Czas wilka. Powojenne losy Niemców - ebook
Czas wilka. Powojenne losy Niemców - ebook
Pierwsze lata powojenne to dla jednych „dziki kontynent”, dla innych „wielka trwoga”, dla Niemców „wilczy czas” – czas, w którym cały naród musiał dokonać przewartościowania swych postaw i stworzyć fundamenty demokratycznego państwa.
Harald Jähner ukazuje Niemców w całej ich różnorodności: pisarza Alfreda Döblina, który w swej twórczości próbował kreować nowych, nieobarczonych przeszłością obywateli, Beate Uhse – twórczynię pierwszego sex-shopu na świecie, bezimiennych handlarzy z lucky strike’ami w kieszeniach i stylowe gospodynie domowe.
„Czas wilka” to również opowieść o krajobrazie wszechobecnych ruin, o masowych migracjach ludności, o silnych afektach i emocjach. O kształtowaniu nowej gospodarki rynkowej w cieniu grabieży i czarnego rynku, o generacji Garbusa. Ale też o systematycznym wypieraniu prawdy o Zagładzie.
To barwna historia pierwszej powojennej dekady pokonanych Niemiec, która położyła podwaliny pod niemiecki rozwój gospodarczy, „cudu, że się udało”.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66981-29-4 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
18 marca 1952 roku w gazecie „Die Neue Zeitung” ukazał się tekst pisarza i redaktora Kurta Kusenberga. Nosił tytuł Nic nie jest oczywiste. Pochwała czasu nędzy. Zaledwie siedem lat po zakończeniu wojny autor tęsknie wracał w nim do powojennych tygodni bezradności. Choć nic wówczas nie funkcjonowało, ani poczta, ani kolej, w ogóle żadna komunikacja, tygodnie owe – mimo braku dachu nad głową, głodu i trupów leżących wciąż jeszcze tu i ówdzie pod gruzami – z perspektywy czasu wydawały mu się dobre. Po wojnie ludzie „niczym dzieci” zaczęli „splatać na nowo rozdartą sieć ludzkich relacji”. Niczym dzieci?
Kusenberg z naciskiem zalecał swoim czytelnikom przeniesienie się myślami w tamten „biedujący, obdarty, marznący, zubożały, niebezpieczny czas”, kiedy to pod nieobecność państwowego porządku rozproszeni ludzie na nowo definiowali moralność i więzi społeczne: „Przyzwoitość nie wykluczała sprytu i podstępu – ani nawet drobnej kradzieży żywności. Ale w tym na poły rozbójniczym życiu był zbójecki honor, być może bardziej moralny niż dzisiejsze żeliwne sumienie”.
Dziwne. Tyle przygód bezpośrednio po wojnie, tyle „zbójeckiego honoru”? Tyle niewinności? To, co scalało Niemców do zakończenia wojny, było – na szczęście – zupełnie zniszczone. Stary porządek przepadł, nowy był jeszcze niepewny, o najpotrzebniejsze rzeczy dbali na początku alianci. Trudno było określić mianem społeczeństwa mniej więcej siedemdziesiąt pięć milionów ludzi, którzy latem 1945 roku zgromadzeni zostali na pozostawionym Niemcom obszarze. Mówiono o „czasie niczyim”, o „wilczym czasie”, kiedy „człowiek człowiekowi stał się wilkiem”. Troska tylko o siebie czy o swoje stado kształtowała obraz własny kraju aż do późnych lat pięćdziesiątych, kiedy to już od dawna znowu żyło się lepiej, ale ludzie wciąż jeszcze z uporem szukali wsobnego schronienia na łonie rodziny. Nawet jeszcze w słynnym „panu Ohnemichelu”, czyli krytykowanym przez stowarzyszenie obywatelskie Aktion Gemeinsinn w późnych latach pięćdziesiątych typie apolitycznego Niemca należącego do większości, przetrwał – w skórze poczciwiny – ów wilk, którym w 1945 roku stał się w oczach obserwatorów upadający moralnie wczorajszy „towarzysz narodowy”.
Ponad połowa ludzi w Niemczech znajdowała się po wojnie nie tam, gdzie było ich miejsce albo gdzie chciała być, wśród nich dziewięć milionów pozbawionych domu w wyniku bombardowań i ewakuowanych, czternaście milionów uchodźców i wypędzonych, dziesięć milionów zwolnionych przymusowych robotników i więźniów, kolejne miliony powracających z wolna jeńców wojennych. W jaki sposób ta mieszanina wszystkich rozproszonych, wywiezionych, zbiegłych oraz pozostałych przy życiu rozplotła się i połączyła na nowo i jak towarzysze narodowi z czasem stali się znowu obywatelami – o tym właśnie traktuje ta książka.
To historia, którą łatwo przeoczyć w tumulcie wielkich wydarzeń historycznych. Najważniejsze zmiany rozegrały się w życiu codziennym, choćby w organizowaniu jedzenia, w plądrowaniu, wymianie, zakupach. Również w miłości. Po wojnie przyszła fala pokusy przygód seksualnych, nie sposób było jednak także uniknąć niejednego gorzkiego rozczarowania po upragnionym powrocie mężczyzn. Wiele rzeczy postrzegano teraz inaczej, wszystko chciano zaczynać od nowa, skokowo poszła w górę liczba rozwodów.
Kolektywna pamięć powojnia naznaczona jest kilkoma głęboko utrwalonymi w pamięci ikonami: rosyjski żołnierz kradnący kobiecie rower; podejrzane typki tłoczące się wokół kilku jajek oferowanych na czarnym rynku; prowizoryczne baraki Nissena, w których gnieżdżą się uchodźcy i ocaleni po bombardowaniach; kobiety, które z milczącym pytaniem w oczach podsuwają powracającym jeńcom wojennym fotografie zaginionych mężów. Tych kilka obrazów oddziałuje z taką wizualną siłą, że niczym wciąż ten sam niemy film kształtują one publiczną pamięć pierwszych powojennych lat. Z pola widzenia znika przy tym niespodziewanie pół życia.
Z biegiem lat przeszłość we wspomnieniu bywa stawiana w coraz łagodniejszym świetle, aczkolwiek nie dotyczy to powojnia, które w retrospekcji staje się coraz bardziej mroczne. Jednym z powodów jest powszechne wśród Niemców pragnienie postrzegania się w roli ofiar. W im czarniejszych barwach przedstawiane będą zaiste straszne głodowe zimy lat 1946 i 1947, tym lżej ostatecznie ważyć będzie, jak najwyraźniej wielu sądziło, własna wina.
Gdy wsłuchać się uważniej, słychać śmiech. Już w 1946 roku przez przerażająco wyludnioną Kolonię przechodzi ponownie spontaniczny korowód zapustny. Dziennikarka Margret Boveri wspominała „niesamowicie podwyższone poczucie pełni życia wywołane nieustanną bliskością śmierci”. Ona sama była tak szczęśliwa wtedy, gdy nic nie można było kupić, że nawet później postanowiła nie dokonywać żadnych większych zakupów.
Nędzy nie można zrozumieć bez przyjemności, jaką wywołuje. Uniknięcie śmierci jednych wtrącało w apatię, u innych powodowało nieznaną wcześniej erupcyjną radość istnienia. Zburzony został życiowy porządek, rozdzielano rodziny, zrywano stare więzi, ale ludzie mieszali się na nowo, a kto był młody i odważny, ten postrzegał ów chaos niczym skrzącą się możliwościami przestrzeń, w której codziennie zanurzał się w poszukiwaniu własnego szczęścia. W jaki sposób owo szczęście wolności, którą odczuwało wtedy wiele kobiet, mogło znowu zniknąć tak prędko w latach prosperity? A może wcale nie zniknęło w takim stopniu, jak wmawiają to popularne karykatury lat pięćdziesiątych?
Holocaust odgrywał w świadomości większości Niemców w okresie powojennym szokująco niewielką rolę. Niemało osób zdawało sobie wprawdzie sprawę ze zbrodni na froncie wschodnim, uznawano także fundamentalną winę wywołania wojny, jednak w myśleniu i odczuwaniu nie było miejsca na milionowe wymordowanie niemieckich i europejskich Żydów. Publicznie mówili o tym jedynie bardzo nieliczni, na przykład filozof Karl Jaspers. O Żydach nie wspomniano wyraźnie nawet w poddanych długiej dyskusji wyznaniach winy Kościołów ewangelickiego i katolickiego.
Niewyobrażalność Holocaustu rozciągnęła się w perfidny sposób także na naród sprawców. Rozmiar popełnionych zbrodni wyparł je z kolektywnej świadomości jeszcze w czasie ich trwania. Przejawiany nawet przez ludzi dobrej woli opór przed refleksją na temat tego, co się wydarzy z ich deportowanymi sąsiadami, naruszył zaufanie do gatunku ludzkiego aż do dziś. Najmniej poruszył jednak większość ówczesnych Niemców.
Nieprzyjmowanie do wiadomości istnienia obozów zagłady i przemilczanie tego tematu trwało także po zakończeniu wojny, choć alianci próbowali zmuszać pokonanych do konfrontacji z nazistowskimi zbrodniami poprzez filmy w rodzaju Młynów śmierci.
Helmut Kohl mówił o „łasce późnego urodzenia”, chcąc wyrazić myśl, że kolejnej generacji zawsze łatwo mówić. Istniała jednak także łaska przeżytej grozy. Przecierpiane noce bombardowań, ciężkie głodowe zimy pierwszych lat powojennych i walka o przetrwanie w anarchicznej codzienności nie pozwalały wielu Niemcom skupiać się zbytnio na przeszłości. Uważali samych siebie za ofiary, oszczędzając sobie tym samym myślenia o rzeczywistych pokrzywdzonych. Na swoje wątpliwe szczęście. Bo gdyby ci, którzy pozostali przy życiu – i zachowali minimum przyzwoitości – w pełnym wymiarze dopuścili do siebie, jaki systematyczny mord popełniono w ich imieniu, przy ich braku protestu i dzięki ich odwracaniu wzroku, nie zdołaliby chyba wykrzesać ochoty do życia i energii, które były konieczne, aby przetrzymać lata powojenne.
Popęd przeżycia wygasza poczucie winy – oto kolektywny fenomen, który można zaobserwować w pierwszych latach po roku 1945 i który głęboko zakłóca zaufanie do człowieka, także do podstaw własnego ja. Zagadką jest jednak, jak w takim razie na gruncie wyparcia i przeinaczeń powstały dwa społeczeństwa na swój sposób antyfaszystowskie i budzące zaufanie. Niniejsza książka chciałaby przyczynić się do jej wyjaśnienia, zagłębiając się w ekstremalne wyzwania i charakterystyczne sposoby na życie w latach powojennych.
Chociaż książki takie jak pamiętnik Anne Frank albo Państwo SS Eugena Kogona utrudniały wypieranie przeszłości, wielu Niemców zaczęło się mierzyć z popełnionymi zbrodniami dopiero wraz z drugim procesem oświęcimskim, rozpoczętym pod koniec 1963 roku. W dużej mierze właśnie ta zwłoka nadzwyczaj zdyskredytowała ich w oczach kolejnej generacji, nawet jeśli pod względem czysto materialnym dzieci odniosły znaczną korzyść z wyparcia stosowanego przez rodziców. Rzadko w historii konflikt pokoleń przebiegał z większą zaciekłością, większym gniewem i zarazem większą zarozumiałością niż w wypadku nastolatków z roku 1968 i ich akademickich mentorów.
Nasze wrażenie dotyczące lat powojennych ukształtowane jest przez spojrzenie ludzi wówczas młodych. Oburzenie antyautorytarnych dzieci na generację rodziców, którą tylko z największym trudem można było obdarzyć miłością, było tak wielkie, a ich krytyka tak elokwentna, że mimo wprowadzających subtelniejsze różnice wyników badań obraz lat pięćdziesiątych zdominowany jest wciąż jeszcze przez mit o duszącej stęchliźnie, której trzeba było najpierw się pozbyć. Generacja urodzonych około roku 1950 lubi obsadzać się w roli tych, którzy uczynili Republikę Federalną miejscem nadającym się do zamieszkania i z przekonaniem nadali treść idei demokracji – stąd też wciąż na nowo ożywiają oni ten obraz. I w rzeczy samej odrazę może wzbudzać silna obecność starej brunatnej elity w urzędach Republiki Federalnej, podobnie jak upór, z jakim amnestionowano nazistowskich sprawców. Jednak prowadząc badania do tej książki, odkrywałem co rusz, że mimo to okres powojenny był bardziej kontrowersyjny, ówczesne poczucie pełni życia bardziej otwarte, intelektualiści tego czasu bardziej krytyczni, spektrum opinii szersze, sztuka bardziej innowacyjna, a życie codzienne bardziej niejednolite, niż każe nam wierzyć do dziś wyobrażenie o przełomie roku 1968.
Istnieje jeszcze inny powód tego, że zwłaszcza cztery pierwsze lata powojenne tworzą swego rodzaju białą plamę pamięci historycznej. Są one mianowicie swego rodzaju ziemią niczyją pomiędzy wielkimi rozdziałami i okresami badawczymi historii, stąd też mało kto o nie dba, mówiąc nieco kolokwialnie. Jeden wielki rozdział szkolnej historii traktuje o reżimie hitlerowskim, który kończy się wraz z kapitulacją niemieckiego Wehrmachtu, kolejny opowiada rozpoczynającą się w 1949 roku historię Republiki Federalnej Niemiec i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, koncentrując się ponadto co najwyżej na reformie walutowej i blokadzie Berlina jako okolicznościach poprzedzających powstanie obu tych państw. Lata pomiędzy końcem wojny i reformą walutową, ekonomicznym Wielkim Wybuchem RFN, są dla historiografii w gruncie rzeczy niejako straconym czasem, ponieważ brak im instytucjonalnej podmiotowości. Piśmiennictwo historyczne jest wciąż jeszcze podporządkowane przede wszystkim historii narodowej, która w centrum stawia państwo jako podmiot polityczny. Za niemieckie losy po roku 1945 odpowiadały natomiast równocześnie aż cztery centra polityczne – Waszyngton, Moskwa, Londyn i Paryż – co nie tworzy okoliczności odpowiadających wymaganiom historii narodowej.
Także refleksja na temat zbrodni wobec Żydów i robotników przymusowych kończy się najczęściej wraz ze szczęśliwym wyzwoleniem ocalałych przez żołnierzy alianckich. Co jednak działo się z wszystkimi tymi ludźmi później? Jak w kraju swoich gnębicieli i morderców swoich rodzin zachowywało się bez nadzoru około dziesięciu milionów wygłodzonych, wywiezionych ze swoich ojczyzn więźniów? Analiza postaw przyjmowanych wobec siebie przez alianckich żołnierzy, pokonanych Niemców i wyzwolonych robotników przymusowych należy do najposępniejszych, ale też najbardziej fascynujących aspektów lat powojennych.
W kolejnych częściach książki punkty ciężkości przesuną się z cywilizacyjnych stron codzienności, porządkowania, miłości, kradzieży i zakupów na strony kulturowe, przestrzeń życia duchowego i wzornictwo. Wyraźniej ukażą się kwestie sumienia, winy i wyparcia. Stosownie do tego znaczenia nabiorą instytucje denazyfikacji, która miała także swoją stronę estetyczną. Długotrwała sława designu akurat lat pięćdziesiątych wynika z jego zaskakującej siły oddziaływania: przekształcając swoje otoczenie, Niemcy zmieniali samych siebie. Ale czy to aby rzeczywiście sami Niemcy odmieniali tak radykalnie kształt własnego świata? Równolegle do tematu wzornictwa rozgorzała walka o sztukę abstrakcyjną, w której za sznurki pociągali także okupanci. Chodziło ostatecznie o stylistykę obydwu niemieckich republik, wręcz o zimnowojenne poczucie piękna. Stąd zaangażowanie nawet CIA.
Znacznie silniej niż dziś okazywano po wojnie wrażliwość i zainteresowania estetyczne, prezentowano samych siebie jako niezmordowanie pogrążonych w poważnych rozmowach, jak gdyby można było tym samym bez poważniejszych zakłóceń nawiązać do sposobu bycia łączonego z wyidealizowanym końcem starego dobrego XIX wieku. Wiele dziś wiemy na temat Holocaustu. Mniej natomiast wiemy o tym, jak można było żyć w jego cieniu. Jak naród, w którego imieniu zamordowano miliony ludzi, mówi o moralności i kulturze? Czy gwoli przyzwoitości powinien w ogóle zrezygnować z mówienia o niej? Pozwolić dzieciom na własną rękę rozeznać się w tym, co dobre, a co złe? Przemysł interpretacyjny w mediach pracował na wysokich obrotach, podobnie jak inne sfery odbudowy. Zewsząd słychać było o „głodzie sensu”. Filozofowanie „na gruzach egzystencji” wysłało świadomość na duchową grabież. Kradziono sens, jak kradziono kartofle.Rozdział 1
GODZINA ZERO?
Tak wiele początku nigdy nie było.
Tak wiele końca też nie
Krytyk teatralny Friedrich Luft przeżył koniec wojny w piwnicy. W podziemiu miejskiej willi w pobliżu berlińskiego Nollendorfplatz w „zapachu dymu, krwi, potu i siwuchy” przetrzymał wraz z kilkoma innymi ludźmi z okolicy ostatnie dni końcowej bitwy. W piwnicy było bezpieczniej niż w mieszkaniach wystawionych na krzyżowy ostrzał Armii Czerwonej i Wehrmachtu. „Na zewnątrz było piekło. Kiedy się wyglądało, można było zobaczyć nieporadny niemiecki czołg, przeciskający się przez rozżarzone rzędy domów, zatrzymujący się, strzelający, zawracający w drugą stronę. Od czasu do czasu jakiś cywil, który, kryjąc się, przemierzał niezdarnie porozrywaną wybuchami ulicę. Matka gnała z wózkiem ze zniszczonego pociskami płonącego domu w kierunku najbliższego bunkra”.
Starego człowieka przesiadującego obok piwnicznego okna granat rozerwał na strzępy. Przypadek sprowadził kiedyś do piwnicy kilku żołnierzy z biura Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, „rozdrażnionych, bezwolnych, chorych mężczyzn”. Każdy miał karton z cywilnym ubraniem, żeby, jak mówili, ulotnić się „w sytuacji krytycznej”. Ile im jeszcze było trzeba? Wynoście się, syczeli lokatorzy. Nikt się nie chciał znaleźć w ich pobliżu, gdy przyjdzie co do czego. Zwłoki budzącego strach Blockwarta, nadzorcy kwartału, wywieziono dalej na taczce; rzucił się z okna.
Naraz komuś przypomniało się, że w domu naprzeciwko leżała jeszcze sterta portretów Hitlera i flag ze swastyką. Kilku odważnych przeszło na drugą stronę, żeby wszystko to spalić. Pozbyć się tego, zanim przyjdą Rosjanie. Kiedy ogień z karabinów zrobił się głośniejszy i krytyk wyjrzał ostrożnie przez okienko, dostrzegł patrol SS, który też wyglądał zza ruin muru. Mężczyźni „raz jeszcze przeczesywali” okolicę w poszukiwaniu dekowników, których mogli pociągnąć ze sobą na śmierć. „Potem zrobiło się ciszej. Kiedy po wieczności nasłuchującego oczekiwania ostrożnie wspięliśmy się po wąskich schodkach na górę, padało delikatnie. Na domach po drugiej stronie Nollendorfplatz migotały białe flagi. Przewiązaliśmy sobie wokół ramion jakieś białe szmatki. Akurat dwóch Rosjan przeszło przez ten sam niski murek, zza którego dopiero co wyszło dwóch esesmanów. Unieśliśmy ręce. Wskazaliśmy na nasze opaski. Machnęli ręką. Uśmiechali się. Wojna się skończyła”.
Dla Friedricha Lufta godzina, którą miano nazwać później godziną zero, wybiła 30 kwietnia. W tym samym czasie sześćset czterdzieści kilometrów dalej na zachód, w Akwizgranie, od zakończenia wojny minęło już pół roku; Amerykaninie zajęli to miasto jako pierwsze w październiku 1944 roku. W częściach Duisburga znajdujących się po lewej stronie Renu wojna dobiegła końca 28 marca, w tych po prawej stronie – dopiero szesnaście dni później. Nawet co do oficjalnej kapitulacji Niemiec istnieją trzy różne daty. Generał pułkownik Alfred Jodl podpisał bezwarunkową kapitulację 7 maja w Reims w kwaterze głównej generała armii Stanów Zjednoczonych Dwighta D. Eisenhowera. Chociaż dokument ten wyraźnie uznawał za zwycięzców zarówno zachodnich aliantów, jak i Armię Czerwoną, Stalin upierał się przy powtórzeniu ceremonii w jego obecności. Stąd też 9 maja Niemcy skapitulowały raz jeszcze; tym razem w sowieckiej kwaterze głównej w Berlin-Karlshorst akt kapitulacji podpisał feldmarszałek Wilhelm Keitel. Na użytek podręczników historii zwycięskie mocarstwa zgodziły się na dzień pomiędzy obiema tymi datami, 8 maja, w którym właściwie nic się nie wydarzyło.
Z kolei dla Waltera Eilinga godzina zero nie nadeszła jeszcze nawet cztery lata później. Z powodu „wykroczenia przeciwko rozporządzeniu o szkodnikach narodowych” siedział wciąż jeszcze w zakładzie karnym w Ziegenhain. Kelnera z Hesji aresztowano w 1942 roku, ponieważ na Boże Narodzenie kupił gęś, trzy kury i dziesięć funtów solonego mięsa. Pod zarzutem „lekceważenia zarządzeń gospodarki wojennej” sąd doraźny skazał go na osiem lat ciężkiego więzienia z możliwością dalszej izolacji z uwagi na interes bezpieczeństwa publicznego. Po zakończeniu wojny zarówno on, jak i jego rodzina spodziewali się prędkiego zwolnienia. Jednak organy wymiaru sprawiedliwości nie zamierzały wznawiać sprawy. Kiedy minister sprawiedliwości pozostającej pod amerykańskim nadzorem Wielkiej Hesji anulował w końcu absurdalnie wysoką karę, urząd zajął stanowisko, że unieważniono tym samym karę więzienia, ale nie środek zabezpieczający. Walter Eiling pozostał w zakładzie. Późniejsze wnioski o zwolnienie odrzucano, podając jako argument, że więzień jest labilny, ma skłonność do arogancji i nie jest jeszcze zdolny do podjęcia pracy.
W celi Eilinga panowanie nazistowskiego reżimu przetrwało jeszcze utworzenie Republiki Federalnej. Przypadki takie jak ten były zarzewiem późniejszych gwałtownych sporów wokół pojęcia „godziny zero”. Ostatecznie gros nazistowskiej elity nadal pracowało przecież dziarsko w centralach koncernów, salach wykładowych i urzędach nowego państwa. Mówienie o godzinie zero przesłaniało tę ciągłość. Z drugiej strony, służyło jednak podkreśleniu woli nowego początku i zaakcentowaniu wyraźniej normatywnej cezury pomiędzy starym i nowym państwem, nawet jeśli toczące się życie ciągnęło ze sobą oczywiście bogate dziedzictwo Trzeciej Rzeszy. Ponadto pojęcie godziny zero jawiło się wielu jako tak oczywiste określenie fundamentalnego przełomu, który przeżyli, że nie tylko do dziś pozostaje ono w obiegu językowym, lecz także przeżywa swoisty renesans w historiografii.
Podczas gdy w celi Waltera Eilinga panowało nieprzerwanie bezprawie w całej brutalności, gdzie indziej załamały się wszelkie formy porządku publicznego. Policjanci spoglądali po sobie bezradnie, nie wiedząc, czy nadal mogą się za takich uważać. Kto miał mundur, ten raczej go zdejmował, palił albo przefarbowywał. Wysocy funkcjonariusze zażywali truciznę, niżsi rzucali się z okna albo podcinali sobie żyły. Rozpoczął się „czas niczyj”; unieważniono prawa, nikt nie czuł się władny w żadnej sprawie. Do nikogo nic już nie należało, chyba że akurat na tym siedział. Nikt nie był za nic odpowiedzialny, nikt nie troszczył się o niczyją ochronę. Stara władza uciekła, nowej jeszcze nie było; tylko zgiełk artylerii wskazywał, że kiedyś nadejdzie. Plądrować ruszyli zatem nawet najwytworniejsi. W małych bandach włamywano się do magazynów żywności, przemierzano opuszczone mieszkania w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i miejsca do spania.
Berliński dyrygent Leo Borchard – wraz z dziennikarką Ruth Andreas-Friedrich, lekarzem Walterem Seitzem i aktorem Fredem Dengerem – odkrył 30 kwietnia w samym środku miasta, o które toczyły się zacięte walki, białego osła. We czwórkę szukali właśnie schronienia przed nalotem samolotów szturmowych, gdy zwierzę naraz stanęło przed nimi, nietknięte i o łagodnym spojrzeniu, surrealistyczny widok w zadymionej, przerażającej scenerii. Otoczyli je, pociągnęli łagodnie za uszy. I rzeczywiście udało im się ostrożnie zwabić osła na podwórko domu, w którym się ukrywali. Ale co dalej? Jak czworo miejskich inteligentów poradzi sobie z zarżnięciem kłapoucha? Znający język rosyjski dyrygent odważył się zagadnąć przed domem sowieckiego żołnierza. Ten dopomógł, powalając zwierzę dwoma strzałami z pistoletu. Przyjaciele z wahaniem zabrali się do rozbierania martwego zwierzęcia nożami kuchennymi. Długo jednak nie pozostali sami ze swoją zdobyczą. „Wokół martwego osła zebrał się nagle, niczym wypluty z zaświatów, hałaśliwy tłum”, notowała później w pamiętniku Ruth Andreas-Friedrich. „Wypełźli ze stu piwnic. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Czy przywabił ich zapach krwi?” I zaraz zaczyna się szamotanina o kawałki mięsa. Pięć zakrwawionych dłoni wyszarpuje osłowi język z gardła. „A więc tak wygląda godzina wyzwolenia. Chwila, na którą czekaliśmy dwanaście lat?”.
Armia Czerwona potrzebowała jedenastu dni, zanim po przekroczeniu pierwszych granic miasta w dzielnicy Malchow przedarła się aż do ostatnich śródmiejskich dzielnic. Zatem także tutaj, w stolicy, koniec wojny nie nadszedł wszędzie w tym samym czasie. Marta Hillers, inna dziennikarka berlińska, znana później z opublikowanego anonimowo dziennika, 7 maja odważyła się po raz pierwszy przejechać rowerem przez zgliszcza ulic. Wiedziona ciekawością popedałowała z Tempelhof kilka kilometrów na południe i wieczorem zanotowała w swoim pamiętniku: „Tutaj wojna skończyła się dzień wcześniej niż u nas. Widzi się już cywili, którzy zamiatają chodnik. Dwie kobiety na przemian ciągną i pchają doszczętnie wypaloną karetkę, najwyraźniej wydobytą z ruin. Leży w niej pod wełnianym kocem staruszka o bezkrwistej twarzy, jednak ciągle żywa. Im dalej jadę na południe, tym bardziej zacierają się ślady wojny. Grupki Niemców stoją na ulicach, rozmawiając. Na naszym rogu ludzie nie mają jeszcze na to odwagi”.
Gdy białego osła rozszarpano już na części, dyrygent Borchard i jego przyjaciele weszli do zbombardowanego mieszkania i przetrząsnęli szafy. W miejsce czegoś do jedzenia znaleźli jedynie mnóstwo oranżady w proszku, którą rozbawieni napchali sobie usta. Przymierzając pośród żartów kilka ubrań nieznanych mieszkańców, przestraszyli się naraz własnego zuchwalstwa. Ulotniła się beztroska, zmieszani położyli się na noc we czwórkę w łóżku obcych mieszkańców, którzy według tabliczki przy dzwonku nosili nazwisko Machulke. „Lepszy domek ciasny, ale własny”, wypisano jedwabnym haftem nad łóżkiem.
Kolejnego dnia Ruth Andreas-Friedrich wyruszyła przez miasto, próbując nawiązać kontakt z kolegami, przyjaciółmi, krewnymi. Jak wszyscy, była spragniona nowości, relacji, opinii. Ledwie kilka dni później życie w Berlinie uspokoiło się już na tyle, że znowu mogła wprowadzić się do własnego, mocno zresztą zniszczonego mieszkania. Na balkonie urządziła z leżących wokół kamieni prowizoryczny piec, żeby móc coś podgrzać. Robinsonada pośrodku miasta. O gazie i prądzie nie było co myśleć.
W dzienniku notowała raptowne zmiany nastrojów. Hitler nie żył, było lato, a ona w końcu chciała zrobić coś z własnym życiem. Nie mogła się już doczekać, żeby wykorzystać swoją produktywność, spostrzegawczość, talent pisarski. Od końca wojny upłynęły ledwie dwa miesiące, gdy już pisała w chwili euforii: „Całe miasto żyje w uniesieniu oczekiwania. Można by się rozedrzeć z zapału do pracy, chciałoby się mieć tysiąc rąk i tysiąc mózgów. Amerykanie są na miejscu. Anglicy, Rosjanie. Francuzi podobno nadciągają. Chodzi teraz tylko o to, aby być w centrum aktywności. Żeby światowe mocarstwa spotkały się w naszych ruinach i żebyśmy udowodnili ich przedstawicielom, jak poważnie traktujemy nasz zapał, jak bezgranicznie poważnie podchodzimy do starań o zadośćuczynienie i rozwój. Berlin pracuje na pełnych obrotach. Kto nas teraz zrozumie i nam wybaczy, dostanie od nas wszystko. Wszystko! Wyrzeczenie się narodowego socjalizmu, uznanie tego, co nowe, za lepsze, pracę i generalnie dobrą wolę. Nigdy jeszcze nie byliśmy tak gotowi na zbawienie”.
Można by przypuszczać, że nastroje mieszkańców Berlina będą odzwierciedleniem wyglądu miasta: rozbitego, zwyciężonego, przeznaczonego do rozbiórki. Zamiast tego jednak czterdziestoczteroletnia pamiętnikarka odczuwała „uniesienie oczekiwania” – i to bynajmniej nie tylko w głębi duszy. Całe miasto pragnęło pełną parą zabrać się do pracy. Ruth Andreas-Friedrich należała do małej grupy oporu Wujek Emil; w Instytucie Jad Waszem w Jerozolimie została uhonorowana jako Sprawiedliwa wśród Narodów Świata. W wir pracy chcieli się zatem rzucić nie tylko obojętni czy niezdolni do żałoby Niemcy. Od samobójstwa Hitlera upłynęły ledwie dwa miesiące, a Berlin – mówiąc słowami tej przeciwniczki nazistowskiego reżimu – ponownie chce już stać w „centrum aktywności”, pragnie rozwoju i przebaczenia.
Za dzikim krzykiem o nowy początek leży koniec piekła, które wszędzie poznano tylko w drobnym wycinku. Nad jego całościowym opisem pracuje tymczasem trzecia już generacja historyków, aby choć w przybliżeniu uzmysłowić rzeczywiste rozmiary grozy. Pozostają one niewyobrażalne. Nikt nie jest w stanie pojąć, co znaczy sześćdziesiąt milionów ofiar wojennych. Można próbować zestawień, żeby bardziej namacalną uczynić przynajmniej statystyczną skalę. W czasie wywoływanej bombardowaniami burzy ogniowej w Hamburgu latem 1943 roku zginęło czterdzieści tysięcy osób – piekło, które z racji strasznej obrazowości głęboko wryło się w pamięć. Odebrało życie około trzem procentom ludności Hamburga. Jakkolwiek straszne były te wydarzenia, ogólnoeuropejski odsetek ofiar był ponad dwukrotnie wyższy. Wojna kosztowała życie sześć procent wszystkich Europejczyków. Katastrofa, która dosięgnęła Hamburg, dotyczyła całej Europy w podwójnym natężeniu. W Polsce zamordowano nawet jedną szóstą mieszkańców, sześć milionów ludzi. Najtragiczniejszy był oczywiście los Żydów. W ich rodzinach liczono nie zmarłych, tylko ocalałych.
Historyk Keith Lowe pisze: „Nawet ci, którzy przeżyli wojnę i widzieli pola zasłane trupami oraz przepełnione masowe groby, nie są w stanie pojąć prawdziwej skali ludobójstwa, do którego doszło w czasie wojny w Europie”. Dotyczy to tym bardziej czasu bezpośrednio po wojnie. Każdy, kto z podniesionymi rękami wychodził ze schronu przeciwlotniczego, był już dostatecznie przeciążony zastanym wokół chaosem. Jak coś może powstać ponownie z tego nieszczęścia, zwłaszcza w Niemczech, które ponoszą winę za wszystko? Niemało było takich, którzy samo dalsze życie uważali za nieprawość i, przynajmniej retorycznie, nienawidzili własnego serca za to, że nadal bije.
Jednak to właśnie dwudziestosześcioletni Wolfgang Borchert, którego potomność zachowa w pamięci jako mrocznego specjalistę od lamentacji, próbował przekształcić brzemię dalszego życia w emfatyczny manifest pokoleniowy. W 1941 roku wcielono go do Wehrmachtu i wysłano na front wschodni. Wielokrotnie skazano go tam za jego „defetystyczne wypowiedzi”. Ciężko naznaczony przeżyciami frontowymi i więzieniem, z nieleczoną chorobą wątroby, w 1945 roku po sześciusetkilometrowym pieszym marszu powrócił do Hamburga. Napisał tam półtorastronicowy tekst Pokolenie bez pożegnania. Z dziką stanowczością opiewa w nim początek pokolenia, którego przeszłość dosłownie starto w pył. Psychika nie miała już do niej dostępu – do tego właśnie odnosi się tytuł – z powodu niewyobrażalności traumy czy niechlubnego wyparcia. Pokolenie bez pożegnania to manifest godziny zero: „Jesteśmy pokoleniem bez więzi i bez głębi. Naszą głębią jest bezgrunt. Jesteśmy pokoleniem bez szczęścia, bez ojczyzny i bez pożegnania. Nasze słońce jest wąskie, nasza miłość okrutna, nasza młodość bez młodości”.
Rapsodyczny, monotonnie wybijany tekst Borcherta cechuje unoszone entuzjazmem poczucie zagubienia. Nie bez dumy stylizuje on postawę zuchwałego chłodu. Opisywana młodzież zbyt często żegnała zmarłych, by móc jeszcze odczuwać emocje pożegnania; zaprawdę, tych, których musiano pożegnać, było legion. Ostatnie linijki tekstu mówią jednak o sile, którą nawet ten śmiertelnie chory młody mężczyzna zamierzał wykrzesać dla przyszłości: „Jesteśmy pokoleniem bez powrotu, bo nie mamy nic, do czego moglibyśmy wrócić. Jesteśmy jednak pokoleniem powitania. Pokoleniem z mocą witającym może nową gwiazdę, nowe życie. Docierającym z mocą w nowym słońcu do nowych serc. Docierającym z mocą do może nowego życia, nowego śmiechu, nowego boga. Jesteśmy pokoleniem bez pożegnania, ale wiemy, że do nas należeć będą wszystkie powitania”.
Pokolenie bez pożegnania to literacka deklaracja zasad kohorty ocalałych, którzy nie mają śmiałości spoglądać wstecz. Szokująca odmowa wielu Niemców, by zadać sobie pytanie, jak mogło dojść do tego wszystkiego, zostaje tu wręcz podniesiona do rangi programu. Tablica przeżyć zostaje wytarta, przygotowana dla nowego pisma, „nowego boga”. Powitania nowej gwiazdy.
Słowo „wyparcie” byłoby tu niewystarczające. To świadomy program. Emfatyczny początek i gorzki koniec. Wolfgang Borchert oczywiście dobrze wiedział, że tabula rasa to mrzonka, czysta iluzja. Nikt nie musiał mu wyjaśniać, czym są dręczące wspomnienia. Zapomnienie było jednak utopijną potrzebą chwili.
Jeden z wierszy godziny zero zyskał nawet status manifestu. To słynna Inwentaryzacja Güntera Eicha, utwór napisany pod koniec 1945 roku. Mężczyzna wylicza w nim swój dobytek, swoje wyposażenie na nowy początek.
„To moja czapka,
to jest mój płaszcz,
a tu mam brzytwę
w płóciennym woreczku.
W chlebaku leżą
wełniane skarpety
i jeszcze coś, czego
nikomu nie zdradzę
To mój notatnik,
to moja pałatka,
to jest mój ręcznik,
a to moje nici”.
Inwentaryzacja stała się uosobieniem powojennej literatury z powodu wyzywającej lakoniczności. Pisarze tak zwanej „literatury zgliszcz”, jak sami się nazywali, protestowali przeciwko wysokim tonom, gdyż sami czuli się przez nie właśnie – niegdyś również na ich ustach – oszukani. W gruzach legła także zdolność do zachwytu. Trzymać się tylko tego, co najprostsze i własne, co można rozłożyć na stole – oto poetycka proklamacja „sceptycznego pokolenia”, które w całej jego psychologicznej ambiwalencji miał powołać do życia w 1957 roku socjolog Helmut Schelsky, wywołując żywy oddźwięk. Także remanent Güntera Eicha unika wspomnień: w nowe życie wchodzi się bez niczego poza nieufnością oraz płaszczem, ołówkiem i nicią (i czymś jeszcze, oto właściwe clou wiersza, „czego nikomu nie zdradzę”).
Inwentaryzację przeprowadzała w swoim dzienniku również Marta Hillers. Stała się głośna z powodu trzeźwości i otwartości, z jaką opisała falę gwałtów towarzyszących wkroczeniu Armii Czerwonej. Godzinę zero przeżyła jako wielodniową dyktaturę przemocy seksualnej. Kiedy wreszcie ten czas dobiegł końca, 13 maja podsumowywała: „Z jednej strony sprawy układają się dobrze. Jestem cała i zdrowa. Fizycznie nic mi nie dolega. Mam uczucie, że zostałam jak najlepiej przygotowana do życia, jakbym miała błony do poruszania się w błocie, jakby moje włókna były wyjątkowo giętkie i wytrzymałe. Dopasowuję się do świata, nie jestem zbyt delikatna. Ale z drugiej strony same minusy. Nie wiem, po co żyję. Nikomu nie jestem potrzebna, po prostu stoję i czekam, nie widząc przed sobą żadnych zadań ani celów”. Rozważa niektóre możliwości: wyjechać do Moskwy, zostać komunistką albo artystką? Odrzuca to wszystko. „Miłość? Leży zdeptana na ziemi. Może sztuka, służba formie? Tak, dla powołanych, do których nie należę. Jestem małym pomocnikiem, nie wywyższam się. Tylko w wąskim gronie przyjaciół mogę coś zdziałać i być dobrym przyjacielem. Wszystko poza tym to czekanie na koniec. Mimo to pociąga mnie mroczna i cudowna przygoda, jaką jest życie. Trzymam się go choćby z ciekawości, a także dlatego, że sprawia mi radość oddychanie i poruszanie zdrowymi kończynami”.
A Friedrich Luft? Krytyk teatralny, który pod koniec kwietnia wyszedł z piwnicy z białą opaską na ramieniu i ruszył naprzeciw rosyjskim żołnierzom, także pozostał w mieście, z niezaspokojonej ciekawości. Pod pseudonimem Urbanus regularnie pisał komentarze do rubryki kulturalnej założonego we wrześniu 1945 roku berlińskiego dziennika „Der Tagesspiegel”. Pośród tematów była erotyczna energia metropolii, piękne ubrania kobiet na wiosnę, pełne napięcia oczekiwanie, kiedy rankiem przychodzi listonosz.
Friedrich Luft był „głosem krytyki” zachodnioberlińskiego radia RIAS. Od lutego 1946 do października 1990 roku, krótko przed swoją śmiercią, każdą cotygodniową audycję kończył zdaniem, które z racji niezachwianej pewności niczym miód lało się na serca słuchaczom: „Porozmawiamy ponownie za tydzień. Jak zawsze. O tym samym czasie, na tych samych falach, w tym samym miejscu”.
Ze swoją żoną, rysowniczką, Friedrich jeszcze wiele dekad mieszkał w tym samym domu, z którego piwnicy wyszedł w 1945 roku. We wczesnych latach sześćdziesiątych Heide Luft często ciągnęło do knajpki przy Winterfeldtplatz, niedaleko od ich mieszkania. Lokal nazywał się Ruina. Nie bez kozery zresztą: budynek frontowy wciąż jeszcze był zniszczony bombami, resztki fundamentów tworzyły wraz z wyszczerbionymi ścianami niewielki, dziwaczny ogródek piwny. W podwórzu znajdowała się jadalnia, zawsze wypełniona po brzegi. Z zasypanej piwnicy budynku frontowego wyrosło drzewo i aż się prosiło, żeby zawiesić na nim kilka żarówek. Na początku lat siedemdziesiątych knajpka była miejscem spotkań ludzi z ambicjami literackimi. Najczęściej studentów. Było tu tak, jak gdyby wojna dopiero co się skończyła. I gdy mąż cyzelował w domu swoje krytyki radiowe, pani Luft siedziała w eleganckim futrze pośród długowłosej młodzieży, konwersowała troszeczkę, zawsze rozsądnie i niezobowiązująco, a czasem stawiała kolejkę. Była jedną z wielu, którzy chętnie wracali do godziny zero, każdy na własny sposób.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------