Czasami nie mamy wyboru - ebook
W świecie bez zasad najtrudniej znaleźć odkupienie.
Życie pozbawione nadziei w rzeczywistości pełnej przemocy i śmierci – do tego doprowadziliśmy, ignorując ostrzeżenia planety i naukowców. Nie tego pragnęliśmy, ale to nas spotkało.
Wydawało się, że Ciechania odnalazła spokój po Końcu. Jednak sielskie, choć jednocześnie surowe życie zostaje zakłócone, kiedy do wioski dociera tajemniczy kapłan. Mieszkańcy nieświadomie wplątują się w intrygę, niosącą za sobą jedną tragedię za drugą. Czy powrót do normalności będzie możliwy?
"Czasami nie mamy wyboru" to opowieść o zawiści i chciwości, ale też naiwności i sile manipulacji, które potrafią zniszczyć nawet najbardziej uporządkowany świat.
Po udanym debiucie – książce „Wygnani z raju” – Maciej Szmajdziński kolejny raz zabiera nas do świata po Końcu. I znów wciąga w akcję, która wywołuje skrajne emocje, zostawiając czytelnika z nadzieją na powrót do postapokaliptycznej Polski.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368264173 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zjawa
Zamknął książkę i przyjrzał się okładce. Była w złym stanie: pełna luźnych kartek, zagięć i rozdarć. Aby zupełnie się nie rozpadła, w kilku miejscach musiał ratować się taśmą. Nazwisko autora i tytuł, będące częścią ilustracji, były prawie niewidoczne. Tak naprawdę w niczym to nie przeszkadzało, bo to, co najważniejsze, kryło się wewnątrz, między stronami. Jakub dobrze znał treść książki – w ostatnim czasie wracał do niej wielokrotnie, a w nieodległej przyszłości jego wiedza miała zostać sprawdzona przez młode, ciekawe świata umysły.
Odłożył tomiszcze na stolik. W zamian wziął nożyk i kawałek drewienka będący kanciastą, choć całkiem niezłą, jak na jego standardy, miniaturą armaty używanej przez armię Austro-Węgier podczas I wojny światowej.
Jeszcze kilka lat temu Kuba nie byłby w stanie wyobrazić sobie siebie samego w roli samozwańczego nauczyciela. Nigdy nie miał do tego aspiracji, jakoś tak wyszło. Życie przed Końcem pamiętał, ale niezbyt wyraźnie; był dzieciakiem, który nienawidził szkoły, tym bardziej lektur, a jedyne czego pragnął, to grać w piłkę z kumplami z wioski. Czytać zaczął dużo później, kiedy odkrył, że można czerpać z tego przyjemność. Z ciekawości i trochę dla zabicia czasu kupił od obwoźnego handlarza starą, ledwo trzymającą się kupy książkę – przygodowe czytadło „Colorado” Wiesława Wernica. I się zaczęło… Brał wszystko, jak leci, niezależnie od stanu i gatunku, bo wybrzydzać w tym świecie było śmiertelnym grzechem. Uzbierał pokaźną kolekcję klasycznej i nowoczesnej poezji, dramatów, literatury pięknej, kryminałów, sensacji, fantastyki naukowej, romansów. Jego hobby czy dziwactwo – zwał, jak zwał – stało się na tyle znane w okolicy, że zarówno przyjaciele, jak i kupcy przestali traktować książki jako podpałkę.
Pewnego razu, kiedy przybył do Ciechani, zaczepiła go gromada dzieciaków, co należało już do tradycji uwielbianej przez obie strony. Lecz akurat tego dnia wrócił z długiej wyprawy i słaniał się na nogach – o ganianym czy grze w piłkę nie było nawet mowy. Zebrał więc malców wokół siebie i opowiedział im historię: pierwszą, jaka przyszła mu do głowy. A że czytał „Władcę Pierścieni”, dzieci poznały Śródziemie i istoty w nim mieszkające. Kiedy mówił o sympatycznych hobbitach, wyniosłych elfach i przerażających goblinach, słuchały z otwartymi buziami, krzyczały z podniecenia na co bardziej dramatycznych i strasznych fragmentach, płakały po śmierci postaci, jak po własnych krewnych. Jeśli nie chciał zyskać śmiertelnych wrogów, przy każdej kolejnej wizycie musiał kontynuować opowieść. W końcu, ku własnemu zdumieniu, przebrnęli przez całą trylogię Tolkiena, a gówniarzom nie było dość. Chciały więcej i więcej! Uznał, że dobrze by było, aby przeczytał coś bliższego i realnego, jak dzieje ich przodków i krainy, w której żyją.
Tak przedstawił im Beskid Niski – nazwa ta początkowo wydawała się dzieciom abstrakcyjna, mimo że to właśnie tutaj przyszły na świat. Jeśli chciał zaangażować słuchaczy, musiał odejść od pragmatyzmu językowego, charakterystycznego dla podręczników, które czytał. Ubarwiał więc historie o wojnach toczących się w tych górach od zarania dziejów – jednocześnie oczywiście trzymając się faktów – aż wreszcie dotarli do Wielkiej Wojny. Dla Kuby stanowiło to niemałe wyzwanie, chciał być rzetelny, przekazać prawdę, a luk nie uzupełniać wróżeniem z fusów. Poszukał tematycznych książek, które studiował z doktorancką dokładnością, kiedy tylko miał czas.
Tak został nauczycielem, cenionym również przez dorosłych – wdzięcznych za kształcenie pociech, na co sami nie mogli sobie pozwolić, od świtu do nocy poświęcając się pracy. Powszechnie zdarzało się, że starsi równie chętnie wymykali się na jakubowe „wykłady” i z uśmiechami na twarzach przypominali sobie własne lata szkolne. Opowiadał ciekawie, z polotem, niejednokrotnie inscenizując wydarzenia historyczne, wybierając do pomocy młodych aktorów i obsadzając ich w rolach królów i królowych, generałów, żołnierzy, zdrajców. Dostarczał rozrywki, której wszystkim brakowało.
Tym razem postanowił odtworzyć Bitwę pod Gorlicami z 1915 roku, budując makietę. Zadanie ambitne, wymagało czasu i włożenia w to wiele wysiłku – on sam miał wystrugać żołnierzy i ich wyposażenie, z kolei młodzież dostała polecenie przygotowania miniatury omawianego terenu – gór, lasów, łąk i wsi – za pomocą mchu, kamieni, patyków i trawy. Dzieci były już gotowe, wszyscy czekali na Jakuba. Planowa lekcja urosła do rangi święta, którego tak naprawdę wyglądała cała wioska, choć mało kto by się do tego przyznał.
_Tak musiało być dawniej, kiedy do ludzi przyjeżdżał teatrzyk kukiełkowy._
Płynnymi posunięciami nożyka wykonał ostatnie poprawki armaty. Strzepał ze spodni trociny i wstał z poprzecieranej kanapy. Chwycił książkę i podszedł do regału, który zbudował własnoręcznie przed kilkoma laty. Oprócz swojej podstawowej funkcji pełnił również rolę ścianki działowej, oddzielającej kuchnię od biblioteki – jak dumnie nazywał powierzchnię dziewięciu metrów kwadratowych. Oprócz regało-ściany i kanapy znajdował się tam okrągły stoliczek, na którym leżały kubek, świecznik, zapałki i inne przedmioty mogące umilić lekturę. Na podłodze rozłożył dywan kupiony w Dukli, w czasach, gdy utrzymywał sporadyczne kontakty z kimś więcej niż mieszkańcami Ciechani. Teraz w pełni zdawał się na Michała i tych pojedynczych śmiałków z zewnątrz, którzy docierali do wioski. W rogu Złol miał swoje drugie legowisko – „rezydencję letnią”, którą sumiennie ignorował i wskakiwał na kanapę, układając się w nogach Jakuba. Pozwalał na to, bo i czemu nie.
Wsunął opasły tom na swoje miejsce i wyszedł z biblioteki. Miał robotę.
Ranek był mglisty i chłodny, co jest normą o tej porze roku, więc przed wyjściem wciągnął przez głowę sweter. Uszczęśliwiony Złol, wiedząc, na co się zanosi, biegał dookoła Kuby, aż ten otworzył drzwi i pozwolił psu wyskoczyć na zewnątrz. Wilgotne leśne powietrze wpadło do chatki; w nocy spadł deszcz.
– Dobrze, szybciej pójdzie – mruknął pod nosem, wkładając buty.
Skierował się do ogrodu. Błoto mlaskało pod nogami, przy każdym kroku stopy zagłębiały się po kostki w gęstej brei, z której wydobycie się wymagało sporo siły.
_Panie i panowie, oto są skutki wycinania drzew._
Jeśli jednak cokolwiek miało mu tu wyrosnąć, potrzebowało dostępu do promieni słonecznych. A tych, między liśćmi olbrzymich buków, zawsze brakowało. Wybór był więc prosty: albo świeże warzywa i babranie się w błocku, albo rachityczne niedorostki i sucho w butach.
Po raz kolejny obiecał sobie, że w końcu zrobi chodnik, chociażby prosty – drewniany, prowadzący od bramy do domku. Gdyby akurat teraz dotarł do niego wóz z Ciechani z zamówieniem, jak nic utknąłby na długie godziny.
Zatrzymał się przy grządkach i przyjrzał im krytycznie. Deszcz nie uszkodził wybijających się z żyznej gleby pierwszych rzodkiewek, marchwi i pietruszki. Zielone liścienie lśniły od pojedynczych kropel, tłocząc się w kilku rzędach oddzielonych od siebie równymi odstępami.
– Za kilka dni będzie trzeba je przerzedzić. – Rozejrzał się w poszukiwaniu Złola, jakby chciał poznać jego zdanie na ten temat. Pies nie był zainteresowany rozmową, obwąchiwał ogrodzenie zaraz przy bramie.
_Pewnie kręciło się tam jakieś zwierzę_ – wzruszył ramionami.
Lis lub kuna wspięłyby się po ogrodzeniu – _podobnie jak niedźwiedź, ha, ha, ha_ – mógł to być więc dzik albo wilk; zwabione zapachem krwi, który bez wątpienia unosił się jeszcze nad kurnikiem.
Podwinął rękawy, wszedł między grządki i pochylił się nad nimi; musiał wyrwać pnące się ku słońcu chwasty. Szczaw, ślaz, krwawnik, babka, rumianek – nie mniej pożyteczne gatunki, które po prawdzie również uprawiał, ale nie w tym miejscu. Wystarczał moment nieuwagi, by ekspansywne rośliny zadusiły delikatniejsze warzywa.
Coraz bardziej poddenerwowany Złol zaszczekał, odrywając go od pracy. Kuba od razu rozpoznał, o co psu chodzi – oznajmiał, że coś znalazł.
Uniósł głowę. Czworonóg wciąż kręcił się w pobliżu tego samego punktu – gdzie brama łączyła się z resztą ogrodzenia.
_Znowu ten cholerny niedźwiedź? Co tym razem, podkop? Zesrał mi się u progu? Wnyki rozstawił, kutas jeden?_
– Co się dzieje? – Podszedł do psa.
Brama i ogrodzenie wyglądały nie gorzej niż zwykle. Żadnych dziur, wgięć i innych uszkodzeń świadczących o próbach sforsowania. Szarpnął siatkę – wydawała się stabilna. Spojrzał na ziemię.
– A to co?
Otworzył bramę i przeszedł na drugą stronę. Złol wybiegł za nim, kontynuując swoje śledztwo. Jakub ukląkł na ziemi, obok miejsca, które najbardziej zaabsorbowało psa. Poruszał się ostrożnie, aby nie uszkodzić śladów. Były ledwo widoczne po całonocnej ulewie, krawędzie straciły na ostrości, rozjeżdżając się w błocie. Nie przeszkadzało to jednak w dojrzeniu odcisków ludzkich stóp. Stóp odzianych w prymitywne, wykonane niewprawną ręką obuwie o gładkiej podeszwie.
_Czy na pewno?_ _Może to jakiś zwierzak albo woda w dziwny sposób wypłukała ziemię?_
Szybko odrzucił te myśli i sam siebie skarcił za głupotę, próbę naginania rzeczywistości do wygodniejszej wersji. Prosił się o guza.
– Powoli, powoli. Wszystko można jakoś wytłumaczyć. – Popatrzył na Złola, który uniósł łeb, zainteresowany wypowiadanymi słowami. – Pewnie to ktoś z Ciechani, może nawet z zamówieniem. – Rozejrzał się za innymi tropami. – Nie, nie widzę śladów kół. Ale i tak mógł to być ktoś z wioski. Czemu w takim razie w nocy? Coś się stało? Czemu nie wszedł do środka, nie wołał? A może wołał, ale deszcz go zagłuszył? Słyszałeś coś?
Złol nie spuszczał Jakuba z oczu, czekając na znaną mu komendę.
„Ja tam nic nie wiem, stary”.
– Tak myślałem. Cholera. – Wstał i tym razem z góry przyjrzał się odciskom. Nie mógł się mylić.
Wrócił do domu. Przewiesił przez plecy kołczan, chwycił łuk, poprawił pas z nożem. _Trzeba to sprawdzić_. Po raz pierwszy dopuścił do siebie najprawdopodobniejszą wersję zdarzeń: w nocy kręcił się tu ktoś obcy.
– To by było na tyle, jeśli chodzi o spokojny ranek w ogrodzie…
*
Trop urywał się zaraz za bramą, ale wystarczyło przejść kilka kroków, by ponownie na niego trafić. Bliżej drzew, gdzie deszcz nie padał na nie bezpośrednio, odciski stóp zachowały się w lepszym stanie, nie pozostawiając cienia wątpliwości odnośnie ich pochodzenia.
Złol na komendę podjął trop, lecz Kuba nie pozwalał mu się oddalać więcej niż na kilka kroków – ku wielkiemu rozczarowaniu zwierzęcia. Aż trzęsło się, żeby wyrwać do przodu i co sił w nogach pognać za intruzem. Nie miał zamiaru ryzykować. Nie wiedział, czy był to tylko zagubiony wędrowiec, czy może zwiadowca bandytów, którzy jak nic zastrzeliliby Złola, gdyby ten pojawił się w pobliżu.
– A teraz cisza – rzucił.
Pies zareagował natychmiast. Przestał wydawać jakiekolwiek odgłosy, których jeszcze przed sekundą była cała gama: od pojedynczych stęknięć, przez sapanie, po warczenie.
Zanurzyli się w lesie. Złol szedł pierwszy, zaledwie krok przed Kubą; mężczyzna stąpał ostrożnie, jak na polowaniu na grubego zwierza. Mgła wciąż nie podnosiła się znad poszycia, nie ułatwiając im zadania. I choć nie była to czołówka najbardziej mglistych górskich poranków, myśliwy musiał wytężać wzrok, żeby nie strzelić do pierwszej z brzegu gałęzi udającej kogoś żywego.
Młode listki drzew uginały się pod ciężarem wody, raz za razem skapującej ku ziemi. Pozostałości po ulewie niewiele różniły się od pełnoprawnego deszczu. Nim się obejrzał, ubranie miał przemoczone i ciężkie. Chłód próbował przeniknąć przez nie wprost do kości, nie przepuszczając żadnej okazji. _W lesie zawsze pada dwa razy_ – powtórzył w duchu odwieczną prawdę.
W oddali odezwała się kukułka, odpowiedział jej wzburzony myszołów rozpoczynający polowanie. Z niskich krzaków przed Kubą i Złolem wystrzeliła sójka. Uciekając, wrzeszczała na całe gardło, zdradzając ich pozycję wszystkim dookoła. Trwało to sekundy, podczas których Kubie serce przestało bić, a ręka samoczynnie powędrowała do kołczanu po strzałę. Nim zdążył sobie to uświadomić, miał ją nałożoną na cięciwę. Dopiero wtedy wypuścił powietrze z płuc. Wziął głębszy oddech, spojrzał na Złola. Na pewno i jego zaskoczyło ptaszysko, ale nie zdradzał żadnych objawów przestrachu. _Jak ty to robisz…_
Cmoknął, dając znak, że czas ruszać dalej. Nie odłożył strzały, tak na wszelki wypadek. _Niech sobie pozostanie na podstawce, na pewno jest jej wygodnie._
Trop prowadził na północ. Był dość wyraźny, co budziło podejrzenia. Coraz bardziej wątpił w teorię, że to bandyci zawędrowali w tę okolicę. Co by nie mówić o ich stereotypowej inteligencji, do zacierania śladów przykładali większą wagę niż ten tajemniczy ktoś: nie dość, że stąpał byle gdzie, to łamał prawdopodobnie wszystkie nadające się do tego gałązki.
_Zupełnie jakby chciał, żeby go…_
– Stój! – Zamarli. Pies odwrócił łeb, oczekując komend. Czujny, skupiony i gotowy do działania.
Kuba poczuł pot spływający po karku.
_Czy właśnie wprowadzam nas w pułapkę tak oczywistą, że aż nieprawdopodobną?_
Wytężył pamięć. Podążając dalej w kierunku północnym, przetną starą drogę i płynący wzdłuż niej strumień. Jeśli tam skręcą w lewo, dojdą do Ciechani, w prawo – do Huty Polańskiej.
Z tego co się orientował, w Hucie ostatnio nikt na stałe nie mieszkał, nawet kupcy nie zatrzymywali się w niej na nocleg, wybierając inne szlaki prowadzące na południe. Ostatni raz był tam jeszcze zimą, dobre trzy miesiące temu, ścigając jelenia po krwawych śladach pozostawionych na śniegu. Zwierzę miało w sobie olbrzymie pokłady siły i woli przetrwania – ganiało Jakuba w kółko przez dobre kilkadziesiąt kilometrów, nim w końcu padło wyczerpane. Robiło się późno, śnieg sypał z nisko zawieszonych, obrzmiałych chmur. Zerwała się wichura. Zaciągnął jelenia do kamiennego kościoła, w zasadzie ostatniego budynku w Hucie, który gwarantował jako taką ochronę. Wraz ze Złolem przeczekali w nim śnieżycę. Trwała trzy dni. Spożytkowali ten czas na suszenie skóry i mięsa pokrojonego w cienkie paski.
Czy możliwe, żeby ktoś tam osiadł i zaczął myszkować po okolicy? Możliwe było wszystko, o czym Kuba pamiętał każdego dnia, patrząc na zrujnowany świat, w którym przyszło mu żyć, mimo że tak wielu zginęło.
Podjął decyzję: podążą tropem jeszcze przez jakiś czas. Jeśli dotąd nic im nie było, nie powinni natrafić na pułapkę również dalej, choć ostrożności nigdy za wiele. Nie zamierzał jednak iść aż do Huty. W to, że ślady prowadzą do Ciechani, nie wierzył, bo i po co ktoś miałby tą znacznie dłuższą drogą wędrować do jego chaty. Śmierdziało to czymś grubszym, a instynktowi warto ufać.
Później zawrócą do domu i jeszcze raz sprawdzą teren wokół niego, tym razem dokładniej, metr po metrze, czy nieznajomy nie zostawił więcej tropów. Następnie należałoby ostrzec Piotra; sołtys nie zostawi Jakuba samego. Skrzykną kilku ludzi i dopiero wtedy ruszą do Huty Polańskiej.
_To nawet brzmi jak plan._
– Idziemy – dał znak Złolowi.
*
W jednej kwestii się nie pomylił: dotarli do dróżki łączącej Ciechanię z Hutą. Jednak na tym kończyła się jego przemyślność. Wszelkie ślady urywały się przy strumyku, jakby nieznajomy z niezdarnej łamagi, którą był w lesie, zmienił się w najsprytniejszego uciekiniera i szedł, brocząc w wodzie.
Rozczarowany Złol to powracał do ostatniego tropu i jego zapachów, to przebiegał przez płytki strumyk i szukał dalej po drugiej stronie; wszystko na nic. Obcy rozpłynął się w powietrzu. Albo raczej w wodzie. Pies spojrzał na Jakuba i zaszczekał, kładąc po sobie uszy.
„Zgubiłem go!”
– Wiem, widzę.
Dróżka ku opuszczonej wiosce była ledwo widoczna. Nie podobała mu się, mimo że znał ją doskonale i pozornie nie wyróżniała się niczym specjalnym. Drugi, ciechański odcinek był identyczny, tylko…
_No właśnie, tylko co?_
Działo się coś dziwnego, a on…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej