Czas odkupienia - ebook
Czas odkupienia - ebook
Berlin 2039, miasto z przeszłością...
ale bez przyszłości...
Kiedyś stolica Europy, dziś radioaktywny trup.
Gdy na Unter den Linden i Alexanderplatz polują mutanty, tylko nielicznym starcza odwagi, by przemierzać ulice tej jednej z największych metropolii.
Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się w podziemiach. Istnieją ludzie, których nieopuszczają sny o potędze. Chcąc dopiąć swego, idą po trupach innych.
Są gorsi od krwiożerczych bestii, bo dla nich liczy się tylko jeden cel – władza.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-60-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siła wyższa
U stóp Matthiasa leżał bóg. I nie była to jakaś abstrakcyjna istota, o której nieraz słyszał. Ten bóg był konkretny. Mdłe światło latarki wydobywało z półmroku zarys trefionej brody, ciało bestii, skrzydła i pazury. W sumie nic nadzwyczajnego.
Matthias spotykał groźniejsze stwory. W zeszłym tygodniu nad kikutem wieży na Alexanderplatz krążył prawdziwy smok. Matthias widział go tylko przez chwilę, gdy przemykał w stronę dawnego ratusza, próbując ujść sforze zdziczałych psów. Wystrzelał cały magazynek w trzy pręgowane bydlaki, a one wciąż kłapały zębami i darły beton pazurami, zanim w końcu zdechły. Jeszcze jeden taki pojedynek i zostałby bez amunicji. Właśnie wtedy dojrzał smoka, jak go nazywali pomiędzy sobą. Gadzina była wyjątkowo wyrośnięta. Mierzyła dobrze ponad pięć metrów od łba do pokrytego łuskami i zwieńczonego grotem ogona. Błoniaste skrzydła rozpinała na co najmniej cztery metry. Istny koszmar. Słyszał o takich w dzieciństwie, ale na pewno nigdy nie spodziewał się zobaczyć go na własne oczy. Tym razem miał szczęście, że dostrzegł potwora, zanim ten zauważył jego, a może smok wolał wypatrywać zdobyczy na otwartej przestrzeni, nie wśród ruin, gdzie jego rozmiary raczej przeszkadzały w polowaniu.
Niemniej zasadnicza różnica między obu stworami sprowadzała się do jednego: tamten był żywy, a ten tutaj martwy, no i z kamienia.
Matthias kopnął pokruszoną rzeźbę, zupełnie irracjonalnie, ot tak, dla własnej satysfakcji. Wiedział, że to kompletnie bez sensu, ale nie potrafił odmówić sobie przyjemności, nawet takiej niewielkiej i nic nieznaczącej.
Zrobił to bez szczególnej złości, lecz i tak głuche echo rozeszło się po sali i dudniąc, wróciło z korytarza. Zaniepokojony rozejrzał się dookoła. Wszędzie panowała taka sama cisza jak wcześniej, lecz poczuł wyraźnie, że w salach pełnych pokruszonych antycznych dzieł sztuki obudził jakieś zło, które będzie go prześladować. Pożałował niefortunnego kopniaka. W ogóle niepotrzebnie tu przyszedł. Musi ruszać dalej. Czas uciekał, a on nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie przebywanie w jednym miejscu.
Ruszył przed siebie, ostrożnie stawiając kroki, napięty – i omal nie strzelił, gdy na wprost niego z ciemności wyskoczyło koszmarnie wykrzywione oblicze. Opanował się olbrzymim wysiłkiem woli. To nie bestia czająca się, by go pożreć, tylko następna rzeźba, na której czas zatarł już niektóre szczegóły i trudno było dojść, jakiego to czworonoga przedstawiała. Matthias nie miał pojęcia, kogo lub co czcili starożytni. Może oni sami też nie wiedzieli, a te fantasmagorie miały im jedynie ubarwić nudne życie. Ciekawe, czy zadowoliłaby ich ta menażeria, która obecnie pustoszy jego miasto.
Niepotrzebnie zapuszczał się tak daleko. Od bezpiecznego schronienia na dworcu Friedrichstraße dzielił Matthiasa ładny kawałek drogi. Powinien się pospieszyć, bo inaczej zostanie w Pergamon Museum na zawsze. Czas działania filtrów już się kończył.
Kombinezon przeciwchemiczny krępował ruchy. Nie cierpiał się w nim poruszać. Po paru minutach ubranie robiło się wilgotne, a wielkie plamy potu na plecach, w kroku i pod pachami drażniły skórę. To jeszcze nie było najgorsze. Dopiero kiedy strużki potu zaczęły spływać po twarzy, a on nie mógł się podrapać z powodu maski przeciwgazowej – dostawał szału. Nawet zmiana filtra na nowy niewiele pomagała. Zresztą filtrów i pochłaniaczy było niewiele. Dawne zapasy rozchodziły się natychmiast wśród doświadczonych stalkerów, a on był w stanie zdobyć tylko nędzne resztki, najczęściej filtry regenerowane w podziemnych warsztatach. Wystarczały najwyżej na połowę tego czasu co nowe, a jakość ich działania pozostawiała wiele do życzenia. Z pochłaniaczy musiał zrezygnować i po prostu nie zapuszczał się w zbyt niebezpieczne miejsca.
Trzeba to powiedzieć otwarcie – nie chciał tu być. Wychodzenie na zewnątrz, do tego świata, którego wciąż nie znał i nie rozumiał, przyprawiało Matthiasa o trwogę. Nie chciał nawet myśleć, co go może tu czekać. Wiedział, że któregoś dnia pewnie nie wróci, a mimo to…
Ocknął się z zamyślenia i ruszył przed siebie, nie zdejmując palca ze spustu automatu.
Obchód sal nie przyniósł niczego oprócz bólu nóg i grzbietu. W końcu dobrnął do wielkiej sali, gdzie kamienne schody prowadziły do nieba. Po obu stronach płaskorzeźby, na których czas zatarł precyzyjny ryt artysty. Pod stopami chrzęściło szkło. Szklany sufit rozpadł się na tysiące kawałków. Przez dziury widział ołowiane niebo i przetaczające się burzowe chmury.
Najchętniej splunąłby na to wszystko, lecz maska uniemożliwiała nawet taki odruch.
Sprawdził czas. Pozostało mu czterdzieści minut i co najmniej trzy przecznice do przejścia. Zdąży, o ile nie natknie się na żadną przeszkodę. W niektórych miejscach, gdzie gruz uniemożliwiał przejście, należało nadrobić drogi. To akurat nie problem. Gorzej, jak przyplącze się jakiś potwór.
Został mu w zapasie ostatni magazynek, trzydzieści nabojów, i to, co miał na sobie. To cały jego majątek, nie miał nic więcej.
Ruszył zdecydowanym krokiem w stronę wyjścia. Powinien zarabiać, a nie marnować czas na sentymentalne wycieczki. Ta tkliwość była przekleństwem Matthiasa. Potrafił rozczulić się w najmniej odpowiedniej chwili, wystarczyło, by ktoś zaczął opowiadać historię z dawnych lat, a jemu łzy ciekły po policzkach. Nie tak zachowuje się stalker.
Uważnie rozejrzał się po wielkim holu. W głębokich cieniach i zakamarkach lubiły się kryć fenidy – stwory niewielkie, lecz o ostrych kłach, którymi rozrywały padlinę. Ludzi raczej nie atakowały, choć głodne, w stadzie i przyparte do muru na pewno będą kąsać. Ich miauczenie podobne do płaczu dziecka łatwo mogło zwieść, a wtedy marny los wędrowcy, który zszedł z wyznaczonego szlaku i zagłębił się w nieznane.
Wielu utrzymywało, że fenidy pochodzą od domowych kotów, ulubieńców dawnych berlińczyków. Matthiasowi nie chciało się w to wierzyć. Z ewentualnymi przodkami łączyła je tylko miękka płowa sierść i długi ogon. Pysk natomiast miały wydłużony, zupełnie psi. Lata przyspieszonej ewolucji w opustoszałym świecie po zagładzie wyostrzyły im jeszcze wzrok i węch. Na szczęście pozostały na tyle małe, że nie zagrażały ludziom. Co innego większe od nich canidy, których sfory włóczyły się po opustoszałych ulicach.
Tym razem nie dostrzegł niczego podejrzanego. Już śmielej podążył przed siebie. Ostrożnie przekroczył resztki wywalonych do środka drzwi, uważając przy tym, aby ostre kawałki szkła nie przebiły kombinezonu. Teraz naokoło, tuż przy murze, byle nie wychodzić bez konieczności na otwartą przestrzeń, gdzie wiele par oczu przygląda się wszystkiemu, co żywe, i zawsze, bez wyjątku, są to wrogie spojrzenia.
Odetchnął głębiej. Posuwał się powoli, rozglądając się uważnie w prawo i w lewo, aż dokładnie przyjrzał się najbliższemu otoczeniu. W dalszym ciągu nic podejrzanego. Już śmielej podążył zaplanowaną trasą. Nie chciał biec – takie zachowanie ściąga kłopoty. Każdy drapieżnik dostrzeże w nim potencjalną ofiarę, a Matthias niezależnie od wszystkiego chciał żyć. Co prawda, nędzna to była egzystencja, jednak innej nie znał.
Przeszedł skrajem niewielkiego skweru, teraz bardziej przypominającego dżunglę, i znalazł się w betonowo-kamiennym kanionie ulicy. Jej nazwy nie pamiętał. Wiodła prosto, a na jej końcu znajdowało się bezpieczne schronienie, i to było najważniejsze. Tym razem wielkie kawały gruzu tarasowały przejście i nie pozwalały iść przy ścianie, zostawiwszy jedynie środek jezdni. Kalkulował ryzyko. Minuty upływały, a on wciąż nie wiedział, co ma zrobić. W końcu się zdecydował, zaklął i już nie namyślając się dłużej, zaczął skradać.
W uszach wyraźnie słyszał własny oddech, świst filtrowanego powietrza nie przypominał niczego ludzkiego.
Żałował dnia, w którym dał się namówić na pierwsze wyjście na powierzchnię, chociaż obecnie było to już bez większego znaczenia. Świat był taki, jaki był, także bez jego udziału, a pewnych decyzji się nie cofnie.
Pod twardymi podeszwami wojskowych kamaszy zachrzęściła trawa. Srebrno połyskujące źdźbła rozsadzały przestrzeń pomiędzy płytami chodnikowymi i w niektórych miejscach wybujały już na pół metra wzwyż, a nawet wyżej. Cała lewa strona ulicy wydawała się porośnięta żywym kobiercem. Nie przypominał sobie, by rosły tu wcześniej. Może pojedyncze pędy, ale nie całe kępy, łączące się w zadziwiające, szemrzące łany. Gdy stanął, dobiegł go szum trącanych metalowych blaszek. Srebrzysty kobierzec poruszał się, przyzywał i wołał o pieszczotę. Na wszelki wypadek Matthias obszedł go łukiem. Cokolwiek to było, stanowiło zagrożenie.
Poprawił taśmy plecaka, wrzynające mu się w ramiona, i zerknął za siebie. Niejeden z mniej doświadczonych zwiadowców skupiał się na tym, co przed nim, zapominając o osłonie własnych pleców – i zginął w tak idiotyczny sposób.
W porządku, na razie wszystko grało. Przyśpieszył. Został kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut.
Dotarł do pierwszej przecznicy. Rozejrzał się w prawo i w lewo. Lufa G36 wodziła za jego wzrokiem. Nagle zauważył jakiś ruch w podcieniach budynku u zbiegu ulic przecznicę dalej. Złożył się do strzału i poszukał tego miejsca przez celownik kolimatorowy. Na szczęście to tylko jakiś kawałek płachty łopotał na wietrze.
Na wizjerze maski osiadł szary płatek śniegu, potem drugi, trzeci i następne. Starł je niecierpliwym ruchem. Pozostały drażniące smugi. Może to nie śnieg, tylko pył albo jakieś inne paskudztwo? Klimat i pory roku nie miały z tym nic wspólnego. Podobno był lipiec, wszelako na zewnątrz przez większość roku panowała jedna aura – paskudna, pochmurna, wietrzna i burzowa. Mówiono o tym nuklearna zima i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek minie.
On się nad tym nie zastanawiał. Wychodził, bo musiał. W innym przypadku resztę życia spędziłby w tunelach pod miastem.
Właśnie odwracał głowę od odległego celu, gdy kątem oka dojrzał niewyraźny błysk. Przez jedno uderzenie serca stał nieruchomo jak słup soli. Dopiero wyćwiczone nawyki sprawiły, że ponownie przybrał pozycje strzelecką: lewa noga z przodu, kolba mocno przy ramieniu i maksymalna koncentracja.
Światełko jak na złość znikło.
Przesunął lufę bardziej w lewo, oblizując językiem spierzchnięte usta. Nic. Teraz na prawo. Góra, dół. Dostał zwidów? W mroku nie dostrzegł niczego.
Ostrożne zrobił krok do przodu, jak dobrze nie sprawdzi, a odwróci się plecami, może być po nim.
Gdzie się chowasz, bydlaku? Już ja cię znajdę, a wtedy…
Właśnie, co?
Nie powinien zapuszczać się tu sam. W towarzystwie zawsze raźniej żyć i umierać. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by powolutku się wycofać. Już był gotów to zrobić, gdy…
Zamknął oczy i otworzył je ponownie. Zupełnie niedaleko pokruszony beton i asfalt jaśniały nieziemskim blaskiem. Może należało powiedzieć, że podłoże fosforyzowało zielonkawą poświatą. Obraz zupełnie magiczny. Czegoś podobnego w życiu nie widział.
Przestał celować i już zupełnie śmiało poszedł do przodu. Najpierw magiczna trawa, a teraz to.
Gdy był już całkiem blisko, przykucnął. To nic innego jak mech i trochę porostów, a może i pleśń. Nic niezwykłego – oprócz tej fosforyzującej zieleni.
Nie był tak głupi, żeby w to wchodzić. Cholera wie, co to jest. Słyszał już niejedną historię o dziwach zmutowanej przyrody na powierzchni i nazbyt pewnych siebie ludziach. Wolał przyjrzeć się z bezpiecznej odległości, więc stanął kilka centymetrów od roślin.
W końcu zwyciężył w nim rozsądek przynaglający do dalszego marszu. Wstał i przesunął do tyłu przerzuconą przez szyję taśmę automatu. Jak oceniał, zielsko porastało co najmniej kilkadziesiąt metrów kwadratowych terenu i prawdopodobnie nie było to wszystko, bowiem schody i odsłonięte części piwnic zrujnowanej kamienicy zdawały się pulsować tym samym niezdrowym kolorem. Cały ten kwartał był jakiś dziwny. Budził fascynację, a zarazem przerażał.
Odgłos z prawej sprawił, że Matthias zamarł z przerażenia. Dłoń zacisnęła się na rękojeści broni. Wraki samochodów zasłaniały widok, niemniej wiedział, czego się spodziewać.
Hienopodobny canid szczerzył kły nie dalej jak dwadzieścia metrów od niego. Matthias był pewien, że to przewodnik stada. Szpiczaste uszy i nastroszona sierść na grzbiecie, sterczące żebra, długi ogon bijący niespokojnie na obie strony. To bydlę było wielkie, od pyska do końca ogona jakieś dwa metry. Canidy przemieszczały się błyskawicznie, a do tego polowały w stadzie. Ten właśnie zwoływał sforę.
Teraz albo nigdy.
Matthias nabrał powietrza do płuc i powoli je wypuścił, ledwo panując nad nerwami. Podniósł karabinek powoli i omal się nie spóźnił. Potwór wyczuł niebezpieczeństwo i już szykował się do skoku. Tylne łapy napięły się, a cielsko wygięło w iście cyrkowym łuku.
Spust był ledwo wyczuwalny pod palcem, choć Matthias już dawno odpiłował kabłąk, bowiem nieraz przeszkadzał strzelać w rękawicach, co mogło kosztować życie.
Trzy strzały przeszyły powietrze. Trafił raz, choć nie śmiertelnie. Pocisk strzaskał prawą przednią łapę. Gdyby nie to, przy kolejnym susie canid znalazłby się tuż przy nim. Przy poprawce prawie spanikował. Dał krok do tyłu i wlazł w to przeklęte świństwo, ale już nic na to nie mógł poradzić. Może go nie zeżre.
Tym razem seria doszła celu. Pierwszy pocisk ugodził w klatkę piersiową, drugi w gardło, a trzeci roztrzaskał łeb. Nim mutant skonał, czołgał się jeszcze chwilę, pazurami drąc beton, aż zaległ dwa metry od człowieka.
Matthias ze strachu ponownie się cofnął. Pod stopami coś zachrzęściło. Spojrzał w dół. Stał w świecącym zielsku, z którego pył pokrywał co najmniej do kostek tkaninę opinającą buty. Przestraszył się tak samo jak wtedy, gdy canid wpatrywał się w niego wściekłym wzrokiem.
Niepotrzebnie w ogóle się zatrzymał, zmarnował cenne minuty, a na dodatek wystawił się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jedyne, co mu pozostało, to dynamiczny odwrót.
Zaczął biec, co chwila oglądając się do tyłu. Od stacji Friedrichstraße dzieliło go jakieś czterysta metrów. Wystarczy, by zginąć.
Pot szybko zaczął zalewać mu oczy i znowu nie mógł go zetrzeć. Rosła w nim bezsilna wściekłość.
Stop.
Zwrot i przejrzenie sytuacji. Dwa kolejne canidy wyłoniły się z mroku. Nie tak wielkie jak przywódca sfory, ale też duże. Najpierw ten bliżej. Suchy dźwięk wystrzału wsiąkł w ciszę okolicy. Zwierz przeleciał przez grzbiet i znieruchomiał. Teraz drugi. Już widział szare cielsko w celowniku. Palec musnął spust, gdy bestia wiedziona szóstym zmysłem nagle zmieniła kierunek biegu. Poruszała się tak szybko, że Matthias nie był w stanie dokładnie wycelować. Niech to szlag! Dystans zmniejszał się błyskawicznie.
Wystrzelił trzy razy z rzędu, za każdym razem chybiając. Zaczął się cofać. Canid gnał z lewej strony, przeskoczył przez jakąś stertę gruzu i ponownie znalazł się na otwartej przestrzeni.
Tym razem strzelcowi się udało. Kula odbiła się od czaszki, urywając ucho z kosmatego łba.
Szczęka kłapnęła w powietrzu, a całym cielskiem zachwiało.
Wycelował i tym razem trafił w kręgosłup. Jeszcze nie zabił, choć rana pewnie była śmiertelna. Przenikliwy skowyt niemal odebrał mu zmysły. Wytężył wszystkie siły, zmienił magazynek i rzucił się do ucieczki. Nie dobijał canida, musiał oszczędzać amunicję.
Podobno kiedyś ludzie biegali dla przyjemności. Nie widział w tym większego sensu. Po co tak się męczyć? Każdą, nawet najmniejszą porcję energii należy przeznaczać na przetrwanie, a nie marnować na jakieś fanaberie.
Po około pięćdziesięciu metrach zatrzymał się i obrócił, ciężko dysząc. Prawo czysto, lewo czysto. Zwrot i kolejne kilkadziesiąt metrów walki z własną słabością. Wiedział, że potwory już go osaczają. Mógł ich nie widzieć, ale one tu były, podkradały się coraz bliżej. Czaiły na granicy światła i mroku w oczekiwaniu okazji do ataku. Szumiąca w uszach krew oraz kaptur na głowie sprawiały, że niewiele słyszał. Musiał zdać się całkowicie na instynkt i doświadczenie.
Przez moment w głowie zaświtał mu pomysł, by gdzieś w pobliżu poszukać bezpiecznego schronienia. Zaszyć się w jakiś kąt i przeczekać najgorsze.
Już ledwie dyszał, zaraz upadnie, a wtedy… Spokojnie, tylko spokojnie. Jak zacznie panikować, to po nim.
Ciemność wokół zaczęła gęstnieć. Przyśpieszył, sadził teraz ogromnymi susami. Musiał uważać nie tylko na mutanty, ale i żeby nie rozedrzeć kombinezonu o wystające gdzieniegdzie kawałki pordzewiałych prętów.
Gdy minął rozsypany narożny gmach przy dawnej Dorotheenstraße, wyrósł przed nim budynek dworca Friedrichstraße. Samotna postać zdawała się pełnić wartę tuż przy wejściu.
Strzelanie w biegu to kiepski pomysł, właściwie jedynie sposób na marnowanie amunicji, choć nieraz nie ma innego wyjścia. Szary stwór stał nieruchomo. Takiego zachowania Matthias nie potrafił wyjaśnić, dopiero po sekundzie zorientował się, że to nie potwór, tylko drugi stalker.
Tamten w końcu drgnął, wydawało się, że automat mierzy wprost w Matthiasa. Echo karabinowych strzałów odbiło się od ruin. Matthias nie zwolnił nawet na moment. Teraz, gdy wiedział, że jest osłaniany, poczuł się raźniej, pozwolił sobie nawet na odrobinę nadziei.
Chyba się pośpieszył. Niespodziewanie na jego głowę padł cień. Matthiasa skulił się mimowolnie i to go uratowało. Szpony zacisnęły się w powietrzu, chybiając o włos.
Upadł. Już nie zważał na to, czy kombinezon jest cały. Przeturlał się, starając nie nadziać na własny karabinek. Szybki obrót i tuż nad sobą zobaczył rozpostarte błoniaste skrzydła, a między nimi potężny dziób z rzędem ostrych jak sztylety zębów. Stwór właśnie zamierzał zacisnąć paszczękę na jego głowie. Gdy paszcza się rozwarła, skorzystał z okazji, by wywalić w jej środek od razu połowę magazynka. Mutanta rzuciło do tyłu, ale i tak zdążył jeszcze zahaczyć ofiarę jednym ze skrzydeł.
Uderzenie w ciemię było tak silne, że Matthias zobaczył gwiazdy, zachwiał się i upadł na kolano. Zachował jednak przytomność i zdążył podeprzeć się dłonią. Terkot karabinu nie cichł teraz nawet na chwilę. Na dodatek stwór nad nim wydał z siebie przyprawiający o dreszcz ryk bólu. Matthias najchętniej zatkałby sobie uszy.
Dosyć tego opierdalania się, albo się zmobilizuje, albo zostanie pożarty. Nieznacznie obrócił głowę, próbując zorientować się, gdzie podziało się monstrum, i najszybciej, jak był w stanie, ruszył przed siebie osłaniany przez samotnego strzelca.
Jakiś inteligentniejszy od pozostałych, a może bardziej głodny canid począł zachodzić go z prawej. Jeszcze chwila i odetnie Matthiasa od bezpiecznego schronienia. Stalker wypalił w jego kierunku, lecz bez widocznego efektu.
Tak to my się bawić nie będziemy. Matthias zatrzymał się niemal w miejscu. Tym razem bez składania się i celowania strzelił z biodra. Może i trafił, bo zwierzę znikło z pola widzenia. Całe szczęście, gdyż wystrzelał resztę magazynku. Był teraz zupełnie bezbronny.
Zaczął pędzić tak, jakby goniło go całe piekło. Poniekąd tak było.
Człowiek, który osłaniał Matthiasa, przestał strzelać, widać jemu również zabrakło amunicji.
Trzydzieści metrów finiszu stalker pokonał kompletnie bez sił. Nie oglądał się za siebie, tylko z rozpędu wpadł w ciemny tunel wiodący w dół. Po jednej i drugiej stronie piętrzyły się arkusze blachy i kawały betonowych płyt. Część z nich walała się tu od dawna, pozostałe zostały ułożone w ten sposób, by przejście zwężało się, wiodąc do pierwszej ze śluz. Pełniący tam wartę człowiek już otwierał stalowe drzwi. Matthias wpadł w uchylone skrzydło i omal nie wywalił się jak długi. Odbił się od ściany i w końcu wytracił prędkość. Drugi ze stalkerów deptał Matthiasowi po piętach. Głuchy łomot obwieścił, że zostali odcięci od świata zewnętrznego, choć wciąż jeszcze nie byli całkiem bezpieczni.
Był tak wyczerpany, że potrzebował pomocy towarzysza, by zejść schodami na poziom peronów.
Drugie drzwi wydawały się solidniejsze, wręcz pancerne. Załomotali w nie ustalonym kodem: jeden długi, dwa szybkie i jeszcze raz na koniec – dopiero teraz zostali wpuszczeni.
Cały problem z berlińskim metrem był taki, że dawało schronienie podczas zwykłego lotniczego bombardowania, ale co zrobić, gdy na miasto spadnie nuklearna pożoga?
Wybudowanie odpowiednich zabezpieczeń wymagało ogromnego wysiłku. Większości materiałów dostarczyło samo metro – przydała się blacha i kształtowniki z wagonów, które już nie jeździły, kamienne i betonowe płyty, którymi wyłożone były stacje. Doprowadzenie wszystkiego do jakiego takiego stanu zajęło lata.
Wysiłek opłacił się. Od dawna żadne bydlę nie zeszło w dół na darmową przekąskę. Matthias nawet nie chciał myśleć, ile to ludzi wcześniej przypłaciło życiem niefrasobliwość inżynierów, którzy projektując ten podziemny świat, nie pomyśleli o wojnie atomowej, mutantach i tak dalej. Zamiast schronów zostawili potomności ziemianki. Nie było potężnych wrót odcinających metro od powierzchni, nie było magazynów żywności, leków i paliwa, była tylko prowizorka.
Dobrze, że tamten okres mają już za sobą. ■Rozdział II
Jorge
Matthias odrzucił kaptur do tyłu i odetchnął pełną piersią. Gdyby nie to, że włosy miał ścięte na delikatnego jeżyka, na głowie stroszyłby się jeden wielki kołtun.
Sweter i koszulę mógłby wyżymać. Upłynęła minuta, nim zdołał wychrypieć pierwsze słowo.
– Dzięki.
– Nie ma za co. – Jorge był tylko kilka lat od niego starszy, lecz posiadał wszystkie te cechy, których brak Matthias boleśnie odczuwał.
Wysoki i barczysty, przyciągał wzrok zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Regularne rysy twarzy psuła blizna zaczynająca się przy lewym uchu i idąca łukiem w stronę nosa. A może wręcz przeciwnie – dodawała niepowtarzalnego uroku, jakiejś zawziętości, której on na pewno nie posiadał?
Przy nim Matthias czuł się jak niezbyt udana kopia – niższy, lżejszy, o nijakiej twarzy, i, co tu dużo mówić, w przeciwieństwie do Jorgego nigdy nie był duszą towarzystwa. Jorge potrafił znaleźć się w każdej sytuacji, natomiast Matthias unikał ludzi, czując się w ich towarzystwie obco i niepewnie.
To, że żył i funkcjonował, zawdzięczał właśnie Jorgemu, który go wyszkolił i wziął na wspólnika. Do tej pory Matthias nie potrafił zrozumieć, jak do tego doszło – zabrakło kandydatów czy też Jorgego zdjęła litość na widok przybłędy, jakim Matthias do niedawna był? A może kierowały nim jakieś inne względy? Tego nie wiedział, wszelako po którejś z kolei bezowocnej rozmowie przestał drążyć.
Mimo swoich starań nie zawsze potrafił sprostać wymaganiom mentora. Czuł się wtedy jak piąte koło u wozu. W ogóle najczęściej nurtowało go pytanie, jak długo Jorge z nim wytrzyma, zanim nie kopnie go w tyłek i nie pośle do diabła.
W skład ich zespołu wchodził jeszcze jeden członek – Nerd, nerwowy dwunastolatek o nastroszonych włosach koloru popiołu i wiecznie wytrzeszczonych oczach. Młody nie wychodził na powierzchnię, pełnił za to funkcje pomagiera, nosił za nimi sprzęt, przygotowywał legowisko i pilnował dobytku, kiedy oni wychodzili na górę.
Przygarnęli go parę miesięcy temu na jednej ze stacji znajdujących się pod rządami brunatnych. Robił u nich za niewolnika. Służył tam już tak długo, że zapomniał, jak się nazywa i jak to się stało, że został niewolnikiem. Jorge odkupił go za wszystko, co zdobyli podczas tamtej wyprawy. Ta dobroć, podobnie jak i w jego przypadku, wciąż zdumiewała Matthiasa, uświadamiając mu, że Jorge nie jest taki jak reszta. Jorge był po prostu inny.
Nerd już na nich czekał, odebrał broń i pozostały ekwipunek.
– Jak było?
Matthias łyknął z podanej manierki i przepłukał usta.
– Nic ciekawego. Canidy o mało nie odgryzły mi tyłka – mruknął.
– Naprawdę?
– A jak myślałeś? – warknął.
Nie powinien tak się zachowywać, ale nie był w humorze. Prawdę mówiąc, nigdy nie był.
Wartownicy nie spuszczali z nich wzroku. W ręku karabinki, za pasem noże i kindżały, łyse łby i długie brody. Witajcie w miejscu, gdzie pełną i jedyną władzę sprawuje Liga Muzułmańska.
Z głębi stacji dobiegł ich śpiew muezina zwołującego na modlitwę. Minaret nie był potrzebny, dźwięk po korytarzach rozchodził się doskonale. Nie przeszkadzały liczne dywany, makaty i kilimy.
Do Ligi należała część linii U6 od Stadtmitte aż po Naturkundemuseum i zdaniem Matthiasa stacje te były najbarwniejsze w całej sieci. Kupcy wędrowali w obu kierunkach i dalej, handel odchodził na całego. Przychodzili tu ludzie z najbardziej odległych rejonów, by podziwiać cuda lub posłuchać opowieści. Za Naturkundemuseum było nieco gorzej, dworce od Schwartzkopffstraße po Seestraße znajdowały się we władaniu islamskich radykałów. Obowiązywało tam prawo szariatu, a każdy obcy natychmiast trafiał do brygad roboczych fedrujących tunel na wschód, w stronę mitycznej Nowej Mekki. Tak Matthias słyszał, bowiem sami nigdy tam się nie zapuszczali. Pracy było pod dostatkiem na bardziej przyjaznych stacjach.
Czyściciel, odpowiedzialny za dekontaminację namydlonych kombinezonów w kabinie prysznicowej, zamknął natrysk i skinął ogoloną głową na znak, że mogą już iść.
– Pośpieszcie się.
Jorge pozbył się kombinezonu i teraz stał w samej koszuli. Nikt nie lubi, jak się go popędza, a już stalker wracający z powierzchni na takie zaczepki był wyjątkowo czuły, niemniej klient płacił i wymagał. Nie należało się ociągać. Matthias również pozbył się kombinezonu najszybciej, jak potrafił, i podążył za oddalającym się Jorgem, przerzuciwszy torbę z łupami przez ramię. Nerd został, by wysuszyć i spakować kombinezony.
Zagłębili się w bazar. Trafili akurat na porę modlitwy, więc nie musieli się przepychać między targującymi. Straganiarze klęczeli przy swoich stoiskach, przy okazji pewnie ich pilnując, a reszta mężczyzn skupiła się na pustej przestrzeni w przeciwległym końcu peronu i tam biła rytualne pokłony.
Każdą ze stacji pozostającą we władaniu Ligi zarządzał osobny emir. Ten z Friedrichstraße dobiegał sześćdziesiątki i nazywał się Ashan. Niegdyś potężne chłopisko, obecnie wyglądał jak dętka, z której wypuszczono powietrze. Nadrabiał miną i sumiastymi wąsami. Tak długich Matthias nie widział jeszcze u nikogo. Rezydował w osobnym brezentowym namiocie, wyłożonym dywanem i poduszkami. Wskazał im miejsce i usiedli po turecku, częstując się słabą herbatą. Matthiasowi natychmiast zrobiło się wstyd dziurawych skarpet.
– Opowiadajcie.
Jorge westchnął. Zdawanie relacji z wyprawy nie było niczym niezwykłym, ale zawsze go nużyło. Spośród wszystkich zainteresowanych najbardziej spragnieni wieści byli ci, którzy pamiętali czas sprzed zagłady.
– Było… – zaczął ostrożnie Jorge.
– No…
– Jak zawsze – dokończył zwięźle.
Tak lakoniczna odpowiedź poruszyła emira. Już otwierał usta, by udzielić reprymendy, lecz się powstrzymał. Był panem życia i śmierci muzułmanów, a nie wolnych ludzi. W stosunku do nich musiał się hamować.
– Przy uniwersytecie wzrosło promieniowanie, nie mam pojęcia dlaczego. Należałoby to jeszcze sprawdzić – dodał Jorge.
– Jakieś podejrzenia?
– Może naniosło cholerstwa ściekiem. – O Szprewie nikt nie mówił inaczej jak „ściek”. Nie po tym, co nią teraz płynęło. – Pomiar powtórzymy… może za miesiąc? – zasugerował.
Ashan wolno kiwnął głową.
– W pobliżu widziałem ślady mutantów.
– Mało ich tu… – prychnął naczelnik stacji.
– Znam wszystko, co znajduje się nad nami. – Palec Jorgego wskazał na brezentowy sufit, choć oczywiście miał na myśli betonowy strop. – Łażę tam od lat i jak mówię, że pojawiło się coś nowego, to tak jest – kontynuował stalker powoli i dobitnie.
Ashan zasępił się i to nie dlatego, że nie wierzył Jorgemu, wprost przeciwnie – miał do niego pełne zaufanie. Jeżeli stalker twierdził, że znalazł nowe ślady, to mogło wróżyć kłopoty.
– Pójdziesz?
– Powiedziałem: nie teraz.
– Dobrze zapłacę – kusił Ashan.
– Spotkajmy się za… trzy tygodnie.
Przemyślenie propozycji zajęło emirowi krótką chwilę. Podrapał się przy tym po brodzie i przygładził wąsy.
– Jak chcesz – przystał w końcu Ashan. – A teraz pokaż, co tam znalazłeś.
Łupów nie było wiele. Po pierwsze, tereny w centrum były już mocno przetrząśnięte i znalezienie wartościowych przedmiotów graniczyło z cudem. Po drugie, tym razem nie wychodzili jedynie na poszukiwania, przy okazji wykonali parę innych robótek.
Ostatnio w cenie było złoto. Żaden ze stalkerów nie potrafił tego zrozumieć, bo po co komu złoto w metrze? Niemniej ich też pytano o nie przy każdej okazji, częściej nawet niż o wieści z bardziej odległych stron, więc usiłowali sprostać zapotrzebowaniu. W poszukiwaniu kruszcu Matthias wybrał się aż do Pergamonu, lecz nie dość, że niczego nie znalazł, to na dodatek o mało nie przypłacił wyprawy życiem.
Jorgemu bardziej się poszczęściło. Kilka srebrnych widelców i łyżeczek po przetopieniu znajdzie nowe zastosowanie. Kalkulator z baterią słoneczną był tylko ciekawostką, tak samo jak poobtłukiwany talerz z malunkiem tancerki pośrodku.
Emir przyjrzał się wszystkiemu, nie ukrywając rozczarowania. Niewiele pomogło, gdy Matthias dorzucił wielofunkcyjny scyzoryk.
– To wszystko?
Jorge wzruszył ramionami.
– Nie chcesz, to nie bierz.
Ashan wybrał srebra, nóż, a po namyśle dołożył kalkulator. Talerz odłożył na bok.
– Dam trzydzieści nabojów – powiedział po zastanowieniu.
– Sześćdziesiąt.
– Żartujesz.
– Idź sam albo wyślij któregoś ze swoich. – Wszyscy wiedzieli, że to był żart. Muzułmanie nie chodzili na powierzchnię, przeszkadzały im w tym brody. Dla żarliwego wyznawcy Proroka broda liczyła się bardziej od życia. Nie utnie jej tylko po to, żeby wciągnąć na twarz maskę przeciwgazową.
– Trzydzieści pięć.
Jorge wstał, zgarniając wszystko.
– Jak nie chcesz, opchniemy wszystko na Spittelmarkt, mają tam niezły kantor, prawda, Matthias?
– Pewnie, że tak.
– Dajcie spokój.
– Umowa to umowa i, o ile mnie pamięć nie myli, dawałeś minimum sześćdziesiąt za zwiad, a nie trzydzieści. Nie wiedziałem, że jesteś takim sknerą.
– Dobra, niech będzie moja strata. Czterdzieści.
– Wiesz co… a zresztą… – Jorge machnął ręką. – Matthias, mam prośbę: jeżeli jeszcze raz wpadnę na pomysł, by przytargać tu swój tyłek, to wcześniej mnie zastrzel, bo z tym szczurem więcej interesów robić nie będę.
– Masz rację, będziemy ich omijać szerokim łukiem.
– Poczekajcie.
– Na co?
– Dogadamy się.
– Pięćdziesiąt pięć. I ani naboju mniej.
– Pięćdziesiąt.
– Niech ci będzie.
Już bez dalszych ceregieli naboje wylądowały na dywanie. Matthias wolał je przeliczyć. W takich sprawach nie należało ufać Ashanowi.
– Jest czterdzieści siedem – oznajmił po chwili.
– Naprawdę? – Stary kanciarz robił wrażenie zaskoczonego, wszelako westchnął i dorzucił brakujące trzy pociski kalibru 5,56 mm w mosiężnych łuskach. – Musiałem się pomylić. Oczy już nie te co dawniej. Złota przypadkiem nie macie?
– Ashan, po co ci złoto? – zapytał Jorge. – Chcesz się tym obwiesić?
– Nie ja. – Emir splótł dłonie na brzuchu i odchylił się do tyłu. – Kalif ma nową kobietę.
No tak, teraz wszystko się wyjaśniło. Kalif, zwierzchnik całej muzułmańskiej społeczności, planował kolejny ślub. Każdy z naczelników szykował prezent, a cóż bardziej ucieszy kobietę od świecidełek?
– To ci nowina. – Jorge rozbawiony klepnął się w uda.
– Nie żartujcie. Same przez to kłopoty. Skąd ja wezmę dodatkowe trzy kozy?
– Podobno twoja stacja jest jedną z najbogatszych.
– Chciałbym, żeby tak było.
Na problemy Ashana niewiele mogli poradzić. On miał swoją robotę, a oni swoją. Muzułmanie w metrze nie gardzili wieprzowiną, coś w końcu trzeba jeść. W paru miejscach metra uczyniono z tego całkiem dochodowy proceder, niemniej z kozami był problem. Ich hodowlą zajmowali się jedynie ortodoksyjni wyznawcy Allaha na dwóch czy trzech stacjach. Podobnie jak prosię takie bydlę zeżre wszystko, a jego odchody mogą użyźnić plantacje grzybów – drugi z podstawowych produktów spożywczych mieszkańców podziemi. Jedyny kłopot ze świniami to smród. Dla muzułmanina był on nie do wytrzymania. Nieczyste zwierzę kalało prawowiernego. Prawdę mówiąc i Matthiasowi w pobliżu ferm robiło się niedobrze. Z mięsem na talerzu nikt nie miał takich problemów.
– Pora na nas – zadecydował Jorge.
– Już idziecie? Zostańcie jeszcze trochę – zachęcił emir kurtuazyjnie, bynajmniej nie nalegając. Zrobili swoje i jazda. Zobaczą się za miesiąc, jak Allah pozwoli.
Dopili napar i zebrali się do wyjścia.
– Wezyr o was pytał – oznajmił naczelnik na odchodnym.
– Ma robotę?
– Pewnie tak.
– Dobrze.
Jorge nie wnikał w szczegóły. Nie musiał. Ktoś o nich pytał, widać potrzebował skorzystać z usług.
Czekała ich zatem mała wyprawa. Wezyr rządził na Stadtmitte. Niby niedaleko, ale tak naprawdę trudno powiedzieć, ile czasu spędzą w tunelach pomiędzy dworcami.
– Macie glejt. – Ashan nabazgrał coś na karteczce. Następnie wydobył z kieszeni kurty osobistą pieczęć i pudełko z tuszem i opatrzył dokument swoim znakiem. Misterny grawerunek stempla, wykonany jeszcze na górze, poświadczał oryginalność dokumentu.
Jorge rzucił okiem, odczekał moment, aż tusz wyschnie, i schował glejt do swojej kurtki. Niby mieli poruszać się wciąż po terytorium Ligi, ale mieli do przejścia dwie stacje, z których każda miała swojego emira z ambicjami i własną polityką, nie zawadzi więc pismo, że okaziciel spieszy na wezwanie samego wezyra. Im to może pomóc, Ashan przysłuży się wezyrowi, wszyscy będą zadowoleni.
Nerd jak wierny pies czekał na zewnątrz. Cały ich dobytek został porządnie spakowany, wraz z czystymi już kombinezonami. Plecaki opatrzone zostały specjalnymi zawieszkami, gwarantującymi, że nie stanowią źródła promieniowania. Nieważne, jak długo przebywali na powierzchni, pewne procedury obowiązywały zawsze i wszystkich stalkerów.
Po prawdzie, radiacja była już o wiele niższa niż kiedyś, na początku. Wtedy, tuż po zagładzie, w ciągu paru minut łapało się taką dawkę promieniowania, że po paru dniach konało się, wyrzygując własne płuca. Właśnie wówczas na niezabezpieczonych stacjach zmarło najwięcej berlińczyków. Jak mówiono, federalne władze przetrwały w schronach pod Reichstagiem, podczas gdy zwykli obywatele padali jak muchy. Metro okazało się zwykłym systemem komunikacyjnym, a nie cudownym miejscem, azylem gwarantującym ocalenie. Ludzie kotłowali się jak w tyglu z wrzątkiem. Każdy poszukiwał swojego miejsca.
Mimo rozbudowanej sieci tuneli głównych i technicznych, przejść i dojściówek, nie było tu tak wiele miejsca, jakby się mogło wydawać. A wszystko przez układ, w jakim zaprojektowano metro. Część tras idących pod ziemią niespodziewanie wychodziła na powierzchnię, by po kilkuset metrach ponownie zejść do tuneli. Do tego metro w rozmaity sposób przecinało się i łączyło z kolejką naziemną. Ponadto wiele dworców obsługujących tylko metro było bardzo płytko położonych, a każdy z masą otwartych na oścież wejść, wind i innych ułatwień, które nagle stały się przekleństwem. Część z nich zawalono, inne pozatykano tak jak na Friedrichstraße. Każdy inżynier, technik czy majster budowlany był na wagę złota. Bez tych cichych bohaterów metro w ogóle by nie przetrwało.
Matthias mało co pamiętał. Zdaje się, że umysł wyparł tamte potworne zdarzenia. Ojca w ogóle sobie nie przypominał, wędrował z matką i siostrą. Któregoś dnia Lizzy zniknęła, matka poszła jej szukać i już nie wróciła. Próbował je znaleźć. Nadaremnie. Miał wówczas pięć lat, może siedem…
Odebrał automat od młodego i zarzucił ciężar na ramiona. Nerdowi przyszło w udziale dźwiganie kombinezonów. Ruszyli. Oni z przodu, chłopak za nimi.
Dworzec nie należał do szczególnie wielkich, peron i torowiska były zajęte przez rzędy namiotów, pomiędzy którymi suszyło się pranie. Środki bezpieczeństwa ograniczono do niezbędnego minimum.
Mało kto próbował zadzierać z Ligą Muzułmańską. W konfliktach toczonych w metrze stanowiła pokaźną siłę, a że jej ludzie nie wychodzili na powierzchnię, obchodziło nielicznych. Do takich spraw zatrudniała najemników. Całą resztę załatwiała we własnym zakresie.
Zresztą z nią przynajmniej można było się dogadać. Od enklaw opanowanych przez RAF, brunatnych czy anarchistów lepiej było trzymać się z daleka.
Klucząc po peronie, zeszli w końcu na dawne torowisko. Przed nimi otwierała się ciemność. Ilekroć Matthias wchodził do tunelu, odnosił wrażenie, że zagłębia się w trzewia olbrzymiego potwora chcącego ich zeżreć i przeżuć tak dokładnie, że nie pozostanie po nich najmniejszy ślad.
Namiastka cywilizacji pozostała za nimi. Przed nimi ponad kilometr drogi, podzielony stacjami mniej więcej równo na trzy części. Już nie oglądał się za siebie, mrok przyzywał. ■