Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Czasami nie mamy wyboru - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 kwietnia 2025
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Czasami nie mamy wyboru - ebook

W świecie bez zasad najtrudniej znaleźć odkupienie.

Życie pozbawione nadziei w rzeczywistości pełnej przemocy i śmierci – do tego doprowadziliśmy, ignorując ostrzeżenia planety i naukowców. Nie tego pragnęliśmy, ale to nas spotkało.

Wydawało się, że Ciechania odnalazła spokój po Końcu. Jednak sielskie, choć jednocześnie surowe życie zostaje zakłócone, kiedy do wioski dociera tajemniczy kapłan. Mieszkańcy nieświadomie wplątują się w intrygę, niosącą za sobą jedną tragedię za drugą. Czy powrót do normalności będzie możliwy?

"Czasami nie mamy wyboru" to opowieść o zawiści i chciwości, ale też naiwności i sile manipulacji, które potrafią zniszczyć nawet najbardziej uporządkowany świat.

Po udanym debiucie – książce „Wygnani z raju” – Maciej Szmajdziński kolejny raz zabiera nas do świata po Końcu. I znów wciąga w akcję, która wywołuje skrajne emocje, zostawiając czytelnika z nadzieją na powrót do postapokaliptycznej Polski.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368264173
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2.
Zja­wa

Za­mknął ksi­ążkę i przyj­rzał się okład­ce. Była w złym sta­nie: pe­łna lu­źnych kar­tek, za­gi­ęć i roz­da­rć. Aby zu­pe­łnie się nie roz­pa­dła, w kil­ku miej­scach mu­siał ra­to­wać się ta­śmą. Na­zwi­sko au­to­ra i ty­tuł, będące częścią ilu­stra­cji, były pra­wie nie­wi­docz­ne. Tak na­praw­dę w ni­czym to nie prze­szka­dza­ło, bo to, co naj­wa­żniej­sze, kry­ło się we­wnątrz, mi­ędzy stro­na­mi. Ja­kub do­brze znał tre­ść ksi­ążki – w ostat­nim cza­sie wra­cał do niej wie­lo­krot­nie, a w nie­od­le­głej przy­szło­ści jego wie­dza mia­ła zo­stać spraw­dzo­na przez mło­de, cie­ka­we świa­ta umy­sły.

Odło­żył to­misz­cze na sto­lik. W za­mian wzi­ął no­żyk i ka­wa­łek dre­wien­ka będący kan­cia­stą, choć ca­łkiem nie­złą, jak na jego stan­dar­dy, mi­nia­tu­rą ar­ma­ty uży­wa­nej przez ar­mię Au­stro-Węgier pod­czas I woj­ny świa­to­wej.

Jesz­cze kil­ka lat temu Kuba nie by­łby w sta­nie wy­obra­zić so­bie sie­bie sa­me­go w roli sa­mo­zwa­ńcze­go na­uczy­cie­la. Ni­g­dy nie miał do tego aspi­ra­cji, ja­koś tak wy­szło. Ży­cie przed Ko­ńcem pa­mi­ętał, ale nie­zbyt wy­ra­źnie; był dzie­cia­kiem, któ­ry nie­na­wi­dził szko­ły, tym bar­dziej lek­tur, a je­dy­ne cze­go pra­gnął, to grać w pi­łkę z kum­pla­mi z wio­ski. Czy­tać za­czął dużo pó­źniej, kie­dy od­krył, że mo­żna czer­pać z tego przy­jem­no­ść. Z cie­ka­wo­ści i tro­chę dla za­bi­cia cza­su ku­pił od ob­wo­źne­go han­dla­rza sta­rą, le­d­wo trzy­ma­jącą się kupy ksi­ążkę – przy­go­do­we czy­ta­dło „Co­lo­ra­do” Wie­sła­wa Wer­ni­ca. I się za­częło… Brał wszyst­ko, jak leci, nie­za­le­żnie od sta­nu i ga­tun­ku, bo wy­brzy­dzać w tym świe­cie było śmier­tel­nym grze­chem. Uzbie­rał po­ka­źną ko­lek­cję kla­sycz­nej i no­wo­cze­snej po­ezji, dra­ma­tów, li­te­ra­tu­ry pi­ęk­nej, kry­mi­na­łów, sen­sa­cji, fan­ta­sty­ki na­uko­wej, ro­man­sów. Jego hob­by czy dzi­wac­two – zwał, jak zwał – sta­ło się na tyle zna­ne w oko­li­cy, że za­rów­no przy­ja­cie­le, jak i kup­cy prze­sta­li trak­to­wać ksi­ążki jako pod­pa­łkę.

Pew­ne­go razu, kie­dy przy­był do Cie­cha­ni, za­cze­pi­ła go gro­ma­da dzie­cia­ków, co na­le­ża­ło już do tra­dy­cji uwiel­bia­nej przez obie stro­ny. Lecz aku­rat tego dnia wró­cił z dłu­giej wy­pra­wy i sła­niał się na no­gach – o ga­nia­nym czy grze w pi­łkę nie było na­wet mowy. Ze­brał więc mal­ców wo­kół sie­bie i opo­wie­dział im hi­sto­rię: pierw­szą, jaka przy­szła mu do gło­wy. A że czy­tał „Wład­cę Pie­rście­ni”, dzie­ci po­zna­ły Śró­dzie­mie i isto­ty w nim miesz­ka­jące. Kie­dy mó­wił o sym­pa­tycz­nych hob­bi­tach, wy­nio­słych el­fach i prze­ra­ża­jących go­bli­nach, słu­cha­ły z otwar­ty­mi bu­zia­mi, krzy­cza­ły z pod­nie­ce­nia na co bar­dziej dra­ma­tycz­nych i strasz­nych frag­men­tach, pła­ka­ły po śmier­ci po­sta­ci, jak po wła­snych krew­nych. Je­śli nie chciał zy­skać śmier­tel­nych wro­gów, przy ka­żdej ko­lej­nej wi­zy­cie mu­siał kon­ty­nu­ować opo­wie­ść. W ko­ńcu, ku wła­sne­mu zdu­mie­niu, prze­brnęli przez całą try­lo­gię Tol­kie­na, a gów­nia­rzom nie było dość. Chcia­ły wi­ęcej i wi­ęcej! Uznał, że do­brze by było, aby prze­czy­tał coś bli­ższe­go i re­al­ne­go, jak dzie­je ich przod­ków i kra­iny, w któ­rej żyją.

Tak przed­sta­wił im Be­skid Ni­ski – na­zwa ta po­cząt­ko­wo wy­da­wa­ła się dzie­ciom abs­trak­cyj­na, mimo że to wła­śnie tu­taj przy­szły na świat. Je­śli chciał za­an­ga­żo­wać słu­cha­czy, mu­siał ode­jść od prag­ma­ty­zmu języ­ko­we­go, cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla pod­ręcz­ni­ków, któ­re czy­tał. Ubar­wiał więc hi­sto­rie o woj­nach to­czących się w tych gó­rach od za­ra­nia dzie­jów – jed­no­cze­śnie oczy­wi­ście trzy­ma­jąc się fak­tów – aż wresz­cie do­tar­li do Wiel­kiej Woj­ny. Dla Kuby sta­no­wi­ło to nie­ma­łe wy­zwa­nie, chciał być rze­tel­ny, prze­ka­zać praw­dę, a luk nie uzu­pe­łniać wró­że­niem z fu­sów. Po­szu­kał te­ma­tycz­nych ksi­ążek, któ­re stu­dio­wał z dok­to­ranc­ką do­kład­no­ścią, kie­dy tyl­ko miał czas.

Tak zo­stał na­uczy­cie­lem, ce­nio­nym rów­nież przez do­ro­słych – wdzi­ęcz­nych za kszta­łce­nie po­ciech, na co sami nie mo­gli so­bie po­zwo­lić, od świ­tu do nocy po­świ­ęca­jąc się pra­cy. Po­wszech­nie zda­rza­ło się, że star­si rów­nie chęt­nie wy­my­ka­li się na ja­ku­bo­we „wy­kła­dy” i z uśmie­cha­mi na twa­rzach przy­po­mi­na­li so­bie wła­sne lata szkol­ne. Opo­wia­dał cie­ka­wie, z po­lo­tem, nie­jed­no­krot­nie in­sce­ni­zu­jąc wy­da­rze­nia hi­sto­rycz­ne, wy­bie­ra­jąc do po­mo­cy mło­dych ak­to­rów i ob­sa­dza­jąc ich w ro­lach kró­lów i kró­lo­wych, ge­ne­ra­łów, żo­łnie­rzy, zdraj­ców. Do­star­czał roz­ryw­ki, któ­rej wszyst­kim bra­ko­wa­ło.

Tym ra­zem po­sta­no­wił od­two­rzyć Bi­twę pod Gor­li­ca­mi z 1915 roku, bu­du­jąc ma­kie­tę. Za­da­nie am­bit­ne, wy­ma­ga­ło cza­su i wło­że­nia w to wie­le wy­si­łku – on sam miał wy­stru­gać żo­łnie­rzy i ich wy­po­sa­że­nie, z ko­lei mło­dzież do­sta­ła po­le­ce­nie przy­go­to­wa­nia mi­nia­tu­ry oma­wia­ne­go te­re­nu – gór, la­sów, łąk i wsi – za po­mo­cą mchu, ka­mie­ni, pa­ty­ków i tra­wy. Dzie­ci były już go­to­we, wszy­scy cze­ka­li na Ja­ku­ba. Pla­no­wa lek­cja uro­sła do ran­gi świ­ęta, któ­re­go tak na­praw­dę wy­gląda­ła cała wio­ska, choć mało kto by się do tego przy­znał.

_Tak mu­sia­ło być daw­niej, kie­dy do lu­dzi przy­je­żdżał te­atrzyk ku­kie­łko­wy._

Płyn­ny­mi po­su­ni­ęcia­mi no­ży­ka wy­ko­nał ostat­nie po­praw­ki ar­ma­ty. Strze­pał ze spodni tro­ci­ny i wstał z po­prze­cie­ra­nej ka­na­py. Chwy­cił ksi­ążkę i pod­sze­dł do re­ga­łu, któ­ry zbu­do­wał wła­sno­ręcz­nie przed kil­ko­ma laty. Oprócz swo­jej pod­sta­wo­wej funk­cji pe­łnił rów­nież rolę ścian­ki dzia­ło­wej, od­dzie­la­jącej kuch­nię od bi­blio­te­ki – jak dum­nie na­zy­wał po­wierzch­nię dzie­wi­ęciu me­trów kwa­dra­to­wych. Oprócz re­ga­ło-ścia­ny i ka­na­py znaj­do­wał się tam okrągły sto­li­czek, na któ­rym le­ża­ły ku­bek, świecz­nik, za­pa­łki i inne przed­mio­ty mo­gące umi­lić lek­tu­rę. Na podło­dze roz­ło­żył dy­wan ku­pio­ny w Du­kli, w cza­sach, gdy utrzy­my­wał spo­ra­dycz­ne kon­tak­ty z kimś wi­ęcej niż miesz­ka­ńca­mi Cie­cha­ni. Te­raz w pe­łni zda­wał się na Mi­cha­ła i tych po­je­dyn­czych śmia­łków z ze­wnątrz, któ­rzy do­cie­ra­li do wio­ski. W rogu Złol miał swo­je dru­gie le­go­wi­sko – „re­zy­den­cję let­nią”, któ­rą su­mien­nie igno­ro­wał i wska­ki­wał na ka­na­pę, ukła­da­jąc się w no­gach Ja­ku­ba. Po­zwa­lał na to, bo i cze­mu nie.

Wsu­nął opa­sły tom na swo­je miej­sce i wy­sze­dł z bi­blio­te­ki. Miał ro­bo­tę.

Ra­nek był mgli­sty i chłod­ny, co jest nor­mą o tej po­rze roku, więc przed wy­jściem wci­ągnął przez gło­wę swe­ter. Uszczęśli­wio­ny Złol, wie­dząc, na co się za­no­si, bie­gał do­oko­ła Kuby, aż ten otwo­rzył drzwi i po­zwo­lił psu wy­sko­czyć na ze­wnątrz. Wil­got­ne le­śne po­wie­trze wpa­dło do chat­ki; w nocy spa­dł deszcz.

– Do­brze, szyb­ciej pój­dzie – mruk­nął pod no­sem, wkła­da­jąc buty.

Skie­ro­wał się do ogro­du. Bło­to mla­ska­ło pod no­ga­mi, przy ka­żdym kro­ku sto­py za­głębia­ły się po kost­ki w gęstej brei, z któ­rej wy­do­by­cie się wy­ma­ga­ło spo­ro siły.

_Pa­nie i pa­no­wie, oto są skut­ki wy­ci­na­nia drzew._

Je­śli jed­nak co­kol­wiek mia­ło mu tu wy­ro­snąć, po­trze­bo­wa­ło do­stępu do pro­mie­ni sło­necz­nych. A tych, mi­ędzy li­śćmi ol­brzy­mich bu­ków, za­wsze bra­ko­wa­ło. Wy­bór był więc pro­sty: albo świe­że wa­rzy­wa i ba­bra­nie się w błoc­ku, albo ra­chi­tycz­ne nie­do­rost­ki i su­cho w bu­tach.

Po raz ko­lej­ny obie­cał so­bie, że w ko­ńcu zro­bi chod­nik, cho­cia­żby pro­sty – drew­nia­ny, pro­wa­dzący od bra­my do dom­ku. Gdy­by aku­rat te­raz do­ta­rł do nie­go wóz z Cie­cha­ni z za­mó­wie­niem, jak nic utknąłby na dłu­gie go­dzi­ny.

Za­trzy­mał się przy grząd­kach i przyj­rzał im kry­tycz­nie. Deszcz nie uszko­dził wy­bi­ja­jących się z ży­znej gle­by pierw­szych rzod­kie­wek, mar­chwi i pie­trusz­ki. Zie­lo­ne li­ście­nie lśni­ły od po­je­dyn­czych kro­pel, tło­cząc się w kil­ku rzędach od­dzie­lo­nych od sie­bie rów­ny­mi od­stępa­mi.

– Za kil­ka dni będzie trze­ba je prze­rze­dzić. – Ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu Zło­la, jak­by chciał po­znać jego zda­nie na ten te­mat. Pies nie był za­in­te­re­so­wa­ny roz­mo­wą, ob­wąchi­wał ogro­dze­nie za­raz przy bra­mie.

_Pew­nie kręci­ło się tam ja­kieś zwie­rzę_ – wzru­szył ra­mio­na­mi.

Lis lub kuna wspi­ęły­by się po ogro­dze­niu – _po­dob­nie jak nie­dźwie­dź, ha, ha, ha_ – mógł to być więc dzik albo wilk; zwa­bio­ne za­pa­chem krwi, któ­ry bez wąt­pie­nia uno­sił się jesz­cze nad kur­ni­kiem.

Pod­wi­nął ręka­wy, wsze­dł mi­ędzy grząd­ki i po­chy­lił się nad nimi; mu­siał wy­rwać pnące się ku sło­ńcu chwa­sty. Szczaw, ślaz, krwaw­nik, bab­ka, ru­mia­nek – nie mniej po­ży­tecz­ne ga­tun­ki, któ­re po praw­dzie rów­nież upra­wiał, ale nie w tym miej­scu. Wy­star­czał mo­ment nie­uwa­gi, by eks­pan­syw­ne ro­śli­ny za­du­si­ły de­li­kat­niej­sze wa­rzy­wa.

Co­raz bar­dziej pod­de­ner­wo­wa­ny Złol za­szcze­kał, od­ry­wa­jąc go od pra­cy. Kuba od razu roz­po­znał, o co psu cho­dzi – oznaj­miał, że coś zna­la­zł.

Unió­sł gło­wę. Czwo­ro­nóg wci­ąż kręcił się w po­bli­żu tego sa­me­go punk­tu – gdzie bra­ma łączy­ła się z resz­tą ogro­dze­nia.

_Zno­wu ten cho­ler­ny nie­dźwie­dź? Co tym ra­zem, pod­kop? Ze­srał mi się u pro­gu? Wny­ki roz­sta­wił, ku­tas je­den?_

– Co się dzie­je? – Pod­sze­dł do psa.

Bra­ma i ogro­dze­nie wy­gląda­ły nie go­rzej niż zwy­kle. Żad­nych dziur, wgi­ęć i in­nych uszko­dzeń świad­czących o pró­bach sfor­so­wa­nia. Szarp­nął siat­kę – wy­da­wa­ła się sta­bil­na. Spoj­rzał na zie­mię.

– A to co?

Otwo­rzył bra­mę i prze­sze­dł na dru­gą stro­nę. Złol wy­bie­gł za nim, kon­ty­nu­ując swo­je śledz­two. Ja­kub ukląkł na zie­mi, obok miej­sca, któ­re naj­bar­dziej za­ab­sor­bo­wa­ło psa. Po­ru­szał się ostro­żnie, aby nie uszko­dzić śla­dów. Były le­d­wo wi­docz­ne po ca­ło­noc­nej ule­wie, kra­wędzie stra­ci­ły na ostro­ści, roz­je­żdża­jąc się w bło­cie. Nie prze­szka­dza­ło to jed­nak w doj­rze­niu od­ci­sków ludz­kich stóp. Stóp odzia­nych w pry­mi­tyw­ne, wy­ko­na­ne nie­wpraw­ną ręką obu­wie o gład­kiej po­de­szwie.

_Czy na pew­no?_ _Może to ja­kiś zwie­rzak albo woda w dziw­ny spo­sób wy­płu­ka­ła zie­mię?_

Szyb­ko od­rzu­cił te my­śli i sam sie­bie skar­cił za głu­po­tę, pró­bę na­gi­na­nia rze­czy­wi­sto­ści do wy­god­niej­szej wer­sji. Pro­sił się o guza.

– Po­wo­li, po­wo­li. Wszyst­ko mo­żna ja­koś wy­tłu­ma­czyć. – Po­pa­trzył na Zło­la, któ­ry unió­sł łeb, za­in­te­re­so­wa­ny wy­po­wia­da­ny­mi sło­wa­mi. – Pew­nie to ktoś z Cie­cha­ni, może na­wet z za­mó­wie­niem. – Ro­zej­rzał się za in­ny­mi tro­pa­mi. – Nie, nie wi­dzę śla­dów kół. Ale i tak mógł to być ktoś z wio­ski. Cze­mu w ta­kim ra­zie w nocy? Coś się sta­ło? Cze­mu nie wsze­dł do środ­ka, nie wo­łał? A może wo­łał, ale deszcz go za­głu­szył? Sły­sza­łeś coś?

Złol nie spusz­czał Ja­ku­ba z oczu, cze­ka­jąc na zna­ną mu ko­men­dę.

„Ja tam nic nie wiem, sta­ry”.

– Tak my­śla­łem. Cho­le­ra. – Wstał i tym ra­zem z góry przyj­rzał się od­ci­skom. Nie mógł się my­lić.

Wró­cił do domu. Prze­wie­sił przez ple­cy ko­łczan, chwy­cił łuk, po­pra­wił pas z no­żem. _Trze­ba to spraw­dzić_. Po raz pierw­szy do­pu­ścił do sie­bie naj­praw­do­po­dob­niej­szą wer­sję zda­rzeń: w nocy kręcił się tu ktoś obcy.

– To by było na tyle, je­śli cho­dzi o spo­koj­ny ra­nek w ogro­dzie…

*

Trop ury­wał się za­raz za bra­mą, ale wy­star­czy­ło prze­jść kil­ka kro­ków, by po­now­nie na nie­go tra­fić. Bli­żej drzew, gdzie deszcz nie pa­dał na nie bez­po­śred­nio, od­ci­ski stóp za­cho­wa­ły się w lep­szym sta­nie, nie po­zo­sta­wia­jąc cie­nia wąt­pli­wo­ści od­no­śnie ich po­cho­dze­nia.

Złol na ko­men­dę pod­jął trop, lecz Kuba nie po­zwa­lał mu się od­da­lać wi­ęcej niż na kil­ka kro­ków – ku wiel­kie­mu roz­cza­ro­wa­niu zwie­rzęcia. Aż trzęsło się, żeby wy­rwać do przo­du i co sił w no­gach po­gnać za in­tru­zem. Nie miał za­mia­ru ry­zy­ko­wać. Nie wie­dział, czy był to tyl­ko za­gu­bio­ny wędro­wiec, czy może zwia­dow­ca ban­dy­tów, któ­rzy jak nic za­strze­li­li­by Zło­la, gdy­by ten po­ja­wił się w po­bli­żu.

– A te­raz ci­sza – rzu­cił.

Pies za­re­ago­wał na­tych­miast. Prze­stał wy­da­wać ja­kie­kol­wiek od­gło­sy, któ­rych jesz­cze przed se­kun­dą była cała gama: od po­je­dyn­czych stęk­ni­ęć, przez sa­pa­nie, po war­cze­nie.

Za­nu­rzy­li się w le­sie. Złol sze­dł pierw­szy, za­le­d­wie krok przed Kubą; mężczy­zna stąpał ostro­żnie, jak na po­lo­wa­niu na gru­be­go zwie­rza. Mgła wci­ąż nie pod­no­si­ła się znad po­szy­cia, nie uła­twia­jąc im za­da­nia. I choć nie była to czo­łów­ka naj­bar­dziej mgli­stych gór­skich po­ran­ków, my­śli­wy mu­siał wy­tężać wzrok, żeby nie strze­lić do pierw­szej z brze­gu ga­łęzi uda­jącej ko­goś ży­we­go.

Mło­de list­ki drzew ugi­na­ły się pod ci­ęża­rem wody, raz za ra­zem ska­pu­jącej ku zie­mi. Po­zo­sta­ło­ści po ule­wie nie­wie­le ró­żni­ły się od pe­łno­praw­ne­go desz­czu. Nim się obej­rzał, ubra­nie miał prze­mo­czo­ne i ci­ężkie. Chłód pró­bo­wał prze­nik­nąć przez nie wprost do ko­ści, nie prze­pusz­cza­jąc żad­nej oka­zji. _W le­sie za­wsze pada dwa razy_ – po­wtó­rzył w du­chu od­wiecz­ną praw­dę.

W od­da­li ode­zwa­ła się ku­ku­łka, od­po­wie­dział jej wzbu­rzo­ny my­szo­łów roz­po­czy­na­jący po­lo­wa­nie. Z ni­skich krza­ków przed Kubą i Zło­lem wy­strze­li­ła sój­ka. Ucie­ka­jąc, wrzesz­cza­ła na całe gar­dło, zdra­dza­jąc ich po­zy­cję wszyst­kim do­oko­ła. Trwa­ło to se­kun­dy, pod­czas któ­rych Ku­bie ser­ce prze­sta­ło bić, a ręka sa­mo­czyn­nie po­wędro­wa­ła do ko­łcza­nu po strza­łę. Nim zdążył so­bie to uświa­do­mić, miał ją na­ło­żo­ną na ci­ęci­wę. Do­pie­ro wte­dy wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc. Wzi­ął głęb­szy od­dech, spoj­rzał na Zło­la. Na pew­no i jego za­sko­czy­ło pta­szy­sko, ale nie zdra­dzał żad­nych ob­ja­wów prze­stra­chu. _Jak ty to ro­bisz…_

Cmok­nął, da­jąc znak, że czas ru­szać da­lej. Nie odło­żył strza­ły, tak na wszel­ki wy­pa­dek. _Niech so­bie po­zo­sta­nie na pod­staw­ce, na pew­no jest jej wy­god­nie._

Trop pro­wa­dził na pó­łnoc. Był dość wy­ra­źny, co bu­dzi­ło po­dej­rze­nia. Co­raz bar­dziej wąt­pił w teo­rię, że to ban­dy­ci za­wędro­wa­li w tę oko­li­cę. Co by nie mó­wić o ich ste­reo­ty­po­wej in­te­li­gen­cji, do za­cie­ra­nia śla­dów przy­kła­da­li wi­ęk­szą wagę niż ten ta­jem­ni­czy ktoś: nie dość, że stąpał byle gdzie, to ła­mał praw­do­po­dob­nie wszyst­kie na­da­jące się do tego ga­łąz­ki.

_Zu­pe­łnie jak­by chciał, żeby go…_

– Stój! – Za­mar­li. Pies od­wró­cił łeb, ocze­ku­jąc ko­mend. Czuj­ny, sku­pio­ny i go­to­wy do dzia­ła­nia.

Kuba po­czuł pot spły­wa­jący po kar­ku.

_Czy wła­śnie wpro­wa­dzam nas w pu­łap­kę tak oczy­wi­stą, że aż nie­praw­do­po­dob­ną?_

Wy­tężył pa­mi­ęć. Podąża­jąc da­lej w kie­run­ku pó­łnoc­nym, prze­tną sta­rą dro­gę i pły­nący wzdłuż niej stru­mień. Je­śli tam skręcą w lewo, doj­dą do Cie­cha­ni, w pra­wo – do Huty Po­la­ńskiej.

Z tego co się orien­to­wał, w Hu­cie ostat­nio nikt na sta­łe nie miesz­kał, na­wet kup­cy nie za­trzy­my­wa­li się w niej na noc­leg, wy­bie­ra­jąc inne szla­ki pro­wa­dzące na po­łud­nie. Ostat­ni raz był tam jesz­cze zimą, do­bre trzy mie­si­ące temu, ści­ga­jąc je­le­nia po krwa­wych śla­dach po­zo­sta­wio­nych na śnie­gu. Zwie­rzę mia­ło w so­bie ol­brzy­mie po­kła­dy siły i woli prze­trwa­nia – ga­nia­ło Ja­ku­ba w kó­łko przez do­bre kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów, nim w ko­ńcu pa­dło wy­czer­pa­ne. Ro­bi­ło się pó­źno, śnieg sy­pał z ni­sko za­wie­szo­nych, obrzmia­łych chmur. Ze­rwa­ła się wi­chu­ra. Za­ci­ągnął je­le­nia do ka­mien­ne­go ko­ścio­ła, w za­sa­dzie ostat­nie­go bu­dyn­ku w Hu­cie, któ­ry gwa­ran­to­wał jako taką ochro­nę. Wraz ze Zło­lem prze­cze­ka­li w nim śnie­ży­cę. Trwa­ła trzy dni. Spo­żyt­ko­wa­li ten czas na su­sze­nie skó­ry i mi­ęsa po­kro­jo­ne­go w cien­kie pa­ski.

Czy mo­żli­we, żeby ktoś tam osia­dł i za­czął mysz­ko­wać po oko­li­cy? Mo­żli­we było wszyst­ko, o czym Kuba pa­mi­ętał ka­żde­go dnia, pa­trząc na zruj­no­wa­ny świat, w któ­rym przy­szło mu żyć, mimo że tak wie­lu zgi­nęło.

Pod­jął de­cy­zję: podążą tro­pem jesz­cze przez ja­kiś czas. Je­śli do­tąd nic im nie było, nie po­win­ni na­tra­fić na pu­łap­kę rów­nież da­lej, choć ostro­żno­ści ni­g­dy za wie­le. Nie za­mie­rzał jed­nak iść aż do Huty. W to, że śla­dy pro­wa­dzą do Cie­cha­ni, nie wie­rzył, bo i po co ktoś mia­łby tą znacz­nie dłu­ższą dro­gą wędro­wać do jego cha­ty. Śmier­dzia­ło to czy­mś grub­szym, a in­stynk­to­wi war­to ufać.

Pó­źniej za­wró­cą do domu i jesz­cze raz spraw­dzą te­ren wo­kół nie­go, tym ra­zem do­kład­niej, metr po me­trze, czy nie­zna­jo­my nie zo­sta­wił wi­ęcej tro­pów. Na­stęp­nie na­le­ża­ło­by ostrzec Pio­tra; so­łtys nie zo­sta­wi Ja­ku­ba sa­me­go. Skrzyk­ną kil­ku lu­dzi i do­pie­ro wte­dy ru­szą do Huty Po­la­ńskiej.

_To na­wet brzmi jak plan._

– Idzie­my – dał znak Zło­lo­wi.

*

W jed­nej kwe­stii się nie po­my­lił: do­tar­li do dró­żki łączącej Cie­cha­nię z Hutą. Jed­nak na tym ko­ńczy­ła się jego prze­my­śl­no­ść. Wszel­kie śla­dy ury­wa­ły się przy stru­my­ku, jak­by nie­zna­jo­my z nie­zdar­nej ła­ma­gi, któ­rą był w le­sie, zmie­nił się w naj­spryt­niej­sze­go ucie­ki­nie­ra i sze­dł, bro­cząc w wo­dzie.

Roz­cza­ro­wa­ny Złol to po­wra­cał do ostat­nie­go tro­pu i jego za­pa­chów, to prze­bie­gał przez płyt­ki stru­myk i szu­kał da­lej po dru­giej stro­nie; wszyst­ko na nic. Obcy roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Albo ra­czej w wo­dzie. Pies spoj­rzał na Ja­ku­ba i za­szcze­kał, kła­dąc po so­bie uszy.

„Zgu­bi­łem go!”

– Wiem, wi­dzę.

Dró­żka ku opusz­czo­nej wio­sce była le­d­wo wi­docz­na. Nie po­do­ba­ła mu się, mimo że znał ją do­sko­na­le i po­zor­nie nie wy­ró­żnia­ła się ni­czym spe­cjal­nym. Dru­gi, cie­cha­ński od­ci­nek był iden­tycz­ny, tyl­ko…

_No wła­śnie, tyl­ko co?_

Dzia­ło się coś dziw­ne­go, a on…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij