Czas wojny - ebook
Czas wojny - ebook
Czas wojny to porywająca powieść osnuta wokół dziejów biblijnego króla Dawida i jego żołnierzy. Autor wiernie przedstawia historię wojen żydowskich, lecz ukazuje ją w zupełnie niestandardowy i zaskakujący sposób. Dzięki temu wzbudza ona wielkie zainteresowanie także u współczesnego czytelnika. Ta fascynująca opowieść ukazuje bez żadnych upiększeń krwawą walkę na śmierć i życie, wprowadza w trudy obozowego życia oraz twardą, męską przyjaźń.
Bohaterscy wojownicy Dawida wsławili się nie tylko heroicznymi, wręcz szaleńczymi czynami, stając w obronie tego, co słuszne, lecz także swą bezgraniczną lojalnością, trwając przy swym dowódcy, nawet za cenę życia. Nakreślony przez Autora, z wielkim rozmachem, obraz życia Dawida ukazuje nam, że w istocie było ono nieustanną walką w takiej czy innej formie. Choć wizerunek grającego na cytrze i pilnującego owiec pasterza mocno tkwi w naszej świadomości, to prawdziwy charakter króla Dawida można poznać dopiero śledząc lata jego wojennych zmagań. Nie jest to postać bez skazy. Przecież nie kto inny, lecz on sam podstępnie wysłał na śmierć swego najlepszego żołnierza tylko po to, by zatuszować romans, jaki miał z jego żoną.
Barwny, współczesny język, plastyczne opisy scen walki, pełnowymiarowe postaci – wszystko to sprawia, że powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tak, iż nie można się od niej oderwać.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7829-090-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDSIĘWZIĘCIE tego rodzaju nigdy nie jest dziełem indywidualym. Wszelkie wartościowe rzeczy, jakie można znaleźć na stronicach tej książki, są zasługą wymienionych niżej osób.
Pragnę podziękować kadrze naukowej Baptystycznego Seminarium Teologicznego Liberty za wskazanie mi źródeł pomocnych w zachowaniu wierności historycznej i kulturowej, Toddowi Hillardowi, mojemu mistrzowi w pisarskim fachu, Nickowi Ewingowi, Mike’owi Altstielowi i Jessemu Ewingowi za przyczynienie się w ogromnej mierze do powstania tej idei, Bryanowi Yoscie z Yost Design Group, geniuszowi twórczemu, który tworzy naszą stronę internetową, Johnowi Cobbowi za wspaniałe ilustracje, Davidowi Walkerowi, Jerry’emu Smithowi i członkom wspólnoty Alamo City Christian Fellowship, którzy są wyrazistym przykładem serc na wzór króla Dawida, pułkownikowi (w stanie spoczynku) Jamesowi O’Nealowi za niezwykle przejmujące wtajemniczenie mnie w to, co dzieje się w umyśle żołnierza w ogniu walki, moim rodzicom i siostrom za okazaną mi pełnię wiary i ufności bez żadnych powodów, tak jak to tylko najbliżsi potrafią uczynić, Irene Graham za imponujący przykład tego, co to znaczy być sługą, Jane Walker za nieustanną gotowość do poświęcania długich godzin na omawianie osoby króla Dawida, Julie Mecca, której próby dostrzeżenia w tej opowieści czegoś wartościowego trudno doprawdy przecenić, Jimowi Millerowi, mojemu redaktorowi w wydawnictwie Tate Publishing, który „doznał” wizji tego przedsięwzięcia i który odtąd nie szczędził ani konstruktywnej krytyki, ani entuzjastycznych słów zachęty.
Oraz mojej żonie Cassandrze za jej niezłomną wiarę i naiwny optymizm, dzięki którym nie poddawałem się nawet w trudnych chwilach.Słowo do Czytelnika
PRÓBOM pisania beletrystyki opartej na Biblii zawsze powinna towarzyszyć pewna obawa. Szczerze powiedziawszy, gdy po raz pierwszy przyszedł mi do głowy taki pomysł, zamarłem ze strachu. Pisarz tworzący powieść żyje w nieustannej paranoi, żeby się nie pomylić, nie przeinaczyć faktów, a jeśli jeszcze na dodatek planuje ułożyć opowieść osadzoną w realiach Księgi, która w jego przekonaniu zawiera odpowiedzi na wszystkie najważniejsze pytania życiowe, czeka go zaiste karkołomne zadanie.
Dwudziesty trzeci rozdział Drugiej Księgi Samuela to zaskakujący ustęp Pisma Świętego. Nie tchnie on być może pokrzepiającym ciepłem niektórych listów Pawłowych, nie podaje też zgrabnie ujętych reguł chrześcijańskiego życia cieszących się takim wzięciem w dzisiejszych księgarniach. A mimo to zawiera materiał zaskakująco ożywczy w zestawieniu z ugrzecznioną, zamerykanizowaną postacią wiary chrześcijańskiej.
Rozdział ten opowiada o Bohaterach z wojsk króla Dawida, z których większość wymieniono tylko w tym jednym miejscu Biblii. Lecz ich czyny były tak heroiczne i oszałamiające, a słabości ich dowódcy tak jaskrawe, że nawet te gołe fakty pobudzają wyobraźnię. Wraz z gronem najbliższych przyjaciół marzyliśmy kiedyś o tym, żeby ktoś nakręcił film albo napisał książkę o tych ludziach – co przeżywali, na ile znali Boga, jak wyglądało ich obozowe życie pod wodzą zaprawionego w bojach przywódcy, jakim był król Dawid. Ta książka jest wynikiem tych marzeń.
Z biegiem lat uświadomiłem sobie, że pragnąłbym podzielić się z innymi swoją fascynacją tymi prawdziwymi opowieściami o odwadze i męstwie. Czułem też potrzebę, aby pokazać – zwłaszcza mężczyznom – że Biblia to niekoniecznie wyidealizowany obraz Jezusa głaszczącego jagnięta. Biblia jest surowa, uczciwa i bezkompromisowa. Traktuje samą siebie bardzo poważnie. Wyniesione ze szkółki niedzielnej czy z lekcji religii wyobrażenia Dawida jako chłopca o słodkiej twarzyczce, który strzela z procy do brodatego wojownika, stanowią jedynie część całego obrazu. Za moich czasów rzadko kiedy wspominało się o tym, że chwilę później Dawid odciął Goliatowi głowę. Pismo Święte nigdy nie gloryfikuje wojny, ale też nie udaje, że ona nie istnieje. Uczciwe spojrzenie na Biblię skłania do wniosku, że Bóg nie zamierzał kryć przed nami boleśnie okrutnych czynów, do jakich zdolni są ludzie. Słusznie postąpimy, jeśli nie będziemy przykrawać Słowa Bożego do naszych wyobrażeń na Jego temat, lecz będziemy Je analizować włącznie ze wszystkimi ponurymi szczegółami, które pomagają ogarnąć skalę upadku człowieka i jego rozpaczliwą potrzebę odkupienia. Wojownicy Dawida chętnie godzili się wykonywać tę „czarną robotę”, którą dzisiejsi ludzie tak często zaniedbują: stawanie w obronie tego, co słuszne, ujarzmianie własnej skłonności do gwałtu i lojalność do końca, nawet za cenę życia. Być może ci bohaterowie nie byli takimi duchowymi gigantami, jak Mojżesz czy apostoł Paweł, lecz przecież Biblia nie szczędzi pochwał dla ich odwagi i chwalebnych czynów.
Życie Dawida było nieustanną walką w takiej czy innej formie. Choć jego wizerunek jako grającego na cytrze i pilnującego owiec mocno tkwi w naszej świadomości i został uwzględniony również w tej książce, to jednak w moim przekonaniu jego prawdziwy charakter ujawnił się właśnie podczas tych wojennych lat. Poznajemy wówczas zarówno jego dobre strony (desperackie trwanie wobec miażdżącej przewagi wroga w nadziei na Boży ratunek), jak i złe (wysłanie na śmierć swego najlepszego żołnierza w celu zatuszowania cudzołóstwa z jego żoną).
Ta powieść to plon wielogodzinnych badań, konsultacji z ekspertami oraz owoc pragnienia zachowania jak największej zgodności z rzeczywistością. Dostosowałem sposób mówienia poszczególnych postaci do ucha dzisiejszego czytelnika. Długie opisy, zwłaszcza hebrajskich tradycji i zwyczajów, skracałem bądź w ogóle pomijałem, nie z braku szacunku dla hebrajskiego dziedzictwa kulturowego, lecz aby zachować wartki tok akcji. Według mojej najlepszej wiedzy żaden element tej powieści nie jest sprzeczny z Biblią, ponieważ jednak nie jestem ekspertem w dziedzinie starożytnej antropologii hebrajskiej, muszę prosić spostrzegawczych czytelników o wybaczenie ewentualnych błędów.
Terminologia wojskowa zabrzmi znajomo w uszach wielu dzisiejszych żołnierzy. Ponieważ nasza wiedza o starożytnych odpowiednikach takich określeń jak „oddział szturmowy” czy „pułk” jest skąpa, a jednocześnie wiemy, że określeniami o takim znaczeniu się posługiwano, zastosowałem terminy współczesne, które są zrozumiałe.
Postaci są fikcyjne, jednak stworzone z zachowaniem szacunku dla kontekstu. Interpretacji ich myśli i motywów działania dokonałem samodzielnie. Pismo Święte stanowiło filtr, przez który przepuszczałem każdą próbę snucia opowieści. Jeśli cokolwiek kłóci się ze Słowem, nie było to przeze mnie zamierzone, i jeśli występują jakieś rozbieżności, jest to wyłącznie moja wina.
Inną kwestią wymagającą wyjaśnienia jest chronologia. W tekście biblijnym brak jest wyraźnych starań o zachowanie ścisłego porządku i następstwa w czasie. Pierwszorzędne znaczenie ma zazwyczaj teologiczny sens wydarzeń opisywanych przez autora księgi. Próby ustalenia czasu rozgrywania poszczególnych bitew wymagały ode mnie mozolnej pracy i muszę wyznać, że niejednokrotnie traciłem cierpliwość, kiedy co rusz trafiałem na sprzeczne opinie znakomitych badaczy. Ostatecznie, w kwestii chronologii obrałem stanowisko większościowe, a następnie przeprowadziłem „domysły strategiczne”, czyli domysły oparte na próbie symulacji myślenia dowódcy wojskowego, jakim był Dawid. W przypadku dostrzeżenia ewidentnych różnic między moimi wnioskami a Biblią bardzo proszę trzymać się Biblii. Wiele zawdzięczam też pracy badawczej Chaima Herzoga i Mordechaja Gichona na temat starożytnej hebrajskiej taktyki bitewnej.
Zalecaną literaturę uzupełniającą dla osób zainteresowanych zgłębianiem ustaleń naukowych, na których opiera się ta powieść, zawarłem w Aneksie.
Na koniec jedna uwaga: w książce nie brakuje scen przemocy. Starałem się nią nie epatować, chciałem jednak wiernie oddać rzeczywistość starożytnej wojny. Powieść nie jest jednak krwawsza niż sama Biblia, bardziej natomiast krwawa niż większość książek opartych na Biblii. Porusza ona również wątki wybitnie dla dorosłych – o pokusie seksualnej i pożądliwości, zaprezentowane w sposób pokazujący niszczycielski potencjał takich skłonności, co wymaga od czytelnika odpowiedniej dojrzałości, pozwalającej zrozumieć sens wydarzeń. Prosiłbym o staranne przemyślenie tej kwestii przed zaleceniem książki młodszemu czytelnikowi. Naszym pragnieniem w Men of War Ministries jest, aby czytelnikami Czasu wojny byli przede wszystkim ojcowie i synowie, lecz w przypadku młodszych „wojowników” powinno to nastąpić dopiero w odpowiednim czasie.
Jest to pierwsza z serii książek o dokonaniach militarnych króla Dawida zaprezentowanych z perspektywy jego wojowników. Dziękuję, że po nią sięgnęliście. Mam nadzieję, że pierwszym odruchem czytelnika po zakończeniu jej lektury będzie otworzenie starego, wysłużonego egzemplarza Biblii i spojrzenie na nią świeżym okiem i z nowym zachwytem.
Bo każdy but pieszego żołnierza,
każdy płaszcz zbroczony krwią
pójdą na spalenie, na pastwę ognia.
Księga Izajasza 9,4 (BT)Prolog
MŁODY człowiek patrzył w koryto strumienia, w zamyśleniu obserwując promienie słońca mieniące się w strugach lodowatej wody. Było na tyle płytko, że widział, jak nurt delikatnie opływa kamienie, mknąc z wiosennych roztopów na północy i spłukując z doliny resztki zimy.
Jeden z kamieni był okrągły i nieduży, i wyglądał idealnie. Wyciągnął go z potoku i wytarł do sucha o kraj tuniki. Kamień był gładki, bez grudek i bez uszkodzeń, doskonałego kształtu, jakby od zawsze czekał właśnie na niego. Teraz będzie ich już pięć.
Szemrząca woda koiła stopy po całodziennym marszu. Kręgosłup zesztywniał od tobołka, który młodzieniec dźwigał na plecach, a sandały uwierały bardziej, niż to zwykle bywało po takiej podróży. Pozwolił stopom rozkoszować się zimną wodą i zamknął oczy, nasłuchując.
Spadek terenu pozwolił mu znaleźć to ustronne miejsce w samym środku doliny, osłonięte przed czujnym wzrokiem tych za nim i tych przed nim. Będą czekać, wiedział o tym, miał niewiele czasu. Otworzył oczy i spojrzał na skarpę po drugiej stronie strumienia. Już niedługo – pomyślał. Czekali. On też.
Muł na dnie strumienia zapadał się pod jego stopami. Przeszedł na drugi brzeg i zatrzymał się przed piaszczystą skarpą. Jeszcze kilka kroków i znajdzie się na górze, widoczny jak na dłoni dla całego mrowia mężczyzn na wzgórzach okalających dolinę. Wypełniali jego umysł swą obecnością, w ich szeregach wyczuwał strach i żądzę śmierci. Oddychał płytko, jeszcze raz ćwicząc w myślach koordynację ruchów. Rozmach, cel. Rozmach, cel. Tak trzy razy z rzędu i przerwać.
W dali dostrzegł swoich pięciu braci: jednego na przedpolu, a czterech w szeregach wojska. Wszyscy ogromni, ale nie tak jak ten przed nim. Żaden z jego braci nie wyszedł razem nim, by stawić czoła temu ogromnemu harcownikowi. Mają rodziny, muszą obrabiać pola… A on był dla nich zawsze jak piąte koło u wozu. Zawsze przy owcach. Nie poważali go, nie zauważali w nim nic godnego szacunku. Był dla nich zawsze tylko synem ich ojca. Nie przyszłoby im nawet do głowy, żeby go tutaj wesprzeć. Zresztą przecież nie znali Tarczy.
Dziś zobaczą.
Trzymając kij na ramieniu, zaczął wspinać się na piaszczystą skarpę nad potokiem. Słońce stało dokładnie nad jego głową, cienia prawie nie było. Wdrapując się, mówił coś cicho, jakby rozmawiał z kimś, kto wspina się obok. Często mówił na głos w chwilach zagrożenia, choć nikogo nie było w pobliżu, a niewielu wiedziało o tym, że przemawia tak od świtu do nocy, bez względu na trudności, jakie ma akurat do pokonania. Kto go znał, wiedział, że modli się do swego Boga.
Dotarł na szczyt skarpy i przed nim znów rozpostarł się obraz pola bitwy. Błyszczące szeregi zbroi i chorągwi okalały gardziel doliny. Były ich niezliczone tysiące, odgłosy wrzasków i urągań, przedtem tłumione przez skarpę nad potokiem, teraz dotarły do niego z całą siłą.
Cisza sprawiała mu przyjemność – ale nadszedł już czas. Skupił umysł na krzykach ludzi, którymi gardził. Kawałek dalej, na niewielkim występie skalnym, na tle nagiego zbocza wiodącego do jego wojska, stał ów ogromny wojownik.
Był najpotężniejszym człowiekiem, jakiego którykolwiek z nich widział, wyższym nawet, niż gdyby dwaj jego pobratymcy stanęli jeden drugiemu na ramionach. Miał oszczep tak ogromny, że przypominał raczej oścień na woły, a z tyłu swej ciężkiej zbroi przypasał bułat. Zbroję nosił taką, jak cały jego ród: nagolenice osłaniające nogi, metalowy pancerz na piersi i gruby hełm z brązu ozdobiony końskim włosiem na czubku. Tors okrywała kolczuga przypominająca rybie łuski, lśniąca w południowym słońcu, błyszcząca tak jasno, że trzeba było odwracać wzrok.
Zasnute lekką mgłą pole dudniło od jego szyderstw miotanych pod adresem Boga Hebrajczyków. W spiekocie upalnego dnia sylwetka olbrzyma zdawała się przemieniać w jakiegoś złego ducha. U jego boku stał giermek, również imponującej postury, choć nie aż tak monstrualnych rozmiarów, jak jego pan. Młody człowiek wiedział, że trzeba będzie zmierzyć się z nimi dwoma i z całym ich pogańskim rodem. Będzie musiał stawić czoła im wszystkim.
Pogróżki olbrzyma nie przestawały dudnić mu w uszach, więc odwzajemnił się własnymi, choć wiedział, że będą jak grochem o ścianę. Tamci nigdy nie słuchali. Nie pozostało mu nic innego, jak zrobić to, co miał do zrobienia.
Olbrzym szczerzył zęby w uśmiechu, przez otwór w przyłbicy wylewała się kędzierzawa broda. Ponownie, jeszcze głośniej, wykrzyczał swe posępne pogróżki i podniósł ramię, by podsycić entuzjazm w swych szeregach.
Młodzieniec uśmiechnął się, patrząc na harcownika, który wciąż nie wiedział, co go czeka.
Niebawem się dowie.
Młody człowiek rzucił na ziemię swą laskę pasterską i wyciągnął procę. Była wykonana z dwóch linek skręconych z koziej sierści, przymocowanych do skórzanego rzemienia. Gdy bębny wojenne armii zebranej po drugiej stronie doliny zaczęły wybijać zapowiedź pojedynku, sięgnął do kieszeni ukrytej na wysokości pasa. Walczyć mieli wojownicy obydwu armii, ale obaj królowie chcieli, żeby ich ludzie byli gotowi do ataku w chwili, gdy przegra wojownik nieprzyjaciela. Starcie dwóch żołnierzy miało rozstrzygnąć wynik bitwy, jednak w obydwu armiach kipiała zbyt wielka wzajemna nienawiść. Krew miała polać się strumieniami, niezależnie od wyniku pojedynku.
Wyciągnął jeden z kamieni, które znalazł w korycie potoku, i umieścił go w skórzanym pasku u nasady procy. Palec wskazujący jego dłoni pokrywały odciski, których nabawił się, ćwicząc do upadłego, by osiągnąć jak największą biegłość w posługiwaniu się tą bronią. Nigdy dotąd go nie zawiodła. Nie zawiedzie i teraz.
Bębny grały coraz głośniej. Żołnierze przeciwnika śmiali się, skryci za żelaznym orężem. Mieli wyraźną przewagę w ludziach i uzbrojeniu. Młodzieniec słuchał i obserwował, jak wrzeszczą i uderzają w tarcze, ziejąc nienawiścią do zgrai słabo wyekwipowanych Hebrajczyków, kulących się ze strachu w dolinie. Obcy byli barbarzyńcami. Wyczuwali rzeź niczym stado hien. Patrzył na nich gniewnie, słysząc, jak urągają jego Bogu. W jego sercu wzbierała wściekłość.
I wtedy poczuł ogień.
Najpierw zapłonął w piersiach. W okamgnieniu objął ramiona. W palcach wzbierała mu energia i zdawało się, że mięśnie za chwilę wyrwą się z ciała, jeśli nie da jej ujścia. Zacisnął powieki, słuchając dudnienia bębnów. Przenikało ono skórę i czuł, że narastający w środku żar za chwilę go rozsadzi.
Odgłos ognia ryczącego w uszach przytłumił resztę zmysłów i od tej chwili młody człowiek nie czuł już nic, tylko ten żar, który ogarniał go silniej niż kiedykolwiek dotąd. Proca drżała w jego dłoniach. Bębny huczały, żołnierze zaczęli uderzać mieczami zgodnie z ich rytmem, podniósł się krzyk.
Otworzył oczy i poprzez piekący ból dostrzegł, że olbrzym sadzi ku niemu potężnymi susami, za każdym z nich pokonując jakieś trzydzieści łokci, a giermek biegnie tuż za nim. Młodzieniec krzyknął, chcąc dać ujście napięciu, lecz ogień w jego ciele rozgorzał tym mocniej. Nawet nie wiedział, kiedy sam też puścił się biegiem, skacząc z głazu na głaz i naprężając procę. Kamień idealnie wpasował się w rzemień. Zakręcił nim młynka.
Rozmach.
Zwolnił nieco.
Cel.
Biegł dalej i dalej kręcił procą. Wiedział, że nierozsądnie jest strzelać w biegu, ale nie mógł dłużej tłumić wewnętrznego ognia.
Rozmach…
Kręcił coraz szybciej.
Cel.
Olbrzym już nadbiegał, nie było czasu do stracenia.
Rozmach – szybciej – cel!
Krzyknął – pewien, że ogień za chwilę go strawi. Lecz nie – pchał go naprzód poprzez kamienie i tumany pyłu.
Za ostatnim zamachem puścił linki i kamień ze świstem przeszył powietrze. Gdy mknął ku czarnej sylwetce wojownika, młody człowiek wyszeptał w duchu: Daj mi swą Tarczę w dniu bitwy.2
GDY tylko Benaja znalazł się w wykopie, drapieżnik runął na niego z ciemności. Gorący oddech nieomal pozbawił mężczyznę tchu. Nim zdążył chwycić oszczep, ujrzał błysk złota – lew był już na nim. Wyciągnął sztylet i próbował zatopić w boku zwierzęcia, lecz na próżno – ostrze zjechało po żebrze. Paszcza co rusz zamierzała się na jego głowę. Benaja siłą wcisnął pięść w otwarte szczęki i włożył ją głęboko w gardło, nie chcąc dopuścić, by kły zatopiły się w jego czaszce. Bestia ryknęła jeszcze głośniej, orząc pazurami i nieomal miażdżąc go swym ciężarem.
Wojownik wiedział, że zeskoczył w pobliże oszczepów, a jeśli chciał mieć jakieś szanse na wygraną, musiał do nich dotrzeć. Wbił sztylet aż po rękojeść, lecz znów natrafił na żebro, tym jednak razem lew się zawahał. Łapa przytrzymująca prawe ramię puściła na chwilę i Benaja szybko wbił ostrze w bok mordy lwa. Rozległ się ryk i zwierzę w końcu gwałtownie od niego odskoczyło.
Opadł na kolana, chwycił oszczep i oparł się o ścianę dołu. Lew dotykał łapą noża tkwiącego w pysku. Rana nie była poważna, jednak szczęka zwisała bezwładnie.
Widać przeciąłem jakiś mięsień…
Benaja skoczył do przodu, wiedząc, że zwierzę pokona go, jeśli nie zada mu zaraz śmiertelnego ciosu. Biegnąc, krzyknął głośno – i nagle dostrzegł pewną możliwość. Jego oszczep znalazł swój cel, wsuwając się gładko przez twardą skórę w miękkie partie ciała. Lew zwinął się w skurczu, wyrywając włócznię z jego dłoni i chlapiąc mu krwią w oczy. Wojownik pospiesznie otarł czoło i sięgnął po drzewce, żeby nie złamało się w walce. W końcu zdołał schwycić je z powrotem, choć ślizgało mu się w dłoniach, wilgotne od posoki. Próbował złapać je mocniej, lecz krew chlustała już potokiem. W twarz buchnął mu odór zgnilizny, aż poczuł mdłości i musiał odwrócić głowę. Oszczep nie trzymał się rąk. Wtem zobaczył odsłonięte oko i uderzył w nie pięścią. Nic. Uderzył znowu i jeszcze raz. Znowu nic. Oszczep ześliznął się grotem w dół, Benaja poczuł, że odzyskał nad nim władzę.
Przekręcił ostrze. Piekł go zerwany z czaszki strzęp skóry, który zakrył mu oko. Wszędzie była krew. Nie wiedział, czyja.
Ogłuszył go ryk tuż przy uchu. Cuchnący oddech znów buchnął mu w twarz, lecz tym razem z rosnącą nadzieją Benaja spostrzegł, że lew jest nieco słabszy. Tuż przed sobą ujrzał paszczę, szczęki kłapnęły mocno, gniotąc mu żebra, ale nie przecinając skóry. Uszkodzone sztyletem mięśnie nie pozwalały lwu zagryźć na śmierć. Benaja czuł ból nie do wytrzymania, mimo to nie wypuszczał z rąk ugrzęzłego głęboko oszczepu, swej jedynej nadziei.
Zaczął wyczuwać, że cielsko drży, mimo że ryk nie słabł. Pazury wciąż orały mu tunikę. Poczekał na moment, gdy bestia brała oddech, i lepiej uchwycił drzewce. Krew nie przestawała płynąć, przez co trudno było złapać je mocniej.
Poczekał na kolejną przerwę w ciosach pazurów, pchnął przed siebie z całych sił i wtoczył się na zwierzę. Nie zniósłby już kolejnego kłapnięcia tych szczęk, mimo że osłabionych, oszczep cały czas uciekał mu z rąk. Nie zastanawiając się, wcisnął rękę aż po pachę do gorącej gardzieli. Jakiś kieł wbił mu się w ramię, ale nie przejął się tym, ciesząc się, że kły nie rozrywają mu gardła. Jeśli trzeba, straci rękę. Lepsze to, niż stracić życie.
Zapuszczając ramię do gardzieli lwa, rozniecił w nim na nowo instynkt życia. Znów rozległ się pomruk, pazury zaczęły szarpać. Benaja ukrył twarz w cuchnącym futrze i skupił całą siłę na tym, aby wpychać oszczep głębiej i nie wyciągać ramienia. Oczy zalewała mu krew, bryzgając na wszystkie strony.
Wiedział, że to długo nie potrwa. Albo bestia odgryzie mu rękę, albo oszczep wymknie mu się z dłoni. Na krótką chwilę pazury przestały szarpać mu boki i mocniej uchwycił drzewce.
Podnosząc głowę, zebrał wszystkie siły i wykonał salto ponad głową zwierzęcia, w jednej sekundzie wysuwając ramię z paszczy i wyciągając oszczep. Przetoczył się po ziemi i próbował podnieść, potknął się jednak o jakiś kamień i runął jak długi.
Lecz atak nie nastąpił.
Otarł czoło krajem tuniki i zataczając się, podszedł do miejsca, gdzie pozostawił leżącą bestię. Miotała się w kółko i rozrywała pazurami ranę w boku, z której wciąż buchała krew. Wyglądała nieomal tak, jakby całkiem zapomniała o jego obecności, szarpiąc usilnie rozcięcie we własnym tułowiu.
Uniósł ramię i z mozołem ustawił drzewce oszczepu w odpowiedniej pozycji, a potem cisnął nim z całej siły w złocisto-czarną sylwetkę. Grot szczęknął o kość w przedniej łapie i oszczep zawisł luźno na samej skórze. Nie był to śmiertelny cios.
Zlany potem, bez mała padając z wyczerpania, mężczyzna przykucnął za niewielkim głazem i rozglądał się za czymś twardym, czego mógłby użyć. Ziemię pokryła już cienka warstwa śniegu, przysypując całe dno jamy, które wyglądało teraz jak okryte jaskrawobiałym wełnianym pledem.
Dał nura tam, gdzie dostrzegł błysk drugiego oszczepu, i stęknął, czując na klatce piersiowej ostre kamienie. Bestia tymczasem zaczęła szarpać pazurami drzewce zwisające z łapy. Benaja dobył z siebie chrapliwy okrzyk wojenny i skoczył w przód, dzierżąc drugą włócznię, tę, która wcześniej mu się zapodziała. Runął z nią na grzbiet zwierzęcia, które od chwili, gdy wyrwał się z jego uścisku, nawet na niego nie spojrzało.
Grot zagłębił się w ciele lwa. Drapieżnik zawył, rozsierdzony i zaskoczony, i wciąż zbyt szybki – uderzył go w bok twarzy, zdzierając skórę z czoła. Benaja zobaczył białe gwiazdy.
Czuł, że pada na plecy, machając ramionami jak dziecko.
Znów rozległ się ryk i znów pojawiła się krew, wszędzie, zalewając mu twarz. Sięgnął ręką po garść ziemi i śniegu i wtarł ją w ranę na czole, by zahamować krwotok. W uszach dudniło mu od ryku i charczenia. Drzewce oszczepu waliło głucho po kamieniach, gdy zwierzę zaczęło z trudem zmierzać w jego stronę. Ciężko poranione, nie mogło podnieść się na cztery łapy, więc pełzło, ziejąc nienawiścią.
Benaja, oszołomiony, przetoczył się dalej. Nie mógł już wykrzesać z siebie choćby odrobiny sił. Musi odsuwać się tak aż do skutku, aż bestia wykrwawi się na śmierć. Czuł się jak ryba miotająca się w sieci. Kończyny nie reagowały na polecenia, czołgał się więc w kółko po dnie dołu. Nie mógł znaleźć ani sztyletu, ani pierwszego oszczepu i gorączkowo macał naokoło w poszukiwaniu kamieni, kijów, czegokolwiek, czym można by rzucić w lwa, żeby go powstrzymać.
Po jakimś czasie, kiedy już wydawało mu się, że pułapka wypełni się krwią po wręby, ryk zaczął słabnąć, a odgłosy miotania się po ziemi przycichły. Mozolnie odsuwając się jak najdalej od monstrum, Benaja dostrzegł jeszcze jedną szansę.
Ostatkiem sił podniósł się i stojąc tak na drżących nogach, chwycił drzewce oszczepu. Wyśliznęło się z dłoni, ale złapał je mocniej i po raz ostatni wepchnął jak najgłębiej, akurat w chwili, gdy lew znów rzucił się na niego.
Oszczep wszedł w gardziel bestii i prawie cały zniknął w środku. Benaja czuł, jak przenika do wnętrzności zwierzęcia i wychodzi z drugiej strony żeber. Silnie przekręcił drzewce i puścił je, po czym znów odsunął się jak najdalej. Lew walczył jeszcze kilka chwil, lecz w końcu wycharczał obłoczek różowej pary i wydał ostatnie tchnienie.
Głowa Benai opadła na skrawek lodu tuż obok cielska zwierzęcia. Leżał nieruchomo, słuchając mroźnego wichru, który świstał w dole, i czekając na przypływ sił. Na pół przytomnie zastanawiał się, ile stracił krwi. Przypomniał sobie o ranach na głowie i na ramieniu i znów wtarł w nie mieszaninę ziemi i śniegu. Cielsko lwa parowało, czuł jego ciepło.
Leż, nie ruszaj się…
Od mroźnego powietrza i gorąca emanującego z trupa poczuł dziwną senność. Przypomniał sobie, że to normalne uczucie, lecz nie mógł sobie pozwolić na sen. Żołnierze zawsze muszą być w ruchu, muszą bez przerwy czymś się zajmować, tak żeby utrata krwi nie skłoniła ich do snu. Sen oznaczałby koniec, nawet jeśli bardzo się go pragnie.
Usiadł i próbował skupić uwagę na ziemi wokół siebie. Z lwa wciąż wypływał różowoczerwony płyn, rozlewając się po gruncie. Jeden oszczep tkwił w cielsku koło kręgosłupa, drugi wystawał z okolic zadu, sztylet sterczał w paszczy. Benaja pomyślał mgliście, że powinien zaraz coś zjeść, a jeśli ma jeść surowe mięso zwierzęcia, zgodnie z prawem musi wpierw usunąć z niego krew. Ale przecież od tamtego dnia i tak nie kierował się prawem. Westchnął wycieńczony i doszedł do wniosku, że to wymagałoby zbyt wiele zachodu.
Gdy poczuł się dość silny na kolejny ruch, podczołgał się do martwego lwa i uklęknąwszy na jego głowie, zaczął wyciągnąć swoją broń. Sztylet wyszedł łatwo, lecz nad jednym z oszczepów trzeba było trochę popracować. Po kilku próbach wyciągnięcia go uznał, że w jego obecnym stanie lepiej dać za wygraną i nie trwonić energii. Zrobił nacięcie w skórze lwa na karku i wykroił kawałek mięsa. Wepchnąwszy je do ust, przeżuł i połknął. Gdzieś z tyłu głowy poczuł coś na kształt żalu, ale go zignorował. Nie czas martwić się o prawo. Wpierw trzeba wydostać się z wykopu.
Spojrzał w górę. Na wysokości dwudziestu łokci, które piętrzyły mu się nad głową, widział wirujące płatki śniegu. Skacząc za lwem, znalazł się głębiej, niż początkowo sądził. Przesuwał wzrok od krawędzi dołu po ścieżce, którą będzie musiał się wdrapać, pokrytej teraz lodem i skalnym rumowiskiem. Myśliwi, którzy przed laty przygotowali tę pułapkę, dobrze wywiązali się z zadania, niełatwo było wypatrzeć drogę na powierzchnię. Na niewielkich występach, których mógłby się uchwycić, zbierał się już śnieg, robiło się też coraz zimniej, a słońce prawie zaszło.
Zaschnięta krew w ustach miała miedziany posmak. Splunął. Podszedł pod ścianę jaru i zaczął piąć się w górę kawałek po kawałku, co rusz ześlizgując się i spadając. Wspinaczka szła mozolnie, a minuty dłużyły się nie do wytrzymania. W końcu jednak wygramolił się na krawędź dołu i padł na plecy.
Było już ciemno, a księżyc schował się za chmurami. Śnieg przestał padać, lecz wzmagał się wiatr, dmąc w stronę doliny kolejną śnieżycę. Kawałki lodu szczypały poranioną twarz i zakrwawione dłonie. Nie był w stanie myśleć trzeźwo, wiedział tylko, że musi się spieszyć. Nie może tracić więcej czasu.
Zaraz spostrzegł ścieżkę i zaczął schodzić w dół, stąpając uważnie wśród kamieni. W dole urwiska było suche koryto rzeki, pomyślał, że doprowadzi go do wsi. Wokół siebie widział tylko morze białego puchu i czarne oblodzone skały. Czuł, że cierpną mu palce. Potykał się co kilka kroków, jęcząc w głos, gdy kaleczyły go ukryte pod śniegiem gałęzie i ostre kamienie.
Wreszcie ujrzał przed sobą las, skręcił więc i poszedł w stronę koryta rzeki. Zważał na każdy krok, pomimo bólu i chłodu z całych sił próbując zachować trzeźwość myśli. Wiedział, że w zamieci nietrudno zabłądzić pośród drzew.