi­dok. – Szary trze oczy, przy­po­mi­na­jąc sobie żagiew Ryce­rza Stra­chu. – Jasna jak dzień. Nie mogę zasnąć nawet na chwilę.

– Tak samo jak ja, ale kiedy następ­nym razem otwo­rzysz oczy, zoba­czysz Marsa. Jesteś z Hip­po­lity, zga­dza się?

– Uro­dzi­łem się i wycho­wa­łem w nefry­to­wym mie­ście.

– Wkrótce razem tam zjemy ostrygi i zapa­limy po cyga­rze. Obie­cuję.

Pokle­puję go po ramie­niu, pomru­ku­jąc coś bła­hego, i ruszam dalej. Zatrzy­muję się przed sta­rym Czer­wo­nym, który ma narzu­coną na ramiona cienką koł­drę mimo skwaru. Jest łysy, jeśli pomi­nąć prze­rze­dzony wia­nu­szek siwych wło­sów, zwija szluga z dużą wprawą. Zerka to w tę, to we w tę, kiedy orien­tuje się, że stoję przy nim. Nabiera gwał­tow­nie powie­trza w płuca.

– To ty?

Wyciąga rękę. Chwy­tam ją. Szlug zaczyna mu drżeć ze zde­ner­wo­wa­nia. Kładę rękę na jego dłoni i daję znać jakiejś kobie­cie, żeby rzu­ciła mi swoją zapal­niczkę. Koniu­szek szluga dymi się, kiedy go zapa­lam Czer­wo­nemu. Odrzu­cam zapal­niczkę z powro­tem.

– Wygląda na to, że mia­łeś nie­zły dzień – mówię.

Zaciąga się głę­boko. Ręce prze­stają mu drżeć.

– Jestem Czer­wony, dowódco. Byłem ślepy przez więk­szość życia. Świet­nie sobie pora­dzę. Jeśli są inne gęby do wykar­mie­nia, nie mar­tw­cie się o mnie, ja nie umrę.

Jego akcent…

– Z któ­rej kopalni jesteś, legio­ni­sto?

Szcze­rzy zęby w uśmie­chu.

– Tak się składa, że z two­jej.

– Z Lykos? – Przy­glą­dam mu się. Kurze łapki w kąci­kach oczu upstrzone ugry­zie­niami krwa­wych gzów. – Jak się nazy­wasz?

– Nie pozna­jesz mnie, dowódco?

Znowu zaciąga się szlu­giem. Koniu­szek jarzy się, pło­nąc szybko i jasno. Trzyma go w taki sam spo­sób jak w dniu śmierci Eo, mię­dzy ser­decz­nym i małym pal­cem. Czuję ruch powie­trza napły­wa­ją­cego z głę­bin kopalni. Zapach rdzy i gorzały. Sły­szę echo śmie­chu Eo. Minęło tyle czasu.

– Dago – szep­czę. – Dago Gamma.

Czy to naprawdę może być pie­kło­nu­rek, któ­rego uwiel­bia­łem i nie­na­wi­dzi­łem jako dziecko? Czło­wiek, który nauczył mnie sensu porażki? Który wygrał trzy­dzie­ści dwa Waw­rzyny? A teraz jest tutaj, na Mer­ku­rym, w mojej armii. Pięt­na­ście lat póź­niej – choć patrząc na niego, można by pomy­śleć, że minęło czter­dzie­ści. Jego wiek spra­wia, że sam czuję brze­mię lat.

– We wła­snej par­szy­wej oso­bie, dowódco.

Drży z powodu ran, ale udaje mu się uśmiech­nąć pół­gęb­kiem. Zostało mu nie­wiele zębów.

– Co… Jak długo…

– Od Marsa, dowódco. Pięć lat.

– I ni­gdy nie pomy­śla­łeś, żeby mnie odszu­kać.

– Tylko gówno warty czło­wiek pod­pina się do pie­kło­nurka, który ma na oku Waw­rzyn. – Jego śmiech zamie­nia się w kaszel. – Ale teraz go zdo­by­łeś, dowódco. Niech to szlag, naprawdę go zdo­by­łeś.

– Dowódco. – Za moimi ple­cami staje Felix, nie­ska­zi­telny Złoty będący moim ochro­nia­rzem.

Wywo­dzi się z pomniej­szego rodu, który zło­żył przy­sięgę wier­no­ści domowi Augu­stus. Jest posęp­nym cyni­kiem. Ma nie­wiele ponad czter­dziestkę i nie pała wielką miło­ścią do pod­Ko­lo­rów. Pozo­stał jed­nak wierny mojej żonie i jest Mar­sja­ni­nem. W dzi­siej­szych cza­sach trudno o bar­dziej god­nych zaufa­nia ludzi. Dwa tuziny kolej­nych Zło­tych ochro­nia­rzy, czy­stych i sil­nych jak bogo­wie, stoją przy skraju morza ślep­ców. Zenit i męty ludz­ko­ści. Mam wyrzuty sumie­nia, że na ochro­nia­rzy wybie­ram zenit, a nie wła­snych ludzi. Znowu: prag­ma­tyka.

– Pań­ski prom jest gotowy do lotu. Pań­ski… towa­rzysz podróży zaczyna się nie­po­koić.

Chcę zostać, zadać Dago tysiąc pytań, ale nie mogę. I bez tego led­wie mam czas, żeby odwie­dzić tych ludzi. Były takie czasy, kiedy idąc wśród ran­nych, można było zna­leźć Sevro, który pił z nimi i kiep­sko grał w kara­chi. Na każ­dym kroku odczu­wam jego nie­obec­ność, nie tylko na polu walki. Tak wiele dziur muszę wypeł­nić.

– Żni­wiarz…

Dago przy­wo­łuje mnie gestem. Przy­ku­cam z powro­tem. Otwiera kie­szeń na udzie. W środku ma dwa meta­lowe pojem­niki: jeden napeł­niony zie­mią z Marsa, drugi pusty, na jego pro­chy. Więk­szość mar­sjań­skich żoł­nie­rzy boi się śmierci na obcej pla­ne­cie. Ile skur­czo­nych tru­pów widzia­łem po bom­bar­do­wa­niach, ści­ska­ją­cych w ręku ojczy­stą zie­mię? Ile puszek z popio­łami wysła­łem na Marsa, żeby zostały roz­sy­pane w morzu? Dago daje mi swoją zie­mię. Nawet pach­nie Mar­sem, ma tę żela­zi­stą nutkę.

– Nie mogę tego przy­jąć – mówię.

– Gdzie jest twoja puszka, co?

– Została na Lunie. To były nie­pla­no­wane waka­cje.

Bie­rze garść ziemi i pod­suwa ją mnie.

– Jest z Lykos. – Kaszle krwią w koł­drę. – Jest tak samo twoja jak moja. Przy­wieź ją z powro­tem, a wypi­jemy razem kie­li­szek i coś prze­ką­simy, dobra? – Sięga po moją rękę i roz­płasz­cza ją, żeby mógł mi oddać połowę garstki. – Mars jest z tobą aż po Dolinę.

Inni sły­szą jego słowa i zaczy­nają bić się w piersi, wybi­ja­jąc rytm Gasną­cego Trenu, tyle że na odwrót. Nie wybi­jają szyb­kiemu rytmu, który spo­wal­nia, aż urywa się w śmierci, ale powolny, który przy­śpie­sza sza­leń­czo. Już mam coś powie­dzieć Dago, kiedy zapala następ­nego szluga i dmu­cha mi dymem w twarz jak za sta­rych cza­sów.

– Nie ma czasu na słowa, dowódco. Musisz zająć się zabi­ja­niem.

Zaci­skam pięść na gar­ści ziemi.

– Aż po Dolinę.

* * *

Scho­waw­szy zie­mię z Lykos bez­piecz­nie do sakiewki, opusz­czam pusty­nię. Rwę się do walki.

Mój prom leci ponad pustynną kredą. Za nami na znie­kształ­co­nym hory­zon­cie drży Helio­po­lis. Potężny mur z tarcz, wysoki na kilo­metr i długi na pięt­na­ście, blo­kuje przej­ście mię­dzy dwoma zbie­ga­ją­cymi się pasmami gór­skimi. Dom Votum wzniósł go, żeby chro­nić Helio­po­lis przed pustyn­nymi burzami, które nad­cią­gały, kiedy wio­senne cyklony nawie­dzały Morze Syko­raks na dale­kiej pół­nocy, i pędziły na połu­dnie ponad Pust­ko­wiem Ladona wprost na mia­sto. Wzdłuż szczytu muru drżą iskry: inży­nie­ro­wie przy­spa­wują tam działa ze znisz­czo­nych okrę­tów.

Opła­kuję takie mar­no­tra­wie­nie sprzętu. Działa są tam tylko po to, żeby zaspo­koić żąda­nia miesz­kań­ców Helio­po­lis i Mistrza Stwórcy Gli­ra­stesa, a nie żeby zapo­biec inwa­zji. Helio­po­lis to dru­gie pod wzglę­dem zamoż­no­ści mia­sto na Mer­ku­rym, bogate w archi­tek­turę i sły­nące z wyści­gów rydwa­nów; otwiera doj­ście do kopalni na wybrzeżu, ale stra­te­gicz­nie nie ma zna­cze­nia dla moich celów. To na pół­nocy zła­mię wroga.

Helio­po­lis jest cier­niem w moim bucie. Wylę­gar­nia loja­li­stycz­nych rebe­lii, intryg, mor­dów w zauł­kach. Za swoim murem wynio­słe mia­sto z wapie­nia peł­znie ku Zatoce Syren i dalej ku Morzu Kali­bana. Uchodźcy i żoł­nie­rze tło­czą się na zaku­rzo­nych uli­cach i napeł­niają mia­sto ostrym smro­dem lata. Jed­nak w tym pustyn­nym mie­ście unosi się jesz­cze jeden zapach. Nie mewiego guano, tar­gów ryb­nych ani spa­lin z machin wojen­nych, ale cze­goś innego, cze­goś pod­stęp­nego, co czai się z tyłu głowy.

Stra­chu.

Stra­chu, który poja­wia się w oczach moich legio­ni­stów, kiedy patrzą na orbitę, gdzie Ata­lan­tia szli­fuje swoje plany inwa­zji, w głąb cie­nia gór, gdzie Rycerz Stra­chu i jego par­ty­zantka ostrzą pale do nabi­ja­nia, albo na ulice wypeł­nione Mer­ku­ria­nami, z któ­rych każdy może być szpie­giem albo skry­to­bójcą.

Jeśli śmierć floty była ampu­ta­cją, to oblę­że­nie jest śmier­cią przez wykrwa­wie­nie. Kawa­łek po kawałku bez­po­śred­nie nara­że­nie na potwor­no­ści, jakich dopusz­czają się par­ty­zanci Ryce­rza Stra­chu, i cze­ka­nie na Deszcz dła­wią ducha. Moi wierni Mar­sja­nie patro­lują pusty­nie i góry, wzno­szą machiny wojenne i umoc­nie­nia, cze­ka­jąc, aż zostaną zastrze­leni przez snaj­pera albo usły­szą owa­dzi wrzask – to budzące prze­ra­że­nie wycie sygna­li­zu­jące, że wła­śnie akty­wo­wała się paję­cza mina. Taki los jest i tak lep­szy od poj­ma­nia przez Gor­gony, doświad­czo­nych palow­ni­ków Ryce­rza Stra­chu z Legionu Zero.

Strach ogra­bia moich ludzi z god­no­ści, szla­chet­no­ści celu, wiary w sprawę. Kto może wie­rzyć w rze­czy nie­uchwytne, mając garotę zaci­śniętą wokół szyi? Cze­kają na śmierć, powoli duszeni przez Ata­lan­tię i Atlasa.

Nie­któ­rzy cze­piają się nadziei, że Repu­blika przy­śle flotę. Ist­nieje na to nie­wielka szansa, ale jeśli przy­siądę w kucki i będę cze­kać, aż moja żona uru­chomi prze­kład­nie demo­kra­cji, nie zosta­nie z nas nic, kiedy wróg ude­rzy. Będziemy umie­rać jak muchy i strach będzie się sze­rzył, kiedy cień floty Ata­lan­tii pad­nie na schody Nowego Forum, a tyta­niczne buty jej ludzi zdep­czą brzegi mojego domu.

Zatem to ogrom­nie uprasz­cza sytu­ację.

Muszę znisz­czyć strach, zanim on znisz­czy nas.

* * *

Nasza droga pro­wa­dzi ponad Pust­ko­wiem Ladona, sło­necz­nym pasem, który dławi śro­dek głów­nego kon­ty­nentu Mer­ku­rego, Heliosa. Po czę­ści pogrze­bane w jego pia­skach leżą tam pozo­sta­ło­ści trzech armii, które Pust­ko­wie połknęło w swoim cza­sie. Wkrótce nakar­mię je czwartą.

Gdzieś pośród ostrza cen­tral­nych gór Pust­ko­wia moje Wyjce zaga­niają Ryce­rza Stra­chu w stronę poty­ka­cza, który uru­chomi moją pułapkę – ku gór­ni­czemu mia­steczku Eleu­sis. Sevro powi­nien nimi dowo­dzić. Do walki z Atla­sem wysła­łem czte­rech dowód­ców na dwóch pla­ne­tach. I czte­rech zwró­cono mi nabi­tych na pale. Tylko Sevro i ja jeste­śmy w sta­nie dorów­nać bru­tal­no­ści Ryce­rza Stra­chu. Ja jed­nak dźwi­gam za duży cię­żar jak na jedną osobę. Dla­tego wysła­łem swo­jego naj­lep­szego dowódcę małej grupy, jaki mi został – Thraxę – żeby ich popro­wa­dziła, i swój naj­lep­szy miecz, Ale­xan­dra, na wypa­dek gdyby doszło do kon­fron­ta­cji.

Na połu­dniu, za Helio­po­lis, na tro­pi­kal­nych archi­pe­la­gach i głę­boko w dżun­glach ota­cza­ją­cych Morze Kali­bana, koman­dosi insta­lują sys­temy rakie­towe, miny, prze­ciw­pie­chotne działa mikro­fa­lowe. Na pół­noc­nym wscho­dzie wokół pół­wy­spu Peta­sos cią­gną się wznie­sie­nia i umiar­ko­wany kli­mat tiary, na którą skła­dają się ludne mia­sta zwane Dziećmi.

Sto­lica pla­nety i sztab mojej armii pozo­stają w Tyche. Zamie­ni­li­śmy hołu­bioną nad­mor­ską sie­dzibę domu Votum w for­tecę. Nawet kiedy prze­la­tu­jemy nad rol­ni­czymi laty­fun­diami na wschód od sto­licy, możemy dostrzec błysk jej iglic i kojący widok strze­gą­cej mia­sta góry: Gwiazdy Zaran­nej.

Dzięki manew­rowi Orion, która zde­cy­do­wała się na spa­dek swo­bodny, okręt fla­gowy mojej floty prze­trwał zasadzkę Ata­lan­tii – którą żoł­nie­rze nazy­wają bitwą Kali­bana, ponie­waż wszyst­kie statki spa­dły przez atmos­ferę do morza – i teraz strzeże Tyche. Przez cały czas jest napra­wiany w nadziei, że pew­nego dnia wróci mię­dzy gwiazdy.

Tyche jest klu­czowe nie tylko jako cyta­dela, do któ­rej można się wyco­fać w kry­zy­so­wej sytu­acji, lecz także z powodu gra­wi­Pę­tli, która bie­gnie na połu­dnie pod Hespe­ry­dami i łączy Tyche z Helio­po­lis. Ponie­waż nie zagraża jej bom­bar­do­wa­nie, będzie jedyną arte­rią dla wspar­cia, jeśli walki dotrą do sto­licy, a także naszą drogą ucieczki do Helio­po­lis, jeżeli mia­sto pad­nie. Poza nią jedyna droga pro­wa­dzi przez Pust­ko­wie Ladona, a ja wolał­bym zjeść kola­cję z Ryce­rzem Stra­chu, niż odwa­żyć się prze­kro­czyć pia­ski, które poże­rają woj­ska.

Zaj­muję się rapor­tami w sali narad na Nekro­man­cie. Prom leci na pół­noc. Na ekra­nie dowo­dze­nia roz­bły­skują sygna­li­za­tory zanu­rzo­nych dewa­sta­to­rów, kiedy docie­ramy do pół­nocnych krań­ców Morza Syko­raks. Po dru­giej stro­nie ekranu Srebrny doradca glę­dzi o nie­do­brze leków prze­ciw­ra­dia­cyj­nych na połu­dniu. Więk­szość medy­ka­men­tów jest gro­ma­dzona w Tyche z myślą o nie­unik­nio­nym opa­dzie radio­ak­tyw­nym.

– Wkrótce będziemy mieli ich w nad­mia­rze – mówię.

– Odkrył pan nowe zapasy?

– Nie.

Mruga, kiedy dociera do niego sens moich słów.

Duszę się. Moja dusza chce, żeby ją uwol­nić od tego nie­koń­czą­cego się stru­mie­nia infor­ma­cji na temat logi­styki zaopa­trze­nia i opóź­nień w budo­wie. Potrze­buję świe­żego powie­trza.

Znaj­duje Rhonnę przed wej­ściem do han­garu. Orion musi być w środku. Bra­ta­nica mi salu­tuje. Po tym, jak ode­grała klu­czową rolę w ura­to­wa­niu Orion, wzro­sła jej popu­lar­ność w armii, zwłasz­cza wśród Nie­bie­skich i Poma­rań­czo­wych mary­na­rzy i ofi­ce­rów. Na razie woda sodowa nie ude­rzyła jej do głowy. To zasługa jej ojca, Kie­rana.

– Jak się miewa? – pytam.

– Mil­czy, dowódco – odpo­wiada. – Je samot­nie, o ile w ogóle. Spę­dza wię­cej czasu pod prysz­ni­cem niż w mesie. Jakby nie mogła się oczy­ścić. Unika męż­czyzn, na ile tylko może. Z powodu kosz­ma­rów sen­nych bie­rze leki, żeby zasnąć. Ni­gdy nie śpi u sie­bie, codzien­nie w nowym miej­scu. Ochrona led­wie jest w sta­nie ją upil­no­wać.

– Atlas zabrał ją z jej kwa­tery – mówię. – Też nie był­bym w sta­nie zasnąć w łóżku. Mówi­łaś komuś, jakie dosta­łaś roz­kazy?

– Nie, dowódco. Wiem, że powie­dzia­łeś impe­ra­to­rowi Har­nas­su­sowi, że prze­szła pomyśl­nie ocenę psy­cho­lo­giczną. Że odosob­nie­nie to tylko gra.

– Dobrze, bar­dzo dobrze. Zauwa­żyła cię?

– A ty zauwa­ży­łeś mnie wczo­raj, kiedy słu­cha­łeś holo­gramu ciotki V, zamiast spać, jak zaor­dy­no­wali medycy, dowódco?

Marsz­czę brwi.

– Okno?

– Krzewy.

Pocie­ram oczy.

– Szlag… Sta­rzeję się.

– Albo ja staję się cich­sza.

To pew­nie była tylko kwe­stia czasu, zanim pozo­stali zaczną mnie doga­niać. Myślę nad tym, jak młodo wygląda Rhonna i jak stary ja muszę się jej wyda­wać.

– Wiesz, że jestem star­szy niż mój ojciec, kiedy zmarł? A wciąż myślę o nim jak o sta­ruszku. – Śmieję się. – Pew­nie bli­żej byłoby mu do two­jego wieku.

Zerka w kory­tarz i zagryza usta.

– Czy mogę mówić, jak­by­śmy byli krew­nymi, dowódco?

– Nie lubisz, kiedy mówię o swo­jej śmier­tel­no­ści? – Czeka na moją odpo­wiedz. – Mów.

