- nowość
- promocja
- W empik go
Czas Żniw. Wersja autorska - ebook
Czas Żniw. Wersja autorska - ebook
Wydanie specjalne z okazji dziesiątej rocznicy, w pełni zaktualizowane o nowe materiały.
Bogato odświeżone wydanie z okazji dziesiątej rocznicy pierwszej powieści z sensacyjnej serii The Bone Season autorki bestsellerów Sunday Times i New York Times Zakonu Drzewa Pomarańczy.
Sajon.
Nie ma bezpieczniejszego miejsca.
„Może nie wiesz, ale Żniwa nazywane są też dobrymi zbiorami. Wciąż mówią tak na ulicach: Dobre Żniwa, Zbiory Obfitości. Rozumieją to jako odbieranie nagrody, podstawowy warunek ich negocjacji z Sajonem. Ludzie oczywiście postrzegają je inaczej. Dla nich są symbolem nieszczęścia. Oznaczają głód. Śmierć. Dlatego nazywają nas kosiarzami. Ponieważ pomagamy prowadzić ludzi na śmierć”.
Rok 2059. Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney pracuje w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn. Jej szefem jest Jaxon Hall, na którego zlecenie pozyskuje informacje, włamując się do ludzkich umysłów. Paige jest śniącym wędrowcem i w świecie, w którym przyszło jej żyć, zdradą jest już sam fakt, że oddycha.
Pewnego dnia jej życie zmienia się na zawsze. Na skutek fatalnego splotu okoliczności zostaje przetransportowana do Oksfordu – tajemniczej kolonii karnej, której istnienie od dwustu lat utrzymywane jest w sekrecie. Kontrolę nad nią sprawuje potężna, pochodząca z innego świata rasa Refaitów. Paige trafia pod protektorat tajemniczego Naczelnika – staje się on jej panem i trenerem, a zarazem jej naturalnym wrogiem. Jeśli Paige chce odzyskać wolność, musi poddać się zasadom panującym w miejscu, w którym została przeznaczona na śmierć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83306-032- |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwotna wersja Czasu Żniw została opublikowana w 2013 roku, kiedy miałam dwadzieścia jeden lat. Wydanie jubileuszowe, które trzymacie właśnie w rękach, wróciło na rynek na okazję dziesięciolecia cyklu, przeszedłszy gruntowną redakcję. Tok wydarzeń jest w dużej mierze podobny, ale samą książkę praktycznie napisałam na nowo, chcąc wzbogacić ją doświadczeniem zgromadzonym przez dekadę.
Jeśli po przeczytaniu nowego wydania sięgniecie po dalsze tomy wydane wcześniej, możecie napotkać drobne nieścisłości. Zostaną one poprawione w czasie redakcji. Wydania kolejnych części planowane są w Polsce na 2025 rok.
Mam nadzieję, że lubicie tę serię co najmniej tak bardzo, jak ja lubiłam pracę nad nią, której poświęciłam ostatnich dziesięć lat.
Samantha Shannon
17 kwietnia 20231
KLĄTWA
Lubię sobie wyobrażać, że kiedyś było nas więcej. Nie dużo, ale więcej.
Wyglądamy jak wszyscy i często zachowujemy się tak samo jak zwykli ludzie. Pod wieloma względami niczym się od nich nie różnimy. Jesteśmy wszędzie, chodzimy po ulicach. Żyjemy w sposób, który uznalibyście za normalny, gdybyście tylko nie przyglądali się nazbyt uważnie.
Nie każdy z nas wie, że nie należy do wszystkich, lecz do nielicznych. Niektórzy umierają, nim zdążą się tego dowiedzieć. Inni wiedzą i nigdy nie dają się złapać. Tak czy inaczej istniejemy. Zaręczam.
Mieszkałam w Londynie – a dokładnie w Islington – odkąd skończyłam osiem lat. Uczęszczałam do prywatnych szkół dla dziewcząt, a edukację skończyłam w wieku lat szesnastu, żeby pójść do pracy. To było w roku 2056. Ojciec myślał, że będę prowadzić proste życie. Że byłam zdolna, ale leniwa, że płynęłam z prądem, biorąc się za byle jaką pracę, którą podsunęło mi życie.
Ale ojciec, jak zwykle, bardzo się mylił.
W wieku szesnastu lat stałam się bowiem częścią kryminalnego półświatka cytadeli Sajonu w Londynie. Pracowałam ręka w rękę z bezwzględnymi gangami jasnowidzów, którzy robili, co w ich mocy, by przeżyć i bogacić się w syndykacie, na którego czele stał Zwierzchnik.
Ci, którzy zepchnęli nas na obrzeża społeczeństwa, zmusili nas, byśmy zostali przestępcami.
Wtedy znienawidzili nas jeszcze bardziej. Sprawiliśmy, że ziściły się ich najgorsze obawy.
W tym chaosie wygrzebałam dla siebie niszę. Byłam, wyobraźcie sobie, faworytą – pierwszą po Jaxonie Hallu, znanym lepiej jako Białe Spoiwo, mim-lordzie, który władał sekcją I-4. Bezpośrednio pod nim służyło nas sześcioro. Zwaliśmy się Siedmioma Pieczęciami.
Ojciec wierzył, że pracuję w barze z tlenem – robota niewyszukana i najzupełniej legalna. Gdyby poznał prawdę, pewnie by umarł.
Dzień, w którym zmieniło się całe moje życie, nastąpił, gdy miałam dziewiętnaście lat. Wówczas moja ksywa budziła w podziemiu przestrach – Blada Śniąca, dziedziczka Białego Spoiwa, słynąca z tego, że była jedyną znaną śniącą wędrowczynią.
Po szczególnie obfitującym w wyzwania tygodniu spędzonym wśród kryminalnej braci postanowiłam dla odmiany wpaść na kilka dni do ojca. Jaxon nigdy nie rozumiał, czemu zawracam sobie tym głowę, bo jego zdaniem poza syndykatem nie istniało nic, co byłoby warte naszego czasu, ale on nie miał żadnej żyjącej rodziny, a przynajmniej ja nic o takowej nie wiedziałam. Równie dobrze sam Londyn mógł ulepić go z wosku.
Tego dnia lało jak z cebra. Jak już wspomniałam, moje życie miało ulec drastycznej przemianie – nie po raz pierwszy, lecz tym razem na zawsze.
Leżałam w półmroku meliny rozciągnięta na kanapie, podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ciałem byłam w Siedmiu Tarczach. Ale moja świadomość powędrowała na północ, do Marylebone.
Wspomniałam wcześniej, że byłam śniącą wędrowczynią. Pozwólcie, że wyjaśnię, co to znaczy. Pośród rozmaitych ścieżek jasnowidzenia moja była szczególnie kręta. Mój dar w swojej najprostszej formie pozwalał mi sięgnąć w Zaświaty dalej niż inni widze. Nie czytałam w myślach, byłam raczej jak myślowy radar szczególnie wyczulony na wszelkie sygnały rozbrzmiewające w świecie duchów. Moje zdolności pozwalały mi dostroić się do nich w promieniu mili od mojego fizycznego ciała.
Gdy na naszych ulicach pojawiali się intruzi, ja wiedziałam o tym pierwsza. Nikt nie potrafił się przede mną ukryć. A więc Jaxon zrobił ze mnie system wczesnego ostrzegania.
Wszelkie jasnowidztwo było w Londynie zakazane, a takie, na którym dało się zarobić, wręcz uważano za deprawację. Tym, których przyłapano na mim-zbrodni (jak nazywaliśmy to w naszym slangu), groziła egzekucja poprzez uduszenie azotem.
Ma się rozumieć, na ulicach wciąż wieszano ludzi, a za zdradę stanu nawet torturowano, zaś ja zdradzałam stan z każdym oddechem.
Wybaczcie tę dygresję.
Wracając, śledziłam właśnie wymykającego mi się z rąk gościa w naszym rejonie – osobliwy i wyróżniający się senny krajobraz, którego zasmakowałam już wcześniej dwukrotnie. Jaxonowi zabiło ćwieka moje wyjaśnienie – z układu osłon tego tajemniczego jegomościa wywnioskowałam, że musi mieć setki lat, ale to przecież niemożliwe. Musiał to być jasnowidz obdarzony wyjątkową siłą.
Jaxon zaraz zrobił się podejrzliwy; wedle obowiązującej reguły nowo przybyły do cytadeli powinien oficjalnie obwieścić swoją obecność, a jednak ten z jakiegoś powodu się do tego nie kwapił.
Gdy wędrowałam tego dnia, wyczułam go znowu i zaraz wczepiłam się w niego myślami. Wiedziałam, że jeśli zgubię trop, Jaxon się wścieknie.
– Znajdź mi tego, co tak frywolnie hasa sobie po naszym rewirze, kochaniutka. Nie zostawię tak tej obrazy – nakazał.
W okolicy roiło się od sennych krajobrazów. Z całych sił skupiałam się na tym jednym, który wystawał jak zwichnięty kciuk. Prowadziłam swoją świadomość przez mglistą przestrzeń Zaświatów niczym podróżnik rozświetlający mrok latarnią, przysłaniając jej światło dłonią, tak by śledzony nie zorientował się, że ktoś siedzi mu na ogonie.
Powoli zbliżałam się do granicy zasięgu. Powinnam była wycofać się już jakiś czas temu, ale Jaxon za wszelką cenę chciał wiedzieć, co kombinuje ten obcy. Gdy tylko o nim wspominaliśmy, nasz herszt popadał w wisielczy nastrój, który nie opuszczał go przez kilka dni.
Zagęściłam percepcję do granic możliwości, zmagając się z ograniczeniami, jakie nakładała na mnie odległość od mojego fizycznego ciała, ale było już za późno. W jednej chwili senny krajobraz był jeszcze wyczuwalny, a w następnej pochłonęły go Zaświaty i tyle go widziałam.
Ktoś mną szarpał. Sprzeciwiłam się niemrawo i ten ktoś przestał.
Mój srebrny sznur – włókno rozciągnięte między ciałem i duchem – był niezwykle elastyczny, dzięki czemu mogłam wyczuwać senne krajobrazy ze znacznej odległości. Teraz ściągnął się, a moja świadomość natychmiast wróciła do ciała. Gdy tylko otworzyłam oczy, Danica zaświeciła mi w nie latarką.
Danica Panić, nasza nadworna geniuszka, inżynierka i niesklasyfikowana narwanica, pod względem intelektu ustępowała tylko Jaxonowi. Była ode mnie o trzy lata starsza i subtelna jak parowóz.
– Pobudka, śpiochu – powiedziała. – Wiesz, jaki mamy dzisiaj dzień?
– Piątek… – wycharczałam.
– Bardzo dobrze.
Wyłączyła niezdycharkę, a ja zdjęłam maskę tlenową.
Z wolna wyostrzało się wokół mnie poddasze naszej meliny. Budynek stanowił tajny punkt przerzutowy kontrabandy – groszowych kryminałków, piętrzących się w pryzmach nielegalnych pamfletów oraz najprzeróżniejszego czarnorynkowego barachła. To było jedyne miejsce na świecie, w którym mogłam czytać książki, oglądać filmy i robić, czego dusza zapragnie.
– Czuję się jakoś niewyraźnie. – Rozmasowałam skronie. – Długo wędrowałam?
Gdy odpowiedziało mi milczenie Daniki, sprawdziłam zegar na niezdycharce. Maszyna stabilizowała mój stan, gdy zapuszczałam się głęboko w Zaświaty, i stanowiła siatkę ochronną przydatną w sytuacjach, gdy zapędziłam się zbyt daleko od ciała. Jaxon chciał, bym nauczyła się w ogóle z niego wychodzić, ale jak dotąd mi się to nie udało.
I dobrze.
– Dani… – powiedziałam, patrząc na cyfry. – Czy ty próbujesz mnie zabić?
– Właściwie to tak.
– Ja mówię poważnie.
– Jax kazał mi zostawić cię na godzinę. Co znalazłaś?
– Tamten krajobraz wrócił. – Podniosłam się do siadu i w mojej głowie odezwał się znajomy ból. – Wciąż nie mogę go jasno odczytać. Chyba zmierzał w kierunku Park Square.
– Wyślę Zeke’a. – Danica sięgnęła po telefon. – Podobno Jaxon dał ci wolne na weekend. Jak go przekonałaś?
– To właściwie chorobowe.
– Jak to?
– Na podreperowanie zdrowia psychicznego, bo przez ciebie i to twoje ustrojstwo tracę rozum.
Wymierzyła we mnie złowróżbne spojrzenie.
– Raczej utrzymujemy cię przy życiu, niewdzięcznico jedna. Zawsze mogę cię po prostu zostawić, żeby ci wysechł twój orzeszkowaty encefalon.
– Nie mam pojęcia, co właśnie powiedziałaś.
– Wiem, że nie masz.
Danica podała mi moje znoszone skórzane buty. Wciągnęłam je, a potem wzięłam od niej garnizonówkę. Podsunęła mi mój rewolwer, ale go nie przyjęłam.
– Dasz znać Jaxowi, nie? – upewniłam się.
Odmruknęła coś w odpowiedzi.
– Gdzie są wszyscy?
– Zeke szuka tego twojego obcego. Nadine jest na seansie w Cheapside – powiedziała, rozkojarzona telefonem. – Eliza miała epizod. Ktoś próbował ją opętać.
– Pieter?
– Nie. Jej nowa muza.
– Był u niej Nick?
Danica pokręciła głową.
– Jaxon zabrał go na kolację.
– Ale powiedział, że zawiezie mnie do Islington.
– Chyba są u Chata. Może idź do nich?
– Nieważne. – Wcisnęłam włosy pod czapkę. – Nie chciałabym im przeszkadzać.
– Pociągiem już nie pojedziesz. Jest za późno – powiedziała Danica. – Musiałabyś chyba pójść przez Inquisitors Cross?
– Tak, ale minę bramki. W życiu nie widziałam podstrażnika na Leicester Square. – Wstałam. – Śniadanie w poniedziałek?
– Chyba że wyskoczy mi coś ciekawszego. – Danica zerknęła na zegar. – Nie zgiń mi tam.
– Spokojna głowa. Do poniedziałku.
Narzuciłam kurtkę i ruszyłam do drzwi, witając się z duchem w rogu. Pieter odmruknął coś w odpowiedzi. Fakt, że nie żył, czasem wprawiał go w wisielczy nastrój.
Był muzą, duchem holenderskiego artysty Pietera Claesza, znalezionym przez spoiwo w Haarlemie i przehandlowanym do Sajonu. Eliza – nasza medium – czasem pozwalała mu się opętać i wtedy malowała arcydzieła. Gdy któreś skończyła, opylałam je nieświadomym kolekcjonerom na czarnym rynku.
Tylko że, oczywiście, duchy miały humory. Bywało, że całymi miesiącami nie powstawał żaden nowy obraz. A kiedy już Eliza jakiś z siebie wycisnęła, dochodziła do siebie przez kilka dni.
Zamknęłam za sobą drzwi, zadowolona, że przestało padać. Z latarni lało się błękitne światło, a na niebie rysował się blady uśmiech księżyca.
Jak w każdy piątkowy wieczór w Siedmiu Tarczach było rojno jak w ulu. Z Tlenionej Blondyny, lokalnego baru tlenowego, wylewał się tłum roześmianych ślepców. Po mojej prawej stronie jeden z naszych kurierów siedział pod tarczowym filarem, sercem dzielnicy, od którego wzięła nazwę. Deszcz omywał okrągłe twarze sześciu niebieskich zegarów.
Kurier skinął mi głową. Odwzajemniłam gest. Idąc ulicą Monmouth, po cichutku nawinęłam sobie całą szpulę duchów.
Na przestrzeni wieków w Londynie umarło tyle ludzi, że trudno było znaleźć bodaj kąt nieupchany duchami. Dzieliły się one na te wrogie i te pomocne. Gdy wypuszczałam się do miasta nocami, lubiłam mieć kilka na podorędziu na wypadek, gdybym natknęła się na strażników.
Ślepcy w barze, oczywiście, niczego nie zauważyli. Ta większość, o której wspominałam, to właśnie oni, normalsi. Sajon powstał po to, by ich bronić przed wybrykami natury takimi jak ja – osobami, które rozmawiają ze zmarłymi. Poszłam w swoją stronę.
– Powróżę za szylinga – usłyszałam szept. Zatrzymałam się. – Najlepszy wyrocznik w Londynie, jak Boga kocham. Szyling lub dwa dla biednego chałturnika?
Głos dobył się z ust skulonego chudzielca w cienkiej kurtce. Odczytałam jego aurę. Nie wyrocznik, tylko wróżbita. Łypnęłam przez ramię, a potem wciągnęłam go do najbliższej bramy.
– Żaden z ciebie wyrocznik, za to wyjec pierwszorzędny – powiedziałam w ciemności z ustami przy jego uchu. – Głupku jeden, wszędzie się roi od ślepców. Z byka spadłeś?
Wybałuszył na mnie oczy.
– Blada Śniąca… – wychrypiał. – Błagam, nie mów Białemu Spoiwu. Ja tylko… Bo tego…
– Lepiej stąd zmykaj, zanim cię zobaczy. – Wyłowiłam z kieszeni garść banknotów. – Masz, prześpij się gdzieś. No, poszedł!
– Dziękuję.
Wsunął pieniądze do kieszeni kurtki. Odprowadziłam go wzrokiem za róg, zastanawiając się, czy czasem nie próbował właśnie wyżebrać sobie przyjęcia do syndykatu.
Jeśli tak, wybrał złą sekcję. Każdy jasnowidz chcący uprawiać tu swoje rzemiosło musiał najpierw poprosić Jaxona o pozwolenie, którego ten udzielał niezmiernie rzadko. Ja należałam do nielicznych szczęśliwców, którym było dane wkręcić się w szeregi Siedmiu Tarcz.
Leicester Square litościwie pogrążony był w ciszy. Godziny szczytu już minęły. Jak zwykle większość pasażerów stanowili ślepcy. Nie mieli aur, które mogłyby ściągnąć na nich kłopoty.
Podstrażnicy monitorujący sieć transportową zaczynali służbę o szóstej. Tak jak reszta Nocnej Dywizji Kontrolnej, byli to umundurowani jasnowidze zaprzysiężeni do służby Sajonowi na trzydzieści lat, po których czekała ich dobrowolna egzekucja. Dla niektórych prościej było żyć w ten sposób niż codziennie walczyć o przetrwanie. Do ich głównych obowiązków należało polowanie na własnych pobratymców. W odróżnieniu od ślepców widzieli oni aury, dzięki czemu stanowili dla Sajonu cenny nabytek.
Nigdy przez myśl mi nie przeszło, żeby się zaciągnąć do NDK. Jasnowidze bywali wobec siebie okrutni, ale ja nie potrafiłabym skazać kogokolwiek na okropną śmierć na Lychgate.
Muszę jednak przyznać, że w chwilach słabości, gdy przez wiele dni urabiałam sobie ręce po łokcie, a Jaxon zapominał mi zapłacić – kusiła mnie ta perspektywa.
Dobra nasza, żadnych podstrażników w zasięgu wzroku. Przyłożyłam pozwolenie do skanera, rozwijając szpulę. Duchy nie lubiły, gdy odciągało się je od nawiedzanych rewirów, a kontrole w pociągach prawie się nie zdarzały – gdy minęło się bramki, ryzyko złapania gwałtownie malało.
Zeszłam po schodach, czując narastający ból głowy. Nie miałam ochoty na tłoczne skrzyżowanie na Inquisitors Cross, ale nie mogłam spotkać się teraz z Jaxonem. Wiedziałam, że będzie próbował odwieść mnie od spotkania z ojcem.
Dotarłam na peron z zapasem kilku minut. Z głośników rozległ się nagrany głos Scarlett Burnish:
– Następny pociąg, kierunek: północ, Inquisitors Cross. Proszę przygotować dowody osobiste i pozwolenia na przejazd. Dziękuję i życzę państwu miłej podróży.
Chciałam tylko jednego spokojnego wieczoru. Jaxon żyłował mnie cały tydzień. W przypływie wspaniałomyślności pozwalał mi na przerwę obiadową, ale te stały się ostatnimi czasy rzadsze od gruszek na wierzbie. Spotkania z ojcem może i nie należały do łatwych, bo był to człowiek do bólu skryty, lubiący rozmawiać tylko o błahostkach, ale przynajmniej pozwalał mi się wyspać. Wezmę gorącą kąpiel i pójdę w kimę.
Na ekranach wyświetliła się wiadomość, czarne litery na białym tle. Inni pasażerowie nawet nie podnieśli wzroku, choć białe światło opromieniło im twarze.
TWR – TECHNOLOGIA WYKRYWANIA RADIESTEZJI
– W cytadeli tak gęsto zaludnionej jak Londyn – mówił głos Scarlett Burnish – istnieje duże prawdopodobieństwo, że obywatel znajdzie się w przedziale wraz z odmieńcem.
Na ekranach zarysowała się pantomima ludzkich sylwetek, z których każda reprezentowała obywatela. Jedna z nich zmieniła kolor na czerwony, a pozostałe odskoczyły od niej.
– Tarcza czuciowa TWR jest obecnie testowana w Terminalu Paddington i w Westminster Archon. Do roku dwa tysiące sześćdziesiątego pierwszego zamierzamy wyposażyć w tarczę czuciową wszystkie stacje metra w Pierwszej Kohorcie, co pozwoli nam zmniejszyć liczbę odmieńczych strażników w obrębie stolicy. Aby uzyskać więcej informacji, odwiedź stację Paddington lub spytaj oficera Dziennej Dywizji Kontrolnej.
Ogłoszenie zniknęło, ustępując miejsca reklamie, ale jego treść ciągle dzwoniła mi w głowie.
Sajon wyprowadzał swoich odmieńczych oficerów na ulice tylko nocą. Od świtu do zmierzchu ulice Londynu były dla jasnowidzów relatywnie bezpieczne. Wtedy patrolowała cytadelę Dzienna Dywizja Kontrolna. W jej skład wchodzili ślepcy, którzy nie potrafili nas wyczuć.
To się zmieni, kiedy zainstalowana zostanie tarcza czuciowa. Sajon twierdził, że potrafiła wykrywać aury, czyli to, co łączyło jasnowidza z Zaświatami. Jeśli ktoś nie spowolni budowy tarczy, nawet ślepi oficerowie wkrótce będą mogli wyłuskać nas z tłumu. Wtedy Nocna zostanie rozwiązana, a jasnowidze zostaną pozbawieni jakiejkolwiek szansy na życie w granicach prawa.
Jak dotąd Eteryczne Stowarzyszenie ignorowało ten problem. Mim-lordowie i mim-królowe cytadeli mieli najwyraźniej inne sprawy na głowie.
Wtem poczułam, jak spocona dłoń zaciska się na moim nadgarstku. Zamarłam.
– Jedziemy sobie zbiorkomem, co?
Kolejny widz zaszedł mnie od tyłu. Ciemne włosy wypływały spod melonika na ramiona. Przegapiłam jego senny krajobraz w nawale innych, ale powinnam była rozpoznać go po samym zapachu.
– Zwierzchnik – powiedziałam sztywno.
– Blada Śniąca. – Mocniej zacisnął palce. – Twój mim-lord obraził mnie po raz ostatni.
– Że co, proszę? Wygrywając z tobą w karty?
– Nikt nie będzie oszukiwał mnie w mojej własnej melinie.
– Nie znam nikogo, kto by się na to poważył. – Poczekałam, aż minie nas jedna ślepa. – Zaszczyt to dla mnie, że fatygowałeś się taki kawał drogi, by się mnie czepiać, ale głowa syndykatu na pewno ma ważniejsze rzeczy do roboty. Mogłaby, dajmy na to, umyć zęby.
Nigdy nie twierdziłam, że należę do tych rozważnych.
– Chciałem zobaczyć się z tobą osobiście. – Hector przemawiał przyciszonym głosem. – Jaxon mości gniazdko co najmniej kilku złodziejskim srokom. Już ja wiem, co mu chodzi po głowie. Cała wasza siódemka zbyt śmiało sobie poczyna, a ty najśmielej ze wszystkich, Blada Śniąca. Czas, by Jaxon zapłacił za tę bezczelność.
– Przepraszam bardzo… – Kobieta przeskoczyła wzrokiem między nami. – Czy wszystko w porządku?
Pokiwałam głową, zmuszając się do uśmiechu, a Hector zrobił to samo. Nawet Zwierzchnik nie był na tyle głupi, by o interesach podziemia gadać przy ślepcach.
– Londyn należy do mnie. Nie srajcie wyżej, niż macie dupę – wycedził. – Miłej podróży.
I się ulotnił. Zasłoniłam mankietem kurtki zaczerwieniony nadgarstek.
Przy Hectorze lepiej było uważać na słowa. Władał w końcu całym syndykatem. Większość członków mojego gangu schodziła z drogi jego poplecznikom, ale sam Jaxon nie krył się z pogardą dla niego. Lubiłam wygrywać w karty i nie lubiłam przegrywać, ale byli w syndykacie tacy, dla których taka zniewaga domagała się krwi.
Jeśli kiedyś zdybie mnie samą w jakimś zaułku, to po mnie.
Weszłam do pociągu i złapałam za uchwyt. Szybko znalazłam się na Inquisitors Cross, skąd siecią linii obywatele rozjeżdżali się po całej cytadeli. Był to zimny, jałowy labirynt tuneli najeżony kamerami przemysłowymi. Każdej innej nocy po prostu wyszłabym na ulicę, ale już byłam spóźniona na kolację i musiałam skrócić sobie drogę bocznym korytarzem.
Następny peron był niemal opustoszały. Gdy zatrzymał się na nim mój jadący na wschód pociąg, zatonęłam w pustym fotelu. W przedziale była jeszcze tylko jedna osoba, wieszcz pogrążony w lekturze zatwierdzonej przez władze książki. Otworzyłam czytnik i numer „Potomka Codziennego”.
Nie mając nawiniętej szpuli, mogłabym tylko polegać na kamuflażu – to jest na wyglądaniu tak normalnie, jak to tylko możliwe. Jaxon miał licznych wrogów, a wielu widzów wiedziało, że jestem jego faworytą.
Przewracając strony, łypałam jednym okiem na siedzącego kawałek dalej wieszcza. Czułam, że sama również jestem obserwowana, lecz z faktu, że ani nie pobił mnie do nieprzytomności, ani się nie ukłonił, wywnioskowałam, że po prostu nie wie, kim jestem.
Wróciłam do cyfrowego wydania „Potomka”, jedynego legalnie wydawanego w Sajonie dziennika. Z pierwszej strony gapiły się na mnie zwyczajowe newsy. Na podstawie sfabrykowanych dowodów powieszono dwóch młodych mężczyzn, a w I-3 zamknięto teatrzyk. Artykulik o wzroście zainteresowania Londynem i Paryżem turystów z wolnego świata, list od czytelnika, zachwalający spójność i stabilną sytuację gospodarczą dziewięciu państw zrzeszonych w Republice Sajonu, która rosła w siłę od prawie dwustu lat.
Sajon założono, by ukrócić plagę jasnowidztwa. Pierwsze kroki w tym celu poczyniono w roku 1901, gdy Edwarda VII, syna królowej Wiktorii, oskarżono o pięć morderstw. Zgodnie z oficjalną wersją wydarzeń zaczerpnął on ze źródła jakiegoś nieokreślonego zła, sprowadzając na świat jasnowidztwo, czyli godną pogardy odmienność. Wkrótce zaraza rozprzestrzeniła się po kontynentach, infekując i wypaczając wszystkich, których dosięgły jej macki.
Tego samego roku królową obalono, a w jej miejsce ustanowiono pozorną republikę, gdzie od zarania polowało się na odmieńców. Zgodnie z oficjalnym stanowiskiem nowego pokolenia rządzących cała przestępczość i w ogóle wszystko, co złego się działo w nowym państwie, było naszą winą. Minęło kilka lat i ten system połączonych ze sobą rządów poszczególnych państw objęto jedną nazwą – Sajon. Sajon pozostał republiką tylko z nazwy, bo nie było w nim żadnej opozycji ani nie rozpisywano wyborów.
W następnych dekadach rozwijało się podziemie jasnowidzów, które przybrało z czasem formę syndykatu rzezimieszków. Aby móc się bronić, staliśmy się twardzi i okrutni. Wtedy Sajon podwoił wysiłki, by jak najszybciej nas wytrzebić.
A gdy w cytadeli zostanie zainstalowana tarcza czuciowa, syndykat legnie w gruzach. Mieliśmy dwa lata na działanie, ale z Hectorem jako Zwierzchnikiem wątpiłam, byśmy mieli jakąś szansę na przetrwanie. Jego rządy nie przyniosły niczego poza plagą korupcji.
Co nakradli, to ich.
Pociąg przejechał bez przeszkód trzy stacje. Akurat zamykałam „Potomka”, gdy nagle zgasły wszystkie światła, a pociąg prawie stanął dęba. Drugi pasażer wyprostował się na siedzeniu.
– Przetrzepią wszystkie przedziały.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale język nagle spuchł mi w ustach, jakby użądliła mnie osa.
– W ramach zwykłego funkcjonowania kolei pociąg został na krótki czas wstrzymany – objaśnił z głośników głos Scarlett Burnish. – Dziękujemy za współpracę.
Oboje wyjrzeliśmy za okno, ale zobaczyliśmy tylko ściany tunelu i nasze własne odbicia. Dalej przed sobą wyczułam dwa senne krajobrazy. Gdzieś w ciemności musiały otworzyć się drzwi.
– Trzeba działać. – Wieszcz wstał. – Czym ty jesteś?
Wciąż nie mogłam mówić.
– Wiem, że na pewno widzką – ponowił. – No, nie siedź tak. Możemy… z nimi walczyć. – Otarł czoło rękawem. – Że też akurat dzisiaj…
Wtedy dwa snopy światła wwierciły się w półmrok wagonu. Ten drugi widz natychmiast się cofnął.
Nie, to się nie dzieje. Czy to możliwe, bym miała aż takiego pecha?
Weszli do środka. Przywołujący i medium w charakterze wsparcia, obaj w czarnych mundurach ze szkarłatnymi akcentami, w hełmach z wizjerami zasłaniającymi oczy. Drzwi zamknęły się za nimi z sykiem.
Podstrażnicy w pierwszej kolejności wzięli na cel wieszcza. Pociąg drgnął i powlókł się z wolna dalej z przygaszonymi światłami.
– Nazwisko – rzucił jeden ze strażników.
– Linwood – wyszeptał wieszcz. – Litości, mogę zapłacić…
– Nic z tego. – Hełm zniekształcił głos podstrażnika. – Doniesiono nam o odmieńcu podróżującym tą linią, ale coś mi się widzi, że na tej samej linie zadynda dwoje.
– Cel podróży? – charknął medium. – Może seans?
– Jadę do córki do szpitala. Ma mukowiscydozę – trajkotał Linwood. – O, tu mam pozwolenie…
– Wstawaj – szczeknął do mnie pierwszy strażnik.
Wstałam.
– Dokumenty.
Wolno sięgnęłam do płaszcza po dowód osobisty. Przejechał po nim skanerem i odczytał dane odesłane z bazy: Paige Eva Mahoney, rok urodzenia 2040, zamieszkała w I-5, zatrudniona w I-4. Pięć stóp i dziewięć cali wzrostu. Brak znaków szczególnych, jeśli nie liczyć ciemnych warg. Zabarwienie spowodowane jest pewnie nadużywaniem tytoniu.
W życiu niczego nie paliłam.
– Mahoney – wymówił głosem naznaczonym znaną mi dobrze pogardą. – Pokażcie pozwolenie na podróż.
Odszukałam je i podałam strażnikowi. Wykonywał krok po kroku wszystkie czynności wynikające z regulaminu, zmuszając mnie do tego samego, ale to była tylko pozorna sprawiedliwość. Nie miało znaczenia, kim byłam i dokąd jechałam.
Już byłam trupem.
– Bywalczyni barów tlenowych? Nie z tą aurą – powiedział. – Kto wydał to pozwolenie?
Potrzebowałam chwili, by odzyskać głos.
– Bill Bunbury, mój przełożony.
Zaświecił mi w oczy. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko mu na to pozwolić.
– Ani śladu ducha – uznał. – Pewnie wyrocznia.
– Od lat nie widziałem wyroczni – powiedział jego towarzysz. Większość jasnowidzów myliła mnie z wyrocznią ze względu na podobny kolor aury. – Zrobimy z tego dwie egzekucje.
W tej chwili Linwood wystrzelił ku drzwiom. I rzucił w podstrażników duchem – i to nie byle jakim, bo aniołem stróżem. Medium wrzasnął, gdy anioł uderzył w niego i posłał na podłogę.
Przywołujący miał lepszy refleks. Zanim ktokolwiek wykonał ruch, wyjął całą szpulę poltergeistów. Cofnęłam się o krok z rozłomotanym sercem.
– Ani drgnijcie! – ostrzegł nas przywołujący.
Linwood otaksował go wzrokiem. Był po czterdziestce, drobny i żylasty, miał brązowawe, siwiejące na skroniach włosy.
– Powiedz – rzekł – dlaczego przywołujący z takim talentem zwraca się przeciw swoim?
Strażnik milczał. Chciałam móc zadać podobne pytanie, ale głos wciąż mi odmawiał posłuszeństwa, a nerwy miałam napięte jak postronki. Jedenaście lat krycia się na widoku, a wszystko mogło skończyć się tu i teraz.
– Nie schowasz się za tym hełmem – podjął Linwood. – Te poltergeisty z całą pewnością wiedzą, kim jesteś.
Ich pojawienie się sprawiło, że oblazła mnie gęsia skórka. Nieczęsto widziało się kogoś, kto potrafił zawładnąć choć jednym, a co dopiero trzema. Linwood miał słuszność – w syndykacie zabijaliby się o tego faceta.
Co oznaczało, że wstąpił do straży metra, bo lubił zjadać swoich.
Gdy anioł zbierał się do drugiego ataku, duchy otoczyły podstrażnika. Ciśnienie w Zaświatach tak wzrosło, że ledwie mogłam oddychać.
– Pójdź z nami po cichu – odezwał się strażnik – a może nie będą cię torturować.
– Niech spróbują. – Pasażer uniósł rękę. – Nie boję się ludzi, mając po swojej stronie anioła.
I posłał go naprzód. Poltergeisty pomknęły mu na spotkanie, a impet zderzenia poparzył mój szósty zmysł. Oblał mnie zimny pot.
Linwood był twardy jak na wieszcza w zmiętym gajerze. Drugi podstrażnik otrząsnął się ze zdumienia i już recytował tren – sekwencję słów skłaniających duchy do opuszczenia pola walki. Anioł zwrócił się w jego stronę. Żeby go odpędzić, musieliby znać jego imię, ale dopóki strażnik recytuje tren, anioł będzie rozproszony i nic mu nie zrobi.
– Odejdź w Zaświaty. Wszystko jest uregulowane. Długi spłacone. Nie musisz już przebywać wśród żywych.
Jeśli Linwood przegra to starcie, mnie także zamkną. Oczami wyobraźni ujrzałam się w celi, bitą i podtapianą, wiszącą na szubienicy…
Poltergeisty zacieśniły półokrąg wokół Linwooda, a obrzeża mojego pola widzenia zaczęły drżeć. Rzuciłam się na strażników, na ich senne krajobrazy podobne do moich, na żyjące w nich duchy, dwa płomienie zamknięte w dwóch latarniach.
Wtedy spadła na mnie czarna fala. Usłyszałam, jak moje ciało uderza o podłogę.
Nie usłyszałam nic więcej.
Przywołujący zupełnie się tego nie spodziewał. Zanim sama zorientowałam się, co właściwie robię, już wskoczyłam do jego krajobrazu, a mój duch szarżował prosto na jego ducha, by wyrzucić go do Zaświatów. Pomknęłam za nim w ciemność. Jego koleżka nie zdążył nabrać powietrza – staranowałam i jego.
Wtedy wróciłam do ciała.
Minęła chwila. Wolno wypełniłam płuca powietrzem, gdy docierało do mnie, że leżę na podłodze. Dzwoniło mi w uszach, a w ustach miałam metaliczny posmak. Przełknęłam ślinę i spróbowałam się podnieść, ale wtedy moja głowa wybuchła bólem.
Nigdy jeszcze nie czułam czegoś takiego – jakby ktoś wiercił mi w oczodołach rozgrzanymi nożami. Ogień palił wszystkie nerwy w moim mózgu. Zaczęłam ciężko dyszeć, ogarnięta paniką. Moje pole widzenia zaskrzyło się rozedrganym, białym światłem. Ścisnęłam głowę pięściami.
Nie wiedziałam, co właśnie odwaliłam, ale miałam pewność, że nigdy już tego nie zrobię.
Pociąg dojeżdżał już do kolejnej stacji. Powolutku wsparłam się na rękach i kolanach. Każdy mój palec i każda kończyna zwisały luźno jak u szmacianej lalki.
– Linwood…
Podpełzłam do niego. Oświetliłam mu twarz telefonem i zobaczyłam skręcony kark pokryty siatką srebrnych blizn. Poltergeisty zabiły go i uciekły. Musiałam teraz wyrecytować tren, inaczej jego duch zacznie nawiedzać ten wagon. Przetrząsnęłam kieszenie jego płaszcza i znalazłam dowód osobisty.
– Williamie Linwoodzie – wymówiłam drżącym głosem – odejdź w Zaświaty. Nie musisz już przebywać wśród żywych…
Jego duch kręcił się w pobliżu. Zaświaty ucichły, gdy zarówno on, jak i jego anioł zniknęli.
Gdybym nie złapała za uchwyt, chyba nie dźwignęłabym się na nogi. Moja spotniała dłoń o mało się z niego nie ześlizgnęła. Kilka stóp dalej leżał zabity przywołujący.
Drugi podstrażnik leżał na plecach. Zbliżyłam się i musnęłam jego senny krajobraz. Gdy zrozumiałam, co się święci, z mojego gardła wydobył się jęk.
Nie wypchnęłam z niego ducha do końca. Tkwił uwięziony w zewnętrznym pierścieniu jego umysłu – w piątym, tym najmroczniejszym, za którego zrębem jest już tylko śmierć. Jego srebrny sznur nie zerwał się, ale rozciągnęłam go tak bardzo, że mężczyzna postradał zmysły.
Opadłam na kolana i znalazłam przełącznik z boku hełmu, za pomocą którego uniosłam mu wizjer. Wlepiał nieobecny wzrok w sufit, a po jego policzku ciekła strużka śliny.
Gdy spojrzałam na niego, skupił wzrok na mojej twarzy. W ostatnim przebłysku świadomości wycharczał wątle dwa słowa:
– Zabij mnie.
Łzy pociekły mi po twarzy. Oparłam zimne dłonie na jego ramionach i zebrałam się w sobie, by zrobić, o co prosił.
Gdy następna stacja znalazła się w zasięgu wzroku, czekałam kilka przedziałów dalej. Wysiadłam, gdy tylko rozchyliły się drzwi, i ruszyłam prosto do najbliższej windy. W momencie, kiedy grupka pasażerów zobaczyła, co się stało, jeden człowiek w tym wagonie wciąż oddychał, a ja dawno rozpłynęłam się w powietrzu.