- W empik go
Czas Wielkiej Wody - ebook
Czas Wielkiej Wody - ebook
"Czas Wielkiej Wody" to niezwykła powieść , która przeniesie Cię w świat pełen politycznych intryg, gdzie lojalność jest przypieczętowana krwią, a zdrada czai się na każdym kroku. W tej epickiej opowieści o władzy, honorze i przeznaczeniu poznajemy z początku bezimiennego bohatera – Strażnika, którego los związany jest z walką o tron. Gdy jego dawny przyjaciel, wygnany książę pragnie odzyskać swoje prawowite dziedzictwo, Strażnik zostaje wciągnięty w grę bogów, gdzie ludzie stają się pionkami na ich krwawej szachownicy. To dzieło jest prawdziwą gratką dla fanów takich kultowych dzieł jak "Gra o Tron", "Wiedźmin" czy seria gier RPG "Gothic". Ujawnia się tu równie złożona i brutalna rzeczywistość, w której bohaterowie zmierzą się ze swoimi wewnętrznymi demonami i będą musieli dokonać trudnych wyborów. Czy Strażnik okaże się dostatecznie silny, by sprostać wyzwaniom, jakie stawia przed nim przeznaczenie?
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396836007 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SPLĄTANE ŚCIEŻKI
„Ratując jedno życie, zaciągamy u śmierci dług, który niechybnie każe nam spłacić”
powiedzenie ludowe
Mężczyzna wolnym krokiem wszedł do środka izby i skierował się w stronę karczmarza.
– To on – poszeptywali miejscowi do siebie, śledząc go spojrzeniem. – Strażnik Puszczy – mówili, odprowadzając go wzrokiem.
– Sargyba – wtrącił ktoś inny.
Obcy był potężnych rozmiarów. Musiał mieć niemal dwa metry wzrostu. Na plecach niósł przytroczoną wielką siekierę na potężnym stylisku. Poniżej widać było przywiązany w pasie długi nóż z drewnianą, dębową rękojeścią. Twarz przybysza pokryta była zarostem, naznaczona blizną, dawnym śladem po cięciu, które pozbawiło go lewego oka. Miał też długie, kasztanowe włosy spięte w koński ogon i sięgające do połowy ramion.
Gość nie przyszedł do oberży z pustymi rękami. Na barkach dźwigał świeżo upolowanego jelenia, którego zrzucił na ladę, po czym delikatnym kiwnięciem głowy przywitał się z karczmarzem. Zamówił coś do jedzenia i picia i zajął stół w przydymionym kącie sali, skąd dobrze widział każdego, kto wchodził lub wychodził przez wejściowe drzwi.
W karczmie U Drugiej Siostry panował gwar. Hałas rozmów ożywionych alkoholem wznosił się pod sufit. O tej porze miejsce to pękało w szwach. Jak to zwykle bywa w jarmarczny dzień, do gospody zjechało się wiele osób. Zarówno miejscowi, jak i przyjezdni zanosili się gromkim śmiechem, wymieniając przy tym opowieściami z każdego zakątka trzech królestw.
Nie było na to lepszego miejsca niż Mitania. Kraina ta leżała w centrum wyspy Peutesiry, otoczonej z każdej strony Wszechoceanem. Kraj ten w całości niemal porastała pradawna puszcza. W jej centrum wznosiło się samotne wzgórze, zwane Matecznikiem. To tu, według opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie, urodzili się pierwsi bogowie, Karadas i Nakitis. Tutaj też miała swój początek rzeka Vendruna, której źródło rodziło leniwy strumyk, spływający ospale po zboczu, meandrujący pomiędzy drzewami, rosnący w siłę wraz z oddalaniem się od Matecznika. Rzeka wpadała na północy do Wszechoceanu szerokim rozlewiskiem, mijając stary dębowy most, będący jedyną przeprawą między jej brzegami. Mitanię można było przebyć tylko na dwa sposoby: północnym traktem przez most lub południowym traktem, gdzie co prawda nie było rzeki, ale za to droga była dłuższa i znaczna jej część prowadziła przez Wielką Pustynię. Ta podobno zmieniła się nie do poznania: kiedyś rosła tam bujna roślinność, a jej gleby były żyzne i urodzajne. Do czasu, gdy nagle pojawił się zimny prąd oceaniczny i klimat zmienił się całkowicie. Nawet najstarsi ludzie nie pamiętają, kiedy dokładnie to się stało. Od tamtej pory na południowym wschodzie wyspy rozciągają się nieprzebrane połacie piasku.
Obydwa szlaki, północny i południowy, połączyły wyspę, prowadząc z zachodu od Geranii poprzez Mitanię na wschód do kraju Yudrany – państwa konnych jeźdźców, których bogactwo pochodziło z handlu niewolnikami i zmuszaniu ich do pracy w kopalniach złota nieopodal Lunaris, stolicy ich królestwa. Tym zaś władał Wielki Khan.
Lato chyliło się ku końcowi, kiedy chłopi po ciężkich żniwach mieli w końcu okazję, by zażyć zasłużonego odpoczynku. Kupcy zjeżdżali ze wszystkich stron wyspy. Handlarze z położonej na zachodzie Geranii zwozili płody rolne, którymi obrodziła tego lata Matka Ziemia. Ci z Yudrany, podróżujący ze wschodu, przywozili złoto, biżuterię oraz orientalne przyprawy z kontynentu oraz innych odległych wysp rozsianych po wodach Wszechoceanu.
Wypełniona podróżującymi ludźmi karczma tętniła życiem, kiedy nagle za oknami słyszeć się dało narastające krzyki, znamionujące jakieś zamieszanie. Biesiadujący goście wybiegli na zewnątrz, by szukać źródła tego hałasu. To grupka lokalnych mężczyzn prowadziła na powrozie przerażonego, spętanego jeńca, który najwyraźniej musiał być mnichem lub kapłanem. Ubrany był w przybrudzony, znoszony habit noszący ślady niejednego cerowania. Na szyi zarzucony miał rzemienny wisiorek z przewieszonym przez niego drewnianym wisiorkiem w kształcie litery X, symbolem boga światła Xereusa. Mnich miał urodę południowca, był ubłocony i przestraszony. Tonsurę na głowie okalały kręcone, kruczoczarne loki o pierwszych siwych włosach. Musiał liczyć sobie około czterdziestu wiosen. Był dość niski o krępej, nieco otyłej posturze. Jasny, choć już nieco znoszony i przybrudzony habit zdradzał przynależność do wyznawców wciąż dość nowego w tych stronach Pana Światła.
Podekscytowana tłuszcza pchała go przed siebie w kierunku rozłożystego dębu. Tłum pokrzykiwał coś o świetlistym klesze, bezczeszczeniu i świętokradztwie. Rozochoceni piwem mężczyźni wyraźnie szykowali się do niezwłocznego wykonania samosądu na pojmanym duchownym.
Na wyspie nie było jednej panującej religii. W Mitanii każdy mógł cieszyć się wolnością wyznania tak długo, jak nie narzucał go innym, nie złorzeczył wyznawcom innych bogów i zachowywał się z szacunkiem do ich wyznawców. Jak widać, podjudzony tłum był czymś mocno urażony. Swoją drogą, o to nie było wcale trudno, zwłaszcza od czasu niedawnych walk, jakie miały tu miejsce kilka lat temu pomiędzy Geranią a Mitanią.
– Świetlisty wieprz – krzyknął ktoś z tłumu – znieważył święty gaj! Zbezcześcił ofiary złożone na ołtarzu bogów. Próbował nawracać nas na wiarę w jego boga swoimi kazaniami, które śmiał głosić w świętym miejscu!
– Jest jedna kara za obrazę bogów – wtórował mu inny głos z tłuszczy. – Należy go ukarać! Złożyć w ofierze na drzewie życia. Niech jego duch przepadnie w nicości. Niech jego kości bieleją, kołysane na wietrze, dając przykład innym! Nie chcemy tu fałszywych bogów!
Tłum mężczyzn podchmielony piwem stawał się coraz bardziej rozgorączkowany i niespokojny. Atmosfera gęstniała, gdy wszyscy zbliżyli się do wielkiego dębu. Ktoś narzucił na szyję pojmanemu pętlę z powroza na szyję i przerzucił przez najgrubszą gałąź.
– Ludzie, zmiłujcie się! – krzyczał mnich – to nieporozumienie! Xerusie, Panie najjaśniejszy, obdarz ich swym światłem, bo mrok zaciemnił ich umysł! – urwał nagle, wierzgając nogami, gdy poczęto go wciągać ku górze.
Nieznajomy przełokciował się przez okalający drzewo tłum. Bez słowa dobył zza pleców ogromnej siekiery i jedną ręką sprawnie przeciął napiętą linę. Mnich opadł na ziemię z głuchym łoskotem. Mężczyzna wciąż dzierżąc broń w ręku rozejrzał się wkoło swoim jednym okiem, zatoczył w powietrzu koło siekierą, mierząc nią po kolei w najbliżej zebranych.
– Nie będzie dziś samosądów – rzucił krótko. – Zabiorę go do Słyszących i rozpytam o przewinienia. Jeśli zawinił, sam wykonam wyrok. Teraz rozejdźcie się!
Rozochocona tłuszcza nie była pocieszona, ale nikt nic nie powiedział ani nie rzucił wyzwania stojącemu przed nimi olbrzymowi. Znali go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że lepiej nie próbować z nim szczęścia w bezpośrednim starciu. Pozłorzeczyli cicho pod nosem i wolno zaczęli się rozchodzić. Część z nich ruszyła do karczmy dokończyć przerwane rozmowy, a pozostali ruszyli do zajęć, od których się oderwali. Po chwili tłum się przerzedził i wszyscy rozeszli w swoją stronę.
– Chodź, klecho, i nie zostawaj zbytnio w tyle. Dokończę tylko jedzenie i w drodze opowiesz mi, co zaszło – powiedział olbrzym, na powrót kierując się do karczmy, gdzie na stole czekało już na niego parujące jedzenie i kufel piwa.
Mnich szybko otrzepał się z kurzu i czym prędzej podążył za swym wybawcą, zerkając dookoła nerwowo, czy na pewno nic już mu nie grozi. Z ulgą zobaczył, że przynajmniej na razie może czuć się bezpiecznie. W środku gwar rozmów powoli rozgorzał na nowo. Ludzie wrócili do przerwanych opowieści, wesoło stukając kuflami przy wznoszonych toastach. Również kapela w kącie wznowiła grę, intonując wesołą melodię.
Jednooki olbrzym rozsiadł się wygodnie za stołem, nabił fajkę i wbił pytające spojrzenie w swojego nowo poznanego towarzysza.
– Dzięki ci wielkie za ratunek – powiedział pospiesznie mnich. – Ta gawiedź niechybnie powiesiłaby mnie na tej gałęzi. Winny ci jestem wdzięczność. Pozwól wpierw, że się przedstawię. Jestem brat Fuze. Fuze Hiscazon, sługa najskromniejszy Pana Światła naszego Xereusa. Wędruję przez świat i nauczam. Nawracam na łono kościoła zagubionych, tych, którzy czują, że w ich życiu brakuje im prawdy.
– Nie jesteś stąd, co? – wtrącił jego niedawny wybawca.
– Prawda to. Widzę, bystry i obyty z ciebie człowiek. Pochodzę w dalekich wysp południowych. Za swój cel obrałem niesienie nauk naszego Pana. I tak podróżuję po świecie. Głoszę kazania tam, gdzie znajdzie się chociaż trochę dobrej woli do słuchania, a i odrobina jadła i napoju zawsze jest miło widziana – powiedział, znacząco zerkając na talerz swojego rozmówcy.
– Masz i jedz. Widzę, że jesteś głodny. Pewnie długo w podróży – powiedział jednooki przesuwając w jego stronę talerz
– Dzięki ci po raz wtóry! – rzucił Fuze, przysiadając się i rzucając łapczywie na jedzenie. – Prawda, spędziłem niemało czasu w drodze, choć w kraju tym jestem od niedawna. Zaledwie kilka dni temu dobiłem do portu i ruszyłem przed siebie, prowadzony wewnętrznym głosem. Bóg zesłał na mnie sen, gdzie zobaczyłem kraj ten w samym sercu puszczy, który potrzebuje nawrócenia. Dlatego wytrwale idę przed siebie ze słowem bożym na ustach.
– Yhym, to musiałeś coś w złą godzinę powiedzieć. Miejscowi są religijni. Mocno trzymają się wiary przodków, ale nie słyszałem, żeby kogoś ot tak za gadanie na drzewie wieszali. Nie, żeby wcale nie wieszali, ale dla kaprysu raczej tego nie robią. – Sargyba zaciągnął się dymem, puścił kółko i wypuścił resztę dymu nozdrzami. – Kazania puściliby koło uszu. Co więc dokładnie zrobiłeś? – Wbił w niego świdrujące spojrzenie.
– Pewnie masz rację. Nieznajomość lokalnej kultury wywiodła mnie na manowce. Byłem w trakcie opowiadania porywającej historii na pobliskiej polanie w głębi lasu, widziałem, jak tłum z wolna gęstniał. Ich oczy wpatrzone we mnie, twarze zasłuchane. Przytoczyłem właśnie historię o sadowniku. Że najsłodszy owoc z początku nasionem jest zaledwie i że nie wystarczy ot tak rzucić go, gdzie popadnie. Że ważna jest też gleba. I ja przyszedłem właśnie siać nawóz w ich umysły, by ziarno wiary w Pana mogło wykiełkować i by mogli spożyć owoc życia wiecznego. Wtedy też dla lepszego efektu chwyciłem jeden z owoców, przełamałem i rzuciłem nasiona przed siebie, mówiąc, że to za mało. I wtedy to się stało. Twarze ich stężały, poczęli złorzeczyć. Ktoś rzucił kamieniem i zanim się obejrzałem, już byłem wleczony na powrozie. Resztę już znasz – opowiedział mnich i spuścił spojrzenie.
– Na głupotę nie ma rady, się kulturą nie zasłaniaj. Nie tknęło cię, jak brałeś owoc leżący na kamieniu, na środku polany w głębi lasu, że nie znalazł się tam przypadkiem? Zbezcześciłeś ofiarę złożoną Nakitis. Niemniej jednak bycie nierozgarniętym to nie jest grzech śmiertelny. Rozliczę się z karczmarzem i pójdziesz ze mną. Przenocujesz w moim domu, a jutro porozmawiam w twoim imieniu ze Słyszącymi.rozdział 2
SPOTKANIE
„Kto ma ogród i księgi, ten posiadł sekret szczęścia”
uczony Anzelm z Haran
Droga do domu była długa i niełatwa do przebycia. Szli przed siebie już od kilku godzin, powoli przedzierając się przez gęstwinę lasu. Ścieżka skręcała kilkukrotnie, jakby nie lubiła być uczęszczaną i chciała zgubić podróżnych.
W puszczy panował przyjemny chłód. Wiejący wiatr delikatnie poruszał liśćmi, kołysząc koronami drzew. Prastary las tętnił na pierwszy rzut oka niewidocznym życiem. Gdzieś w oddali słychać było postukiwanie dzięciołów i śpiew ptaków. Co jakiś czas krzaki szeleściły od umykającej zwierzyny. Olbrzymie iglaste drzewa majestatycznie pięły się ponad głowami wędrowców. Rozmiar ich pni zdradzał lata, jakie spędziły na ziemi jako niemi obserwatorzy. Rosły tu na długo przed pierwszymi ludźmi i pozostaną też zapewne na długo po tych ostatnich.
Spacerując między drzewami nie można było nie odnieść wrażenia, że obcuje się z jakąś niezwykłą, uśpioną mocą. Potęgą drzemiącą w otaczającej zewsząd zieleni, czekającej na odpowiedni moment, by się przebudzić. Obraz terenu powoli w końcu zaczął się zmieniać. Las przerzedzał się, drzewa z wolna ustępowały niewysokim krzewom i bujnym, zielonym trawom. Musieli obejść znajdujący się przed nimi Matecznik – samotne wzgórze, na szczycie którego znajdował się chram poświęcony starym bogom, małżeństwu Nakitis i Karadasowi.
Bogowie ci nastali jednocześnie w czasach, gdy w kosmosie wciąż panował nieprzejednany mrok. Według wierzeń Mitańczyków wspólnym wysiłkiem stworzyli świat takim, jakim go teraz widzimy, i podzielili pomiędzy siebie. Karadas został bogiem światła i piorunów. Był symbolem męskiej siły, opiekunem mężczyzn, przede wszystkim wojowników. Jeśli wierzyć mitom, wciąż można go spotkać polującego po lasach. Przechadza się po nich za dnia w towarzystwie swojej wielkiej wilczycy Griji. W ręce dzierży jedynie magiczną włócznię, która nigdy nie chybia. Nakitis to z kolei patronka kobiet, bogini nocy oraz płodności. Często też przypisuje się jej boską przebiegłość i nieskończoną wiedzę na temat mikstur: od niegroźnych napojów miłosnych po śmiertelne trucizny, których jedna kropla jest w stanie powalić setkę mężczyzn. Według wierzeń najbardziej lubiła przechadzać się w świetle księżyca. Do dziś krąży nocą pośród ludzkich domostw, zsyłając na ich mieszkańców śmierć i choroby lub błogosławiąc im dziećmi. W ślad za nią po niebie sunie bezszelestnie sowa Mintis, przed której wzrokiem nie jest w stanie skryć się żaden śmiertelnik.
Gdyby nie to, że mnich miał swojego niedawnego wybawcę za przewodnika, zgubiłby drogę kilka razy, a na pewno zrobiłby do tej pory jakiś postój. Jak na wędrownego kaznodzieję przystało, daleko mu było do wprawnego wędrowcy. Zwłaszcza gdy przyszło mu iść przez zarośnięte, kręte leśne dróżki. Tym bardziej że – wnioskując z rosnącego nachylenia terenu – chata musiała się znajdować po przeciwnej stronie wzgórza, które obeszli dość szerokim łukiem, wkraczając na powrót w odmęty puszczy.
Fuze Hiscazon był wyraźnie stworzony do wyższych celów. Pochodził z zamożnej kupieckiej rodziny. Jako najmłodszego z synów ojciec wysłał go na nauki do jednego z klasztorów. Tam spędził kilka lat studiując meandry wiary w Pana Światła, Xereusa. Z początku był rozczarowany decyzją ojca. Wolał już zostać kucharzem, najlepiej tym smakującym potrawy na jakimś królewskim dworze. Był święcie przekonany, że są takie potrawy, za których kęs warto jest nawet umrzeć. W klasztorze zaś… no cóż, jak to w klasztorze. Skromne jadło i wątpliwy napitek miały wyplewić skłonność do cielesnych pokus na rzecz hartu ducha. Szczęśliwie dla Fuzego religia w Xereusa była wciąż relatywnie młodą religią, która prężnie rozwijała się poprzez skuteczne nawracanie kolejnych ludów. Dlatego ludzie tacy jak on byli niezwykle cenni dla zwierzchników kościoła.
Do tego odznaczał się ponadprzeciętną inteligencją, świetną pamięcią i szczerą i głęboką pobożnością. Jego najmocniejszą stroną była jednak elokwencja. Talent mówczy, jaki niewątpliwie posiadał, szybko zjednywał mu słuchaczy. Dzięki wrodzonemu sprytowi sprawnie odnajdywał się w rozmowie tak z bogatymi arystokratami, jak i biednym pospólstwem. Rzadko, ale jednak, zdarzało mu się trafić na ludzi nieczułych na jego urok, którzy dusili rozmowę z nim w zarodku, nieważne, jakby się starał.
– Widzę, że lubisz mieszkać z dala od ludzi, co? Idziemy już dobre kilka godzin. Nie myślałeś pewnie o krótkim postoju, żeby dać odpocząć nogom? – zagadnął mnich.
– Nie – odparł krótko jego przewodnik.
– No tak, no tak. Odpoczywaj na końcu, nie w trakcie. Zacnie czynisz, żyjąc podług zasad uczonego Anzelma. – Fuze podtruchtał szybko kawałek, żeby nie zostać za bardzo w tyle. – Mówiłem już, że zwę się Fuze Hiscazon? Nie pamiętam, żebyś podawał mi swoje imię. Najpewniej to ja z roztargnienia zapomniałem wspomnieć wpierw swoje, i stąd ta niewiedza.
– Mówiłeś – skwitował olbrzym.
– Ach, no tak, no tak. Dobrze. Nieprzedstawienie się byłoby zwykłym grubiaństwem – wtrącił, świdrując wzrokiem plecy swojego rozmówcy. – Moje szczęście, że nasze losy się splątały. Widać, że dosłownie i w przenośni wielki z ciebie wojownik. Musisz cieszyć się dużą estymą w lokalnej społeczności. Nie nosisz się jednak do końca, jak oni. Nie spostrzegłem u ciebie typowych ozdób związanych z ich wierzeniami. Nie jesteś Mitańczykiem? Nie wyznajesz ich wiary?
– Nie wierzę w żadnych bogów – odparł mężczyzna, nie zwalniając tempa.
– Och… – sapnął mnich ocierając pot z czoła. Ciężko było jednoznacznie orzec, czy był to pot związany z trudami wędrówki, czy dźwiganiem tej rozmowy. – Dobrze zatem, że Pan Światła postawił mnie na twej życiowej drodze. Zawsze to lepiej nie wierzyć w bogów, niż wyznawać fałszywych. A prawdziwy może być tylko jeden – Xereus. Ślubuję w takim razie, w podzięce za ocalenie życia, przyprowadzić cię na łono kościoła. Tak jak ty uratowałeś moje życie doczesne, ja uratuję twój żywot wieczny. Niech Xereus rozświetla ścieżkę twojego życia, rozpraszając mrok.
– Obejdzie się – burknął jego przewodnik.
– Ależ doprawdy nie ma o czym mówić. Ślubowanie złożone, Bóg słyszał, pora wziąć się do roboty. Moje słowo nie dym, jakem Fuze Hiscazon. Powiedz mi tedy coś więcej o sobie. Skąd ta niechęć do wiary w coś większego od nas? Stoi za tym coś głębszego, prawda? Jakaś rzewna historia? Na pewno, to zawsze są rzewne historie. Albo nie, nie mów. Znaczy mów, ale nie teraz. Takich opowieści najlepiej słucha się wieczorem, przy jadle i kuflu miodu lub wina. Tak, tak, nadrobimy to wieczorem. Swoją drogą, pięknie tu jest. Te potężne drzewa, zapach igliwia. Aż chce się głębiej oddychać.
– Zjadłeś moje jedzenie i robię się głodny – przerwał mu Sargyba. – Jak nie przestaniesz trajkotać jak dziewka, zawrócimy, sam narzucę ci powróz na szyję i zostawię na pastwę chłopów.
– No tak, no tak – zająknął się mnich i zamilkł.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Po obejściu wzgórza na powrót weszli w las. Schodzili z wolna po zboczu jeszcze dłuższą chwilę, aż poczęli słyszeć odgłos płynącego nieopodal strumyka. To tutaj bieg swój zaczynała rzeka Vendruna, która płynęła leniwie przez puszczę aż do ujścia na północy wyspy. Przystanęli tu na chwilę, żeby się napić i zwilżyć zmęczone twarze. Dalej droga prowadziła wzdłuż brzegu. Po dłuższej chwili las ustąpił miejsca rozległej polanie, w której centrum stała nieduża chata z drewnianych bali, pokryta słomianą strzechą. Z jej komina unosił się dym świadczący o czyjejś obecności i przyrządzanym, tak wyczekiwanym przez obydwu podróżnych, posiłku. Obok chaty stało jakieś mniejsze pomieszczenie gospodarcze, skąd dobiegało meczenie kóz. Z drugiej strony rozciągał się trochę dziki i chaotyczny, ale zadbany ogród. Dało się też spostrzec porozrzucane tu i ówdzie drzewa owocowe oraz winorośl. Po prawej w stronę rzeki prowadziła wąska, wydeptana dróżka, którą wieńczył krótki, drewniany podest, o który wsparte stały nieduże czółno i wiosło. Miejsce miało swój urok. Ukryte przed ciekawskimi oczami, otoczone lasem, żyło swoim życiem. Odosobnienie idealne dla kogoś, kto albo jest ścigany, albo też zwyczajnie zrażony do życia w społeczności.
Sargyba poprowadził mnicha w kierunku chaty, gdzie na spotkanie wyszła im kobieta, na oko trzydziestoletnia. Była dość wysoka, ubrana w długą, nieco znoszoną, zieloną suknię. Nosiła długie, pofalowane, rozpuszczone włosy o barwie miedzi, a na szyi mały woreczek, zawiązany na rzemieniu. Uwagę zwracały dwie kreski pod oczami, namalowane niebieską farbą na jej urodziwej twarzy. Oczy jej były w kolorze otaczającej zewsząd zieleni, spojrzenie silne i stanowcze. Było w tym coś dumnego, jakby miast z gminu pochodziła ze starego arystokratycznego rodu. Karminowe usta rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu, kiedy wycierała ręce w przewieszony w pasie fartuch.
– Znowu jakąś znajdę sprowadziłeś do domu? – powiedziała zaczepnie na przywitanie. – Mówiłam, żebyś uważał, kiedyś może się to na tobie zemścić.
– Pamiętaj, że sama byłaś znajdą, Kiauno – odparł gospodarz.
– No i jak na tym wyszedłeś? – zaśmiała się wesoło.
– Mnich jest moim gościem, przynajmniej dziś – dopowiedział olbrzym.
– Kłaniam się uniżenie, jestem Fuze… – zaczął mnich.
– Świetnie – przerwała mu Kiauna. – Sprowadziłeś nam świetlika do domu. Wiedźma, klecha i wygnaniec na jednym jadą wozie, co?
– Wypraszam sobie – zaperzył się Fuze. – Jestem pokornym sługą Pana naszego, Rozświetliciela ciemności, i nie uczyniłem pani niczego, co pozwoliłoby na okazywanie mojej osobie z miejsca braku szacunku. Jeśli ktoś tu zapracował na brak szacunku, to pani zajmując się czarami, jak wnoszę z wyglądu. To wielki krok ku ciemności. A ja – wskazał dobitnie na siebie kciukiem – ciemności nie muszę się lękać, mogę kroczyć mrocznymi traktami, bo Jego światło jest ze mną.
– Dobra, dobra, okrąglutki, nie gorączkuj się. Proszę, czym chata bogata. Wiek przed urodą. Wchodź przodem – zaproponowała pojednawczo.
Uśmiechając się przymilnie, zamaszystym gestem wskazała dłonią drzwi. Cały czas uważnie obserwowała kapłana, jak przechodzi przez próg. Jak tylko tu zamieszkała, zakopała pod nim płaski kamień z wyrytym symbolem Kwiatu Nakitis. Składały się na niego przecinające elipsy symbolizujące cztery żywioły i cztery strony świata, tworzące w efekcie kwiat, potężny symbol ochronny.
Kiauna mogła być nazywana wiedźmą. Na swój sposób nawet to lubiła, dodawało jej to aury tajemniczości i swoistego autorytetu. Po prawdzie bliżej było jej do prostej zielarki. Doskonale znała się na roślinach, a wiedzę tę wykorzystywała, by pomagać innym. Umiała wiele rzeczy: wyleczyć konia, kiedy miał kolkę, zbić gorączkę chorującemu na suchoty czy też spędzić niechciane dziecko. Oczywiście znała też trochę zaklęć ochronnych, ale była to biała i niegroźna magia. Dzięki tym zdolnościom lgnęli do niej okoliczni mieszkańcy, a mówiąc ściślej – mieszkańcy Mitanii.
Inaczej rzecz się miała, gdy mieszkała jeszcze w Geranii. Tam jej umiejętność kontroli przyrostu naturalnego u ludzi wpędziła ją w kłopoty. Pewnego razu pomogła pewnej kobiecie, jak się okazało, żonie starszego odległej wioski, któremu bardzo zależało na synu. Mając już mały wianuszek córek, próbował dalej z nadzieją, że los się do niego uśmiechnie. A żona, cóż… Ledwie uszła z życiem z poprzedniego połogu i miała już zwyczajnie dość kolejnych prób. Kiedy wszystko wyszło na jaw, mąż wpadł w gniew. Poszedł z donosem do kapłanów Xereusa. Ci od wielu już lat ogniem i mieczem ewangelizowali pospólstwo, starając się wyplenić wiarę w dawnych bogów i czary. Pojmali Kiaunę i po krótkim publicznym procesie skazali na próbę wody.
Udowodnienie znającej się na ziołach, do tego samotnej i inteligentnej kobiecie konszachtów z nieczystymi mocami poszło, jak się można było spodziewać, nad wyraz sprawnie. Nie było nawet potrzeby wzywania świadków. Tak też wylądowała w lodowatej wodzie. Była już bliska udowodnienia swej niewinności, czyli utopienia, kiedy to z wody wyciągnął ją On. Przeklęty wygnaniec, który miał się później stać obrońcą puszczy, duchem z lasu. Tak poznała go i od tamtej pory, już ładnych kilka lat, trzymali się razem. Od tamtego dnia pielęgnowała też w sercu szczerą niechęć i pogardę do wszystkiego, co jest związane z kościołem Xereusa.
– To gadulstwo wpędziło go w kłopoty, co? – powiedziała obserwując, jak mnich znika w głębi chaty. – Cóż, przynajmniej wygląda na to, że serce ma czyste. Inaczej mimo woli obszedłby kwiat. Poznamy się bliżej i wymyślę, jak go spożytkować.
– Yhym – mruknął gospodarz, po czym wszedł do domu.
– Nie kręcić mi się w kuchni, mówiłam! – krzyknęła za nim na odchodne. – Inaczej sami sobie zrobicie kolację!rozdział 3
SŁYSZĄCY
„Nawet najlepszy sen źle odczytany niesie większą zgubę niż dobrze zrozumiany koszmar”
Hanif Qahtan
Jak co dzień Sargyba wstał wraz ze wschodem słońca. Po cichu wymknął się z domu, pogrążonego jeszcze we śnie. Szedł boso, z rozpuszczonymi włosami. Ubrany był jedynie w proste, ciemne, pamiętające lepsze dni, spodnie. Nagi tors, naznaczony kilkoma bliznami, porastał gęsty, ciemny zarost.
Przysiadł na pomoście nad strumieniem krzyżując nogi. Tak medytując, wyciszał się skupiając na oddechu. Biernie obserwował, jak klatka piersiowa unosi się po wdechu i opada po każdym z wydechów. Pozwalał myślom przepływać przez swój umysł. Miał ich świadomość, ale nie skupiał się na żadnej z nich, pozwalał, żeby po prostu płynęły. Jego miarowy oddech stopniowo zwalniał. Po dłuższej chwili otworzył szeroko oczy i bez ociągania podniósł się. Podszedł na skraj pomostu i skoczył wprost do lodowatego, wartkiego strumienia. Zanurkował pod jego taflę i przepłynął kawałek niemalże szorując brzuchem o piaszczyste dno, po czym się wynurzył. Stanął na nogach przecierając oczy wierzchem dłoni i odrzucił mokre włosy do tyłu. Nurt sięgał mu góra do ramion. Trwał tak chwilę jak głaz, których wiele woda napotyka na swojej drodze. Bystry prąd rzeki rozbijał się o niego, obmywając wyraźnie rysujące się pod skórą mięśnie.
Potem Sargyba powoli wrócił w stronę pomostu i wspiął się na przycumowaną obok, niewielkich rozmiarów łódkę. Sprawdził, czy w środku nadal spoczywają przygotowane zawczasu przynęty oraz wędka, i popłynął w dół z biegiem strumienia na poranny połów. Rosa wciąż jeszcze nie opadła, kiedy wiosłował małym wiosłem z powrotem. Na pomoście czekał na niego Fuze Hiscazon. Wesoło mocząc nogi, uśmiechał się spod przymkniętych powiek w stronę pierwszych promieni przyjemnie grzejącego słońca.
– Piękny dzień się zapowiada, nieprawdaż? Wschód słońca to jedno z najwspanialszych dzieł Pana Światła – zagadnął go mnich.
– Wschód to był co najmniej godzinę temu – odparł gospodarz. – Nie trzeba było się wylegiwać, jeśli tak lubisz je oglądać. Same wschody zresztą są starsze niż wiara w twojego boga i były z ludźmi na długo, zanim pojawili się jego pierwsi wyznawcy.
– Pojawili się, kiedy mieli się pojawić, ani dnia wcześniej – odparł Fuze ze śmiechem. – Tak właśnie działa Pan Światła. Trwa odwiecznie dając o sobie znać dokładnie wtedy, kiedy ludzie gotowi są otworzyć oczy na Jego blask. Inaczej by oślepli, a powiedz, komu to potrzebne? Po co komu rzesza ślepych wyznawców?
– A to nie wszyscy tacy zawsze byli? Ślepo wierzący w tego czy innego boga? – zripostował ironicznie Sargyba.
– Wielkiej postury może i jesteś, ale wiara w tobie niewielka. Dlatego właśnie pisane było nam się spotkać. Widzę, połów się udał, najwyższy czas na śniadanie, aby posilić się w ten piękny poranek. Puste brzuchy są jeno zarzewiem konfliktu. Świat byłby lepszym miejscem, gdyby nie było tylu głodujących.
– Masz rację, pozostaje się tylko o to modlić – odparł poważnie gospodarz.
Zabrał kosz ryb z łodzi i ruszył w kierunku chaty, gdzie w kuchni zostawił je Kiaunie, która już krzątała się przy śniadaniu. Sam poszedł po suche ubrania na przebranie, przyodział spodnie, narzucił na siebie prostą, lnianą koszulę, po czym przepasał się pasem, do którego miał przytroczony długi nóż, i wzuł skórzane buty. Na koniec wziął drewnianą fajkę o długiej szyjce i wyszedł przed chatę w oczekiwaniu na posiłek. Puszczając kółka z tytoniowego dymu leniwie wznoszące się do góry i rozwiewające na wietrze, planował dzisiejszy dzień.
Wiedział, że musi udać się do Słyszących, a nie lubił tego robić. Nawet nie chodziło o to, że nie przepadał za towarzystwem zgrzybiałych starców o rozdętym ego, czerpiących nazbyt wiele ze swojej pozycji społecznej w Mitanii, która właściwie dawała im nieograniczoną władzę nad prostym ludem. Słyszący wzbudzali pobożny lęk u chłopów, a i starsi wiosek czy nawet grododzierżcy, czyli lokalna klasa rządząca, musieli się liczyć z ich zdaniem. Może dlatego, że Mitańczycy nigdy nie wykształcili w swojej strukturze społecznej instytucji władcy, to zaspokajali w ten sposób jakąś wewnętrzną potrzebę najwyższego autorytetu. Na co dzień byli dumni, niezależni i wolni. Jedynie w obliczu zewnętrznego zagrożenia skrzykiwali się, by wspólnie stawić mu zbrojny opór. Nigdy też nie zdarzyło się, żeby któryś ze starszych odważył się podać w wątpliwość zdanie Słyszących. Każda próba postawienia woli ludzkiej nad boską, przekazywaną ustami kapłanów, byłaby samobójstwem.
Najważniejszym jednak powodem, dla którego Sargyba niechętnie myślał o wyprawie na wzgórze do ich siedziby, był fakt, że za każdym razem, kiedy się tam wybierał, nawet z najbardziej błahą sprawą, rozmowa przybierała nieoczekiwany obrót i kończył z nowym podszeptanym przez bogów zadaniem. Dość powiedzieć, że to nigdy nie były bezproblemowe wyzwania. Westchnął, ostukując fajkę z resztek tytoniu, i wrócił do środka, by zasiąść przy stole. Kiauna podawała już do stołu, żywo przy tym dyskutując z Fuzem.
– Jak ci się nie podoba, to nie jedz! Przydałoby ci się nawet kilka dni pościć o chlebie i wodzie – rzuciła zielarka.
– Ależ oczywiście, że mi się podoba, wygląda przepysznie – oponował szybko mnich. – Kto zresztą nie lubi mieszanych jajek na boczku. A i ten pachnący, ciepły chleb, naprawdę ślina cieknie. Mówię tylko, że jajka byłyby smaczniejsze, gdybyś mnie wysłuchała. Poznałem kiedyś pewnego brata w klasztorze, który tak jak nie umiał śpiewać psalmów – wybacz mu, Panie! – tak przyrządzał najlepsze jajka, w każdej postaci.
– Jesteś – Kiauna zwróciła się do wchodzącego gospodarza – siadaj i jedz, zanim wystygnie. A tego to zabierz ode mnie. Weź go do Słyszących, niech oni go sobie słuchają. Jak jeszcze raz zwróci mi uwagę na temat gotowania, nie dostanie ode mnie nic innego jak resztki, które wystawiam dla zwierząt. Albo sam sobie gotuj, jak taki przemądrzały jesteś! – zwróciła się tym razem do mnicha.
– Mądrej to i przyjemnie posłuchać – zripostował Fuze uśmiechając się. – A właśnie, że mogę gotować. Boga można chwalić na wiele sposób. Jedni dzielnie walczą, inny pięknie śpiewają, a ja co nieco wiem, jak smacznie ugotować.
– A inni żarliwie palą na stosach – dodała Kiauna dosiadając się do stołu.
– Fakt, wciąż zdarzają się takie przypadki, sporadycznie już na szczęście i zupełnie ich nie popieram. Dziękujemy za Twe dary… – zaczął mnich czyniąc znak iksa nad talerzem.
Kiauna przerwała mu, prychając jak kotka i czyniąc rękami jakieś znaki w powietrzu. Albo odpędzała zły urok, albo zwyczajnie kazała w myślach iść mu się chędożyć. Na jedno wychodziło, zaklęcia są zwykle dosadne w swojej prostocie. Fuze uznając więc rozmowę z nią za skończoną skierował swoją uwagę w stronę posilającego się w milczeniu Sargyby.
– Postanowione, od dziś zostanę kucharzem – powiedział niewyraźnie, łapczywie przeżuwając wciąż ciepłą jajecznicę. – Przygotuję na obiad ryby, które dziś złowiłeś. Zobaczysz, przez żołądek do serca. Wtedy będziemy o krok bliżej do wpuszczenia do niego Pana Światła.
– Tobie się wydaje, że ty tu na dłużej zostaniesz? – powiedział gospodarz, odsuwając od siebie wyczyszczony kromką chleba talerz.
– To już, mój drogi, zależy tylko od ciebie, jak szybko nawrócisz się na ścieżkę światła – Fuze zaśmiał się. – Dałem słowo, że w podzięce za mój ratunek nie zostawię ciebie w ciemności. No i dobrze ci z oka patrzy, myślę, że się polubimy, jak poznamy się bliżej. À propos, nadal nie zdradziłeś mi swojego imienia. Wstydzisz się go czy jak? Tobie, Kiauno, musiał powiedzieć, w końcu znacie się już kilka lat?
– Nie, nigdy nie zapytałam i tak jakoś zostało, że jesteśmy na ty – odpowiedziała. – Kiedy wyruszacie?
– Teraz, ale idę sam. Przy jego gadulstwie powie coś nie tak i powieszą go na miejscu. Wrócę na obiad – wtrącił olbrzym podnosząc się z miejsca.
– Nadal mnie nurtuje, o co ci chodzi z tym imieniem. Wstydzisz się go czy jak? – nie dawał za wygraną kapłan.
– Wszyscy, którzy je poznają, umierają. Prędzej niż później. Dlatego go nie zdradzam. To omen śmierci – wyrzucił z siebie cicho Strażnik Puszczy.
– Mitańczycy i te wasze gusła – odparł mnich. – Dobrze, w takim razie będę cię zwał Jednookim, a teraz idź i niech twe drogi zawsze oświeca światło – dodał. – Co do gadulstwa, to ja jestem nad wyraz taktowny, ale może masz słuszność. W rozmowie z poganami jeszcze mogłoby mi się coś wymsknąć, a ja straciłbym przez to głowę. A drugiej takiej próżno szukać, jak świat długi i szeroki – zaśmiał się. – Idź sam, a zanim wrócisz, ja przygotuję rybę z młodymi, pieczonymi ziemniaczkami. Rozejrzę się tylko wpierw po ziołach w ogrodzie.
– No pewnie – obruszyła się Kiauna. – Najpierw mi do garnków zagląda, a teraz mój zielnik ci w głowie! Po moim trupie!
– Boga w sercu nie masz, potrzebuję przypraw! Jakbyśmy nadal mieli jeść niedoprawione, to wciąż ty mogłabyś być kucharką – Fuze obruszył się.
– Mam w sercu więcej bogów niż ty, klecho! – odkrzyknęła Kiauna.
Jednooki wymknął się po cichu, nie chcąc dalej uczestniczyć w ich rozmowie, rozwijającej się w sprzeczkę. Na wszelki wypadek zabrał ze sobą swoją ogromną siekierę, z którą nie lubił się rozstawać, oraz długi sztylet, i wyruszył w drogę. Czekała go godzina dobrego marszu, i to pod górę.
Dzień był słoneczny i bezchmurny. Lasem niósł się śpiew ptaków i szelest drzew. Liście powoli zmieniały kolor, przygotowując się na nadejście jesieni. Zostało raptem jeszcze tylko kilka dni do przesilenia, tak ważnego dnia w kalendarzu Mitańczyków. Spacer lasem działał na Sargybę odprężająco, choć po czasie czuł odrobinę złości na samego siebie, że zabrał siekierę. Nie lubił się z nią rozstawać, gdyż czuł do niej swoisty sentyment, odkąd sam wykuł ją, kiedy jeszcze terminował u kowala zaraz po przybyciu do Mitanii. Może i nie wierzył w bogów, ale za to święcie wierzył, że własnoręczne wykonanie przedmiotów dodaje im jakiejś nieopisanej mocy. Zupełnie jakby zaklinało się w nie fragment własnej duszy. Musiał teraz jednak przyznać sam przed sobą, że zwyczajnie ciążyła mu niepotrzebnie, pozbawiając sił. Przed wejściem na teren chramów i tak będzie musiał zdać broń. Nikomu, kto staje przed Słyszącymi, nie wolno być uzbrojonym.
Pilnowała tego specjalna gwardia strażników. Odziani w skóry, wyposażeni byli w wielkie, okrągłe tarcze i miecze, co z uwagi na wysoką cenę metalu było dla nich wyróżnieniem. Na strażników brano z okolicznych wiosek już kilkuletnich chłopców. To był wielki zaszczyt tak dla rodziny, jak i wybrańca. Weterani uczyli ich sztuki walki i jak polować i poruszać się po lesie niezauważonym. To czyniło z nich prawdziwie elitarnych wojowników. Słyszący zaś uczyli ich wszystkich historii o bogach, początkach świata i jego końcu. Wielkiej wodzie, która daje i zabiera życie, zmywając stary porządek, żeby dać początek nowemu.
Sargyba był już zmęczony wspinaniem się po zboczu, kiedy przed jego oczyma zaczęła majaczyć świątynia. Wyglądała dość skromnie na tle innych, jakie widział w swoim życiu. Tak naprawdę miejsce kultu składało się z większych i mniejszych głazów, poukładanych w różnego rodzaju okręgi i elipsy. Swym położeniem odzwierciedlały one mapę nieba znajdującego się nad sanktuarium. Uwagę przybyłych przykuwały prastare drzewa. Ogromnie wysokie, o rozłożystych koronach i pniach tak wielkich, że do ich objęcia potrzeba by było wielu mężczyzn. Pośrodku tego wszystkiego stała podłużna hala, zbudowana z grubych drewnianych bali, uszczelnianych mchem, i z dachem krytym słomianą strzechą. W jej wejściu kołysały się na wietrze sznurki, w które pozaplatano drobne kości zwierząt i kolorowe koraliki.