– Nie rozu­mia­łam cię, dopóki tu nie wró­ci­li­śmy. Byłeś dla nas mar­twy, dopóki nie skoń­czy­łam pra­wie dzie­wię­ciu lat. W Tinos wszy­scy cią­gle nawi­jali na twój temat. Ale ja nie kuma­łam. Nie rozu­mia­łam tego. – Wska­zuje sier­pak, który śpi jak blady wąż na mojej ręce. – Byłeś po pro­stu moim stry­jem. A potem przy­le­cie­li­śmy z Orion. I wresz­cie to zoba­czy­łam. Każda par­szywa dusza tylko cze­kała, żeby oddać Mer­ku­remu swój węgiel. A potem zoba­czyli, jak wyska­ku­jesz z tego statku. – Dostaje gęsiej skórki na rękach na samo wspo­mnie­nie. – Nie jesteś stary. Musisz tylko dać pozo­sta­łym prze­jąć część two­jego brze­mie­nia. Nawet Żni­wiarz musi spać, dowódco. Zwłasz­cza jeśli ma zabrać nas z powro­tem do domu.

Wciąż wie­rzy, że potra­fię czy­nić cuda. Jed­nak moje wyczer­pa­nie nie wynika z ostat­nich dni. Dopada mnie całe życie spę­dzone na woj­nie. Rhonna nie wie, jaki cię­żar dźwi­gam. Jak bar­dzo liczy­łem na Sevro, że pomoże mi go nieść. Jak bar­dzo osła­bione są w grun­cie rze­czy nasze legiony. Jak wyra­fi­no­wany tak­tycz­nie jest nawet naj­zwy­klej­szy Szary cen­tu­rion pie­choty wroga w porów­na­niu z naszymi, nie wspo­mi­na­jąc już o ich Zło­tych. Zwy­czaj­nie nie dys­po­nu­jemy porów­ny­walną siłą umy­słową. Ani ogniową.

– Dzię­kuję za twoją tro­skę, lan­sje­rze, ale odra­dzam na przy­szłość szpie­go­wa­nie mnie.

Ruszam ku drzwiom.

– Dowódco.

Odwra­cam się, coraz bar­dziej poiry­to­wany. Rhonna znowu staje na bacz­ność.

– Kiedy spad­nie Deszcz, pro­szę o pozwo­le­nie na dołą­cze­nie do mojej kohorty.

– Nie. Potrze­buję cię przy sobie.

– Bo tam jest bez­piecz­niej? – Przy­gląda mi się z tą samą surową badaw­czo­ścią co moja matka. Jeśli pomi­nąć Vic­trę, kobiety z Lykos należą do naj­bar­dziej upar­tych. – Potrze­bu­jesz ludzi, żeby wyko­ny­wali swoją robotę. Dla­tego pozwo­li­łeś Ale­xan­drowi lecieć za tobą na Meduzę. Dla­tego wysła­łeś go z Thraxą. Żeby robił swoje. Nie możesz nas przed tym chro­nić.

– Nie jesteś Ale­xan­drem.

– A mimo to wsa­dzi­łeś mnie do astro­Pan­ce­rza i wysła­łeś na Meduzę. – Pochyla się do przodu. – I teraz masz wyrzuty sumie­nia z tego powodu. Że w ogóle pozwo­li­łeś mi lecieć na Mer­ku­rego.

Tra­fia w dzie­siątkę. Wie, co obie­ca­łem jej ojcu.

– Dowódco, u two­jego boku jestem czter­dzie­sto­ki­lową, wysoką na metr dwa­dzie­ścia kulą u nogi, która poru­sza się cicho i gło­śno pyskuje. W astro­Pan­ce­rzu radzę sobie przy­zwo­icie. W Drachenjäger jestem meta­lo­wym bogiem. – Krew zalewa rumień­cem jej policzki. – Wiem, że mar­twisz się o mojego ojca, ale sama zade­cy­do­wa­łam, żeby dołą­czyć do cie­bie, kiedy Sevro się zmył. To mój wybór, że tu jestem. To mój wybór, żeby wal­czyć. – Jej głos staje się bar­dziej zde­cy­do­wany. – A jeśli prze­biją się przez nas, żelazo zawi­śnie nad głową mojego ojca, nad głową Dio, moich braci i sióstr. Dla­tego w dupie mam twoje wyrzuty sumie­nia. Daj mi robić, co do mnie należy.

Nie mia­łem wyboru, musia­łem wyko­rzy­stać ją w misji ratun­ko­wej. Teraz mam wybór.

– Sta­bi­li­za­tor odrzutu mojej pię­ści impul­so­wej na­dal jest nie­pewny – mówię. – Sprawdź, czy zdo­łasz go wyka­li­bro­wać, lan­sje­rze.

Nie mogłem chro­nić mojego syna. Będę jed­nak chro­nił córkę mojego brata, póki mam dość siły. Kiedy nadej­dzie Deszcz, zosta­nie ode­słana do Helio­po­lis, gdzie prze­czeka burzę.

* * *

Zosta­wiam Rhonnę, żeby goto­wała się ze zło­ści, i zastaję Orion sie­dzącą samot­nie w głębi ładowni. Zawsze była tęga; teraz jest chuda jak patyk i ciem­niej­sza od mroku na zewnątrz. Zwie­sza nagie stopy przez otwarte drzwi.

Sły­szy, że wcho­dzę, i ogląda się przez ramię. Jej twarz jest pokryta łatami rege­ne­rantu, który zastą­pił frag­menty odcięte przez Atlasa. Do knykci ma przy­mo­co­wane nowe meta­lowe palce.

– Kło­poty? – pyta.

– Namolni krew­niacy.

Nie uśmie­cha się. Odwraca się, żeby popa­trzeć na polarne niebo. Okręty wojenne Ata­lan­tii czają się tuż poza atmos­ferą, tylko cze­kają, aż wychy­limy głowy poza wiel­kie tar­cze, żeby spu­ścić na nas ste­row­niki masy i zamie­nić w kra­tery.

– Zimno tu – mówię, prze­krzy­ku­jąc świst wia­tru. Nasz sta­tek prze­la­tuje nad kra­wę­dzią lodo­wego szelfu. – Czemu nie pój­dziesz do mesy? Col­lo­way mówi, że nie­do­brze jest syn­chro­ni­zo­wać się na pusty żołą­dek.

– Lubię zimno – odpo­wiada z roz­tar­gnie­niem. – I swoją auto­no­mię.

– W porządku. – Sia­dam obok niej i spusz­czam nogi.

Nie okła­ma­łem Har­nas­susa i swo­ich dowód­ców. Orion rze­czy­wi­ście prze­szła ocenę psy­cho­lo­giczną, ale mam podej­rze­nie, że Col­lo­way pomógł jej oszu­kać w teście. Pięć dni po ura­to­wa­niu mówiła tylko ury­wa­nymi, poszar­pa­nymi zada­niami i przed­kła­dała towa­rzy­stwo swo­jego pro­te­go­wa­nego – Col­lo­waya – ponad wszel­kie inne. A potem popro­siła o pozwo­le­nie na powrót do obo­wiąz­ków. Myśla­łem, że to jej pomoże dojść do sie­bie. Nie pomo­gło. Może i wypeł­nia obo­wiązki zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, ale pozo­staje taka jak wszy­scy, któ­rzy prze­żyli spo­tka­nie z Ryce­rzem Stra­chu: odmie­niona.

Mru­żąc oczy, zer­kam na mate­ma­tyczne rów­na­nia wypi­sane na szro­nie pokry­wa­ją­cym kadłub statku.

– Przy­po­mina mi dom. Czę­sto wyłą­czano nam ogrze­wa­nie – mru­czy Orion. – Lubili znaj­do­wać nowe powody, żeby to zro­bić. Począt­ków rachunku róż­nicz­ko­wego uczy­łam się, pisząc na oszro­nio­nym kadłu­bie. Palce mia­łam tak odrę­twiałe, że led­wie mogłam trzy­mać rylec.

– Róż­niczki. Biedna dziew­czynka. Mnie wystar­czała alge­bra – mówię, pró­bu­jąc wyrwać ją z odrę­twie­nia. Chciał­bym móc powie­dzieć, że robię to tylko ze względu na nią. – Spró­buj uczyć się jej jedną ręką, mając tylko mar­ker i ścianę kok­pitu w świ­droSz­po­nie. – Drugą ręką udaję, że kopię w skale. – Bo widzisz, nie można prze­stać wier­cić. Jak zatrzy­masz się na zbyt długo, to się zakli­nu­jesz.

– Rachu­nek róż­nicz­kowy jest potrzebny, żeby nale­ży­cie ope­ro­wać świ­droSz­po­nem – odpo­wiada.

– No wiesz, ojciec powie­dział, że reszta to czy­sty instynkt. Jeśli się nie zga­dasz, to możemy urzą­dzić sobie poje­dy­nek na Mar­sie. Znajdą się nowe bun­kry, które trzeba będzie wyko­pać.

Igno­ruje wyzwa­nie i patrzy na stado bla­dych koni mor­skich poko­nu­ją­cych archi­pe­lag lodu. Potrzą­sają grzy­wami i prze­krzy­wiają płe­twy, gdy odbi­jają się kar­ło­wa­tymi nogami od lodu i wska­kują z powro­tem do wody.

– Ojco­wie są ważni – odzywa się ponow­nie. – Mój rodzaj uważa ten pogląd za per­wer­syjny. – Pod­nosi rękę, żeby zacząć obgry­zać paznok­cie i natra­fia na metal pro­tez. Patrzy na palce, jakby zoba­czyła je po raz pierw­szy. – A mimo to nazy­wają mnie Matką, prawda?

– To ta uprzejma część prze­zwi­ska.

Wzru­sza ramio­nami.

– Dzieci są obrzy­dliwe. Ni­gdy bym ich nie chciała. Nie mogę znieść ego­izmu.

Żaden Złoty ani Czer­wony nie mógłby pojąć empa­tycz­nej łącz­no­ści, jaką nawią­zują umy­sły pod­czas syn­chro­ni­za­cji synap­tycz­nej. Orion komu­ni­kuje się z pilo­tami w bitwie na pozio­mie nie­wer­bal­nym. Powstaje sieć, w ramach któ­rej elek­tryczne prądy jej umy­słu łączą się i wcho­dzą w inte­rak­cję z prą­dami innych. Gdy jeden z koń­ców zostaje odcięty, jest to naj­bar­dziej okrutna ampu­ta­cja. Duchy zmar­łych trwają w jej synap­sach.

Zasta­na­wiam się, czy myśli o mary­na­rzach, któ­rych stra­ciła w zasadzce; czy czuła się jak matka, gdy patrzyła, jak Anni­hilo prze­ła­muje Marze­nie Eo na pół; czy nie może znieść w dzie­ciach ego­izmu, czy raczej obawy, że je utraci.

– Senat odwo­łał za dużo okrę­tów. Nawet gdy­byś prze­wi­działa poja­wie­nie się Ata­lan­tii, zaję­łaby orbitę. To senat prze­grał tę bitwę, nie ty.

Odwraca się gwał­tow­nie w moją stronę.

– Har­nas­sus prze­grał bitwę, kiedy nie splu­nął na roz­kazy senatu i ode­słał połowę mojej floty na Lunę. Twoja żona prze­grała bitwę, kiedy nie narzu­ciła swo­jej woli sena­towi.

– Ona nie zła­mie Nowego Poro­zu­mie­nia…

– I ty uwa­żasz to za zaletę? Jej bez­cenna moral­ność za moich mary­na­rzy? Czy może kie­ruje nią strach przed tym, że sta­nie się wła­snym ojcem? – Kręci głową. – Har­nas­sus i Vir­gi­nia pono­szą winę. Ja nie czuję się winna.

– A ja tak. Czę­sto. Z powodu Synów Aresa z Obrzeża. Z powodu stoczni Gani­me­desa.

– Więc mar­nu­jesz neu­rony.

Zawsze miała twardą sko­rupę – ale nie aż tak. Łatwo zapo­mnieć o korze­niach Orion. Począw­szy od nie­sank­cjo­no­wa­nych naro­dzin, poprzez dzie­ciń­stwo w mrocz­nym mro­zie Ula na Fobo­sie i pisaną jej rolę pilota śmie­cia­rek i życie z rzą­do­wej pen­sji do śmierci, aż po dowo­dze­nie naj­bar­dziej zwy­cię­ską flotą od cza­sów Żela­znej Armady Sile­niusa. Ja mia­łem dom pośród swo­ich ludzi. Orion ni­gdy nie została zaak­cep­to­wana przez swo­ich, dopóki nie wspięła się po ich grzbie­tach na szczyt, nie spoj­rzała w dół i nie zoba­czyła, że teraz wszy­scy udają, że sami ją tam wydźwi­gnęli. Ze wszyst­kich żoł­nie­rzy, któ­rzy zostali w mojej armii, jej naj­bar­dziej ufam, bo ona jedna ni­gdy mnie nie zawio­dła. Każdy inny kosmiczny dowódca – nie wyłą­cza­jąc mnie – stra­ciłby Gwiazdę Zaranną, okręty, które nam się ostały i samą armię.

– Narze­kaj na moją żonę, ile chcesz, ale to ona utrzy­muje Repu­blikę w kupie – odpo­wia­dam. – A Har­nas­sus utrzy­mał moją armię, kiedy mnie tu nie było, a cie­bie poj­mano.

– Har­nas­sus. Bła­gam cię… Poma­rań­czowi to pedan­tyczne małpy z prze­ciw­staw­nymi kciu­kami, któ­rych uży­wają tylko do dwóch rze­czy: obra­ca­nia śru­bek i wspi­na­nia się po dra­bin­kach związ­ków zawo­do­wych. Zro­bił to, co leży w jego natu­rze.

Prze­suwa rękami po gło­wie, jakby chciała wyma­cać szpary w czaszce.

– A jaka jest twoja natura?

– Taka sama jak twoja. Każe zabić wroga. – Patrzy w dal, jej głos łagod­nieje. – Potra­fisz myśleć w kosmo­sie?

– To zależy, kogo zapy­tasz.

– Ja nie mogę myśleć na lądzie. Za duży cię­żar. Zbyt wiele obrzy­dli­wych ludzi i ich odpad­ków. – Ściera rachunki z kadłuba. – Myślisz, że Atlas mnie zła­mał.

– Gdy­bym tak uwa­żał, sie­dzia­ła­byś w izbie cho­rych. Myślę, że zosta­wił wgnie­ce­nie.

To jej się podoba.

– Jest sku­teczny, to jedno jest pewne. Przed­sta­wił mnie ohyd­nemu pustyn­nemu gry­zo­niowi i powie­dział, że ból będzie trwał tylko tak długo, jak długo szczur będzie jadł. Pożarł ciało na moich łyd­kach, nosie i policz­kach, zanim pękł mu żołą­dek i szczur zdechł. To było sku­teczne. Prze­ra­ża­jące. Poni­ża­jące. – Patrzy na mnie. – Nie rozu­miesz?

Marsz­czę czoło i kręcę głową.

– Razem, ty i ja… nisz­czy­li­śmy światy. Kto potra­fiłby doko­nać tego co my? Tego, czego doko­nali nasi ludzie? A jed­nak potem zda­jemy się na łaskę szczu­rów. Uwal­niamy je. Chro­nimy. Umie­ramy dla nich. A gdy odwra­camy się ple­cami, odsła­niają swoje zęby i gryzą nas, kąsek za kąskiem. Kiedy zaś zwra­camy się do nich twa­rzą, wiwa­tują, udają, że ich pogry­za­nie wcale nas nie osła­biło. Szczury nie potra­fią zapa­no­wać nad wła­snym ape­ty­tem. Jak mogłyby rzą­dzić samymi sobą?

– Mówisz jak jedna z nich – zauwa­żam pół­gło­sem, pra­wie war­czę.

– Czy lekarz się myli, kiedy mówi coś, czego nie chcesz sły­szeć? Nie mamy mono­polu na prawdę tylko dla­tego, że nasz cel jest ładny, młody czło­wieku. Gdy­bym się myliła, ta pla­neta przy­ję­łaby nas z otwar­tymi rękami. A ona nas pod­gryza. Gdy­bym się myliła, flota Repu­bliki już by tu była. – Patrzy w niebo. – Gdzie ona jest, Dar­row? Gdzie ta twoja demo­kra­cja?

Się­gam ręką do holo­Kro­pli w kie­szeni. Mała łezka metalu skrywa twarz mojej żony. Aż mnie skręca, żeby znowu obej­rzeć wia­do­mość od niej, spi­jać jej ostat­nie słowa, napa­wać się jej twa­rzą, zmarszcz­kami wokół oczu, w jakiś spo­sób przy­wo­łać cie­pło jej skóry i odde­chu. Jed­nak zara­zem boję się to zro­bić. Sześć­dzie­siąt pięć milio­nów kilo­me­trów prze­strzeni dzieli Lunę od Mer­ku­rego na obec­nej orbi­cie. Jesz­cze więk­sza prze­paść oddziela mnie od niej. Nie zwąt­pię w nią. Wąt­pię jed­nak, czy zrobi to, co konieczne. Orion powie­działa prawdę. Vir­gi­nia za bar­dzo boi się zoba­czyć w lustrze ojca i brata, żeby roz­wią­zać senat. Wiem, że uważa, że jej cnota jest zaraź­liwa. Oba­wiam się jed­nak, że tylko roz­bu­dza chciwą naturę w śmier­tel­ni­kach słab­szego sortu.

– Moja żona obie­cała, że prze­kona sena­to­rów – mówię bez prze­konania. – Że spro­wa­dzi tu armadę.

– To dla­czego obmy­śli­łeś ope­ra­cje Pele­ryna Podróż­nika i Tar­tar? Czemu nie cze­kać na ratu­nek?

Zdej­muję dłoń z holo­Kro­pli.

– Bo nadzieja to opiat, a nie plan.

– Zga­dzam się. Więc jak długo jesz­cze będziesz żywił nadzieję mimo braku dowo­dów, że ludzie Repu­bliki są dobrzy? Że wresz­cie zaczną robić, co do nich należy?

Kiedy nie odpo­wia­dam, wstaje i współ­czu­ją­cym gestem kła­dzie mi rękę na ramie­niu. Gdy Sevro zmiękł, odkry­łem pocie­chę w Orion. Zawsze byli­śmy podobni, zwłasz­cza w rosną­cej podejrz­li­wo­ści wobec demo­kra­cji. Zawsze jed­nak narze­ka­li­śmy tak tylko przy butelce whi­sky. Ni­gdy tak obszer­nie jak dzi­siaj. Jej wąt­pli­wo­ści mar­twią mnie i nie wiem, jaką ją uspo­koić, kiedy sły­szę w sobie echo tych samych nie­wy­po­wie­dzia­nych obiek­cji.

– Ile czasu potrzeba, żeby dostroić two­ich Nie­bie­skich? – pytam.

– Jakieś dzie­więć­dzie­siąt minut, żeby uzy­skać pełną wier­ność.

– Ja zajmę się dzi­siaj Har­nas­su­sem.

Orion krzywi się na dźwięk jego imie­nia.

– Wiesz, jakie jest jego zda­nie na temat Tar­taru – cią­gnę. – Ostat­nie, czego mi trzeba, to żeby wasza dwójka sko­czyła sobie do oczu. Ty tylko zaj­muj się syn­chro­ni­za­cją i wra­caj do swo­ich kwa­ter. Musisz odpo­cząć.

Odcho­dzi jak nadą­sane dziecko. Wstaję.

– Impe­ra­to­rze – wołam za nią. – To mówił twój dowódca.

Zatrzy­muje się i odwraca.

– Według naszego senatu nie jesteś moim dowódcą. Jesteś zdrajcą.

Z wąt­pli­wo­ściami można zro­bić tylko jedną rzecz. Zdep­tać je.

– Impe­ra­to­rze, nie muszę znać two­jego zda­nia. Nie obcho­dzą mnie twoje uczu­cia. W nosie mam, czy wąt­pisz w Repu­blikę. Nie inte­re­suje mnie, czy nie­na­wi­dzisz jej oby­wa­teli. Ta armia jest o krok od uni­ce­stwie­nia. Obcho­dzi mnie tylko, czy moja naj­lep­sza broń będzie gotowa przed godziną zero. Będzie gotowa, impe­ra­to­rze?

Orion staje na bacz­ność.

– Gotowa i ostra jak szczu­rze zęby, dowódco.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij