Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Czas porzucenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas porzucenia - ebook

„Ferrante zgrabnie analizuje mikrokosmos ludzkiej duszy, jasno i precyzyjnie przedstawiając czytelnikom meandry kobiecego umysłu – cierpienie wywołane porzuceniem i nieznośne dudnienie upływającego czasu”. El Mundo

Przed laty Olga zamieniła literackie aspiracje na życie żony i matki. Gdy po piętnastu latach związku dowiaduje się, że mąż porzuca ją dla znacznie młodszej dziewczyny, jej życie kompletnie się rozsypuje. Codzienne obowiązki stają się niemożliwym wysiłkiem, uroda i wygląd przestają się liczyć, a opieka nad dwojgiem dzieci zdecydowanie ją przerasta. W Oldze rosną gniew, zazdrość i obsesja, które przemieniają kobietę w kogoś, kim nigdy nie była. Pewnego dnia własne mieszkanie staje się dla niej prawdziwym więzieniem, kobiecie nie pozostaje nic innego, jak tylko zmierzyć się z tkwiącymi w niej upiorami.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66460-81-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pewnego kwietniowego popołudnia, tuż po obiedzie, mąż oznajmił mi, że odchodzi. Sprzątaliśmy właśnie talerze ze stołu, pies smacznie drzemał pod kaloryferem, a dzieci jak zwykle kłóciły się w drugim pokoju. Powiedział, że ma mętlik w głowie, czuje się zmęczony, że górę wzięło wypalenie, a może zwykłe tchórzostwo. Długo rozprawiał o piętnastu latach małżeństwa i o dzieciach, a na koniec stwierdził, że nie ma nam nic do zarzucenia. Przez cały czas był bardzo opanowany, z wyjątkiem momentu, gdy zaczął wymachiwać prawą ręką i z infantylnym grymasem na twarzy wyznał, że jakiś cichy głosik, jakby szept, każe mu szukać innej drogi. Po czym wziął na siebie całą winę za zaistniałą sytuację i cicho zamknął za sobą wejściowe drzwi. A ja stałam jak wryta przy kuchennym zlewie.

Noc spędziłam na rozmyślaniach, tonąc w rozpaczy, w wielkim małżeńskim łożu. I choć bardzo się starałam, nie doszukałam się w naszych relacjach żadnych symptomów kryzysu. Dobrze znałam męża, wiedziałam, że ceni sobie spokój i nie potrafi się obyć bez naszego domowego zacisza oraz rodzinnych nawyków. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, nadal lubiliśmy się przytulać i całować, a z jego żartów czasami śmiałam się do łez. Dlatego nie mogłam uwierzyć, że naprawdę chce odejść. Gdy sobie uświadomiłam, że przecież nie zabrał żadnej z cennych pamiątek i nie pożegnał się z dziećmi, ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że to nic poważnego. Najprawdopodobniej przechodził jeden z tych okresów, o których można przeczytać w książkach, gdy bohater przesadnie reaguje na zwykły życiowy splin.

Już go to zresztą kiedyś dopadło: im dłużej wierciłam się w pościeli, tym więcej wydarzeń powracało w pamięci. Wiele lat temu, a byliśmy ze sobą zaledwie od sześciu miesięcy, pocałował mnie i zaraz oznajmił, że nie chce się więcej ze mną spotykać. Byłam w nim zakochana po uszy, zamarłam więc, a w całym ciele poczułam lodowaty chłód. Odszedł, a ja trzęsłam się z zimna, siedząc na kamiennym murku pod zamkiem Sant’Elmo i wpatrując się w bezbarwne miasto i morze. Pięć dni później zadzwonił i z zakłopotaniem wyjaśnił, że nagle zobaczył przed sobą pustkę i bezsens. Wyrażenie to mocno zapadło mi w pamięć. Długo powtarzałam je sobie w duchu.

Posłużył się nim znowu jakieś pięć lat temu. Często widywaliśmy się z jego koleżanką z politechniki, niejaką Giną, kobietą zamożną, niedawno owdowiałą, matką piętnastoletniej córki. Do Turynu przeprowadziliśmy się zaledwie kilka miesięcy wcześniej i to ona znalazła nam piękne mieszkanie z widokiem na rzekę. Miasto nie od razu przypadło mi do gustu, wyglądało jak odlane ze stali. Szybko jednak odkryłam, że z balkonu można obserwować zmieniające się pory roku: jesienią targana wiatrem zieleń w parco del Valentino czerwieniała i żółkła, a opadłe liście wirowały w mglistym powietrzu bądź sunęły po szarej tafli Padu, wiosną znad rzeki unosił się rześki wiaterek, który muskał młode pędy i pączki na drzewach.

Szybko przywykłam do nowego miejsca, głównie dzięki Ginie i jej córce, które od pierwszej chwili starały się złagodzić mi wszelki dyskomfort, pomogły zapoznać się z ulicami, zaprowadziły mnie do zaufanych sprzedawców. Ale ich uprzejmość miała drugie dno. Byłam święcie przekonana, że Gina podkochuje się w moim mężu, a że otwarcie go kokietowała, czasami pozwalałam sobie na kpinę i mówiłam: twoja dziewczyna dzwoniła. Mario, mile połechtany, zaprzeczał, śmialiśmy się z żartu, a tymczasem jego relacja z tą kobietą stawała się coraz bardziej zażyła: nie było dnia, żeby nie dzwoniła. Raz prosiła, żeby ją gdzieś zawiózł, innym razem skarżyła się na córkę Carlę, że nie radzi sobie z chemią, albo pytała o książkę niedostępną w księgarniach.

Trzeba jednak przyznać, że Gina potrafiła się szczodrze odwdzięczyć, zawsze pojawiała się z upominkami dla mnie i dla dzieci, pożyczała mi swój samochód, zostawiała klucze do domu pod Cherasco, żebyśmy mogli spędzić w nim weekend. Nigdy nie odmawialiśmy, bo dom był przytulny, chociaż istniało ryzyko, że matka z córką pojawią się niezapowiedziane i wywrócą do góry nogami nasze rodzinne przyzwyczajenia. Poza tym za życzliwość należało się zrewanżować, więc łańcuch wzajemnych przysług szybko przerodził się w uciążliwe pęta. Mario z czasem wziął na siebie rolę opiekuna dziewczyny, chodził na rozmowy z nauczycielami, jakby próbował zastąpić jej zmarłego ojca, i choć pracy miał dużo, w pewnym momencie poczuł się w obowiązku, by udzielać jej korepetycji z chemii. Cóż było robić? Obserwowałam wdowę, bo coraz mniej mi się podobał sposób, w jaki bierze mojego męża pod rękę albo ze śmiechem opowiada mu coś na ucho. Potem przejrzałam na oczy. Pewnego dnia przez uchylone kuchenne drzwi zobaczyłam, jak po lekcji Carla żegna się w korytarzu z Mariem, ale zamiast w policzki, całuje go w usta. Nagle dotarło do mnie, że to nie matki muszę się obawiać, lecz córki. Dziewczyna, być może podświadomie, od dawna sprawdzała, jak wielka jest siła oddziaływania jej sinusoidalnego ciała i niespokojnych oczu na mojego męża, a on spoglądał na nią tak, jak ze strefy cienia patrzy się na zalaną słońcem białą ścianę.

Długo roztrząsaliśmy tę kwestię, ale bez wybuchów. Podniesiony głos i raptowne gesty budziły we mnie obrzydzenie. W mojej rodzinie zawsze głośno wyrażano emocje, dlatego ja, zwłaszcza w okresie dojrzewania, bezustannie czułam w sobie wrzenie i nawet gdy cicho siedziałam w kącie naszego mieszkania w Neapolu, przyciskając ręce do uszu, przytłaczał mnie zgiełk dobiegający z via Salvator Rosa i miałam wrażenie, że jedno ostre zdanie, jeden niefortunny ruch mogą rozsadzić spoiny otaczającego mnie świata. Nauczyłam się więc mówić mało i z rozmysłem, nie spieszyć się, nie biec nawet do autobusu, maksymalnie zwlekać z każdą reakcją, a czas wypełniać zadziwionym spojrzeniem i niepewnym uśmiechem. Praca ostatecznie doszlifowała narzucony reżim. Wyjechałam z miasta z gorącym postanowieniem, że już tu nigdy nie wrócę, i dwa kolejne lata spędziłam w dziale reklamacji jednego z towarzystw lotniczych w Rzymie. Po ślubie zwolniłam się i pojechałam za Mariem w świat, tam, gdzie pchnęły nas jego inżynierskie obowiązki. Nowe miejsca, nowe życie. Musiałam utrzymać w ryzach stres związany z ciągłymi zmianami, dlatego nauczyłam się cierpliwie czekać, aż opadną emocje i ujdą ze mnie łagodnym głosem, pilnie strzeżonym przez gardło, żebym nie robiła scen.

Podczas tamtego drobnego kryzysu małżeńskiego moja samodyscyplina okazała się zbawienna. Wiele bezsennych nocy spędziliśmy na cichej konfrontacji, tak żeby dzieci nas nie słyszały i żeby uniknąć niepotrzebnych słów, które mogłyby nieuleczalnie zranić. Mario mówił ogólnikowo, jak pacjent, który nie potrafi określić objawów, nie zdołałam wyciągnąć z niego ani co czuje, ani czego oczekuje, ani czego ja się powinnam spodziewać. Potem któregoś popołudnia wrócił z pracy z przerażoną miną – a może to nie było przerażenie, lecz odzwierciedlenie strachu, który wyczytał na mojej twarzy. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tej samej chwili rozmyślił się i powiedział coś całkiem innego. Nie umknęło to mojej uwadze, prawie widziałam, jak słowa zmieniają postać, przegnałam jednak ciekawość i nie dociekałam, z jakiego zdania zrezygnował. Wystarczyła mi świadomość, że trudny okres dobiegł końca, że to były tylko chwilowe zawirowania. Pustka i bezsens, jak wyjaśnił z nietypową dla siebie emfazą, powtarzając wyrażenie sprzed lat. Dopadły go i zmąciły myśli oraz serce, ale to minęło, nie ma już w głowie żadnego mętliku. Przestał się widywać zarówno z Giną, jak i z Carlą, zrezygnował z udzielania dziewczynie korepetycji, na powrót stał się sobą.

Oto nieliczne i nic nieznaczące perturbacje w naszym związku, które tej nocy dokładnie przeanalizowałam. W końcu, zmęczona bezsennością, wstałam z łóżka i zaparzyłam sobie rumianek. Mario już taki jest, powiedziałam sobie: spokojny przez lata, opanowany, a potem nagle byle co wytrąca go z równowagi. Teraz też coś musiało go zdezorientować, ale nie ma co się martwić, trzeba dać mu czas. Długo stałam przy oknie i wpatrywałam się w ciemny park, opierając czoło o zimną szybę i licząc, że to złagodzi ból głowy. Z otępienia wyrwał mnie dopiero warkot parkującego samochodu. Spojrzałam w dół, to nie był mój mąż. Ulicą, ze spuszczoną głową, szedł Carrano, muzyk z czwartego piętra, a przez ramię miał przewieszony ogromny futerał z Bóg jeden wie jakim instrumentem. Gdy znikł pod drzewami na placyku, zgasiłam światło i wróciłam do łóżka. To kwestia kilku dni, potem wszystko się unormuje.2

Minął tydzień, a mój mąż nie tylko nie zmienił zamiaru, ale utwierdzał mnie w nim z bezwzględną stanowczością.

Na początku przychodził do domu codziennie, zawsze o tej samej porze – koło czwartej po południu. Skupiał się na dzieciach: rozmawiał z Giannim, bawił się z Ilarią, we trójkę wyprowadzali na spacer naszego łagodnego jak baranek wilczura Ottona, by wybiegał się za patykami i piłeczkami tenisowymi po alejkach w parku.

Udawałam, że krzątam się po kuchni, a tymczasem z niepokojem czekałam, aż Mario przyjdzie do mnie i wyjaśni, co zamierza, czy znalazł sposób na mętlik w swojej głowie. I przychodził, wcześniej czy później, choć niechętnie, za każdym razem coraz bardziej skrępowany, na co ja odpowiadałam – zgodnie ze strategią opracowaną podczas bezsennych nocy – teatrzykiem domowych wygód, wyrozumiałością, ostentacyjną potulnością okraszaną takim czy innym żartem. Mario kręcił głową, mówił, że jestem zbyt dobra. Ja się wzruszałam, przytulałam go, próbowałam pocałować. Wtedy on robił unik. Przyszedł – podkreślał – żeby ze mną porozmawiać, żeby mi uzmysłowić, u czyjego boku żyłam przez piętnaście lat. Zwierzał się z okropnych wspomnień z dzieciństwa, z głupot wieku dojrzewania, ze wstydliwych grzeszków młodości. Mówił o sobie straszne rzeczy, próbował upodlić się w moich oczach. I nic nie dawały moje zapewnienia, którymi usiłowałam złagodzić tę jego manię, bo za wszelką cenę chciał mi pokazać, kim naprawdę jest: gamoniem niezdolnym do prawdziwych uczuć, przeciętniakiem, który nawet w pracy nie zdołał odnieść sukcesu.

Słuchałam uważnie, reagowałam ze spokojem, nie zadawałam żadnych pytań, nie stawiałam warunków, pragnęłam go jedynie przekonać, że zawsze może na mnie liczyć. Przyznam jednak, że pod maską pozornego opanowania szybko zaczął we mnie wzbierać niepokój, a nawet gniew, który mnie przeraził. Którejś nocy w pamięci powróciła mi ponura postać z mojego neapolitańskiego dzieciństwa. Była to tęga i energiczna kobieta zamieszkująca naszą kamienicę od strony piazza Mazzini. Gdy szła na zakupy przez zatłoczone zaułki, zawsze ciągnęła ze sobą trójkę dzieci. Wracała objuczona warzywami, owocami, chlebem oraz trójką brzdąców uczepionych siat i spódnicy, którymi dowodziła krótkimi radosnymi poleceniami. Jeśli akurat bawiłam się na schodach, ona przystawała, kładła siatki na stopniu i dobywała z kieszeni cukierki – dla mnie, dla moich koleżanek i dla swoich dzieci. Sprawiała wrażenie kobiety zadowolonej z trudów życia i pozostawiała po sobie przyjemny zapach, jakby świeżej tkaniny. Wyszła za rudowłosego i zielonookiego akwizytora z Abruzji, który bez ustanku kursował między Neapolem a L’Aquilą. Zapamiętałam o nim tylko tyle, że bardzo się pocił, miał wiecznie rozpaloną twarz, jakby dotkniętą jakąś skórną zarazą, i czasami na balkonie bawił się z dziećmi kolorowymi chorągiewkami z bibuły, dopóki kobieta nie zawołała wesoło: jedzenie na stole. Potem coś się między nimi popsuło. Po nieustających kłótniach, które budziły mnie w środku nocy i zgrzytały o ściany budynku oraz o bruk na ulicy jak metalowa piła, po niekończących się krzykach i szlochach, które docierały aż na plac, aż do rozłożystych, drżących z przerażenia palm, mężczyzna opuścił dom z powodu miłości do jakiejś kobiety z Pescary i nikt go więcej nie widział. Od tamtej pory nasza sąsiadka płakała co noc. Leżąc w łóżku, słyszałam jej głośne zawodzenie – jakby przeszywające ściany jęki – które napawało mnie strachem. Moja matka rozmawiała o niej z pracownicami: cięły, szyły i gadały, gadały, szyły i cięły, a ja bawiłam się pod stołem kredą i agrafkami i powtarzałam pod nosem zasłyszane słowa pełne smutku i pogróżek – jeśli nie umiesz zatrzymać faceta, wszystko stracisz – babskie opowieści o skończonym uczuciu, o tym, co się dzieje, gdy choć nadal kochamy, same nie jesteśmy już kochane i zostajemy bez niczego. Sąsiadka wszystko straciła, nawet imię (chyba wołano na nią Emilia), ludzie zaczęli nazywać ją „bidulką” i nikt już inaczej o niej nie mówił. Bidulka płakała, bidulka krzyczała, bidulka cierpiała, rozdzierana nieobecnością spoconego rudego mężczyzny i jego zielonych z perfidii oczu. Opowiadała wszystkim, że mąż ją porzucił, wymazał z pamięci i zmysłów, i jednocześnie mięła w dłoniach wilgotną chusteczkę, szarpała ją w palcach, przeklinając mężczyznę, który uciekł od niej przez Vomero jak niezaspokojone zwierzę. Takie demonstracyjne pokazywanie bólu szybko zaczęło budzić we mnie odrazę. Miałam osiem lat, a już wstydziłam się za tę kobietę: przestała wychodzić z dziećmi, przestała roztaczać wokół siebie przyjemną woń. Teraz szła po schodach z poszarzałą twarzą, wychudzona. Straciła bujne piersi, biodra, uda, straciła szerokie i jowialne policzki, jasny uśmiech. Jej skóra stała się przezroczysta, jakby naciągnięta na kości, oczy tonęły w sinych kałużach, a ręce przypominały wilgotną pajęczynę. Moja matka zakrzyknęła raz: Bidulka jest chuda jak sardela w soli. Od tamtej pory codziennie podążałam za nią wzrokiem, gdy wychodziła z bramy bez torby na zakupy, zagubiona, z podkrążonymi oczami, chwiejnym krokiem. Chciałam odkryć jej nową rybią naturę, błyszczące grudki soli na rękach i nogach.

Ze względu na to wspomnienie nadal zachowywałam się wobec Maria z rozwagą i czułością. Szybko jednak zabrakło mi pomysłów, co odpowiadać na jego wydumane historie i dziecięce oraz młodzieńcze udręki. Ponieważ jego odwiedziny stawały się coraz rzadsze, po dziesięciu dniach zaczęły we mnie wzbierać żal i rozgoryczenie, do których w pewnym momencie dołączyło podejrzenie, że on kłamie. Pomyślałam, że skoro ja z wyrachowaniem pokazuję mu się tylko od tej dobrej strony, jako kobieta zakochana, gotowa wspierać go w chwilach zagubienia, on może z premedytacją starać się mnie zniechęcić, żebym wreszcie powiedziała: odejdź, brzydzę się tobą, mam cię dość.

Wkrótce podejrzenie przerodziło się w pewność. Mario chciał, żebym pogodziła się z koniecznością rozstania, pragnął, bym to ja stwierdziła: masz rację, to koniec. Ale nawet ta świadomość nie wytrąciła mnie z równowagi. Dalej zachowywałam dystans, jak zawsze w obliczu nieprzewidzianych sytuacji. Jedyną zewnętrzną oznaką niepokoju była skłonność do bałaganiarstwa i niemoc w palcach: im bardziej się denerwowałam, tym słabiej chwytały przedmioty.

Przez prawie dwa tygodnie powstrzymywałam się od pytania, które od pierwszej chwili cisnęło mi się na usta. Dopiero gdy zabrakło mi sił, by dalej znosić jego kłamstwa, postanowiłam przyprzeć go do muru. Przygotowałam pulpety mięsne w sosie pomidorowym, jego ulubione, i pieczone ziemniaki z rozmarynem. Gotowałam jednak bez entuzjazmu i z taką niechęcią, że przez nieuwagę skaleczyłam się otwieraczem do puszek, a butelka wina wyleciała mi z ręki i alkohol oraz szkło rozprysły się po całej kuchni, nawet po ścianach. Błyskawicznie sięgnęłam po ścierkę i wtedy strąciłam cukiernicę. Przez niekończący się ułamek sekundy w moich uszach eksplodował deszcz kryształków, które wpierw wysypały się na marmurowy blat, a potem na mokrą od wina podłogę. W jednej chwili poczułam się tak zmęczona, że zostawiłam cały ten bałagan i chociaż była dopiero jedenasta rano, poszłam spać, zapominając o dzieciach i całym świecie. Po przebudzeniu, gdy do świadomości powoli dotarł mój nowy stan porzuconej żony, stwierdziłam, że dłużej tak nie wytrzymam. Wstałam jak ogłuszona, doprowadziłam kuchnię do porządku, przywiozłam dzieci ze szkoły i zaczęłam czekać, aż mąż pojawi się w domu z miłości do potomstwa.

Przyszedł wieczorem, wyglądał na zadowolonego. Przywitał się grzecznie i zniknął w pokoju Gianniego i Ilarii. Wyszedł dopiero, gdy zasnęli, i od razu zamierzał się ulotnić, ale zmusiłam go, żeby zjadł ze mną kolację: postawiłam mu pod nosem garnek z pulpetami oraz ziemniaki, nałożyłam na talerz makaron i obficie polałam dymiącym sosem pomidorowym. Chciałam, żeby zobaczył w tej potrawie to wszystko, czego po odejściu już nie będzie mógł oglądać, smakować, pieścić, słuchać, wąchać: nigdy więcej. Nie umiałam się jednak dłużej powstrzymać. Zapytałam, nie czekając, aż zacznie jeść:

– Czy ty kochasz inną?

Uśmiechnął się i zaprzeczył bez skrępowania, ze szczerym zdziwieniem dla tego niestosownego pytania. Nie przekonał mnie. Zbyt dobrze go znałam, tak się zachowywał tylko wtedy, gdy kłamał, bo zazwyczaj każde bezpośrednie pytanie wpędzało go w zakłopotanie. Nie poddałam się:

– Masz inną, prawda? Masz inną kobietę? Kto to jest? Znam ją? – I po raz pierwszy od jego odejścia podniosłam głos, wrzasnęłam, że mam prawo wiedzieć, i dodałam: – Nie możesz mnie tak zwodzić, żebym dalej miała nadzieję, skoro już dawno podjąłeś decyzję.

Z opuszczonym wzrokiem machnął nerwowo ręką, żebym mówiła ciszej. Dopiero teraz okazał zaniepokojenie, pewnie się bał, że obudzę dzieci. Za to mnie dudniły w głowie wszystkie pretensje, które do tej pory kontrolowałam, a wiele słów znalazło się tuż przy granicy, poza którą człowiek przestaje się zastanawiać, co warto powiedzieć, a czego nie.

– Nie zamierzam ściszać głosu – wysyczałam – wszyscy powinni usłyszeć, co mi zrobiłeś.

Mario wbił oczy w talerz, ale zaraz je podniósł i spojrzał mi prosto w twarz.

– Tak, mam inną.

Po czym z impetem nabił na widelec sporą ilość makaronu i włożył go do ust, jakby chciał je zatkać, by nie powiedzieć za dużo. Ale to, co najważniejsze, już powiedział, odważył się. Przeszył mnie ból i pozbawił wszelkich uczuć. Do tego stopnia, że nawet nie zareagowałam na to, co się z nim właśnie działo.

Zaczął przeżuwać, jak to on, metodycznie, i wtedy coś nagle zgrzytnęło mu w ustach. Znieruchomiał, upuścił widelec na talerz, a przez jego ciało przebiegł dreszcz. Wypluł na dłoń makaron wymieszany z sosem i krwią: tak, czerwoną krwią.

Patrzyłam na jego zaplamione wargi bez emocji, tak jak się patrzy na wyświetlane na ścianie slajdy. Szybko wytarł serwetką dłoń, włożył palce do ust i wyciągnął z podniebienia kawałek szkła.

Przyjrzał mu się z przerażeniem, po czym podsunął mi go pod twarz i wrzasnął z taką nienawiścią, o jaką nigdy bym go nie podejrzewała.

– O to ci chodziło? Tak chcesz mnie załatwić? Tak?

Skoczył na równe nogi, przewrócił krzesło, podniósł je, kilkakrotnie walnął nim o podłogę, jakby usiłował wbić je w płytki. Powiedział, że jestem bezmyślna, że nie umiem go zrozumieć. Że nigdy tak naprawdę go nie rozumiałam i tylko dzięki jego cierpliwości, a może małostkowości wytrzymaliśmy tyle lat razem. Wykrzyczał, że się mnie boi, bo jak mogłam wrzucić szkło do makaronu, że jestem wariatką. I wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Już się nie martwił, że dzieci śpią.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: