Czekam, aż dasz mi rozkosz - ebook
Czekam, aż dasz mi rozkosz - ebook
„Jedną ręką objął mnie w pasie, palce drugiej wplótł mi we włosy i musnął wargami moje usta. Pierwszy dotyk był delikatny, a jednak elektryzujący. Poczułam w piersi fale gorąca i znieruchomiałam. Potem znów mnie pocałował. Tym razem goręcej, a jednak z zaskakującą czułością, więc oddałam mu pocałunek. Czułam, że nie mogę sobie ufać. Joe mocniej trzymał mnie za kark, a ja wtuliłam się w niego, czując jego ciepło. Nie wiedziałam, kiedy otworzył drzwi i je zamknął...”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9934-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katie Tambour, moja najlepsza przyjaciółka z Uniwersytetu Stanu Kalifornia, stała na krześle w moim kąciku jadalnym, przesuwając po ścianie detektorem kabli.
- Nie ma sensu go wieszać – powiedziałam niepewna, czy na wypadek, gdyby straciła równowagę, stać blisko czy raczej się cofnąć.
- Ja powiesiłam swój dziś rano – odparła.
Mój świeżo oprawiony dyplom stał za nią na okrągłym stoliku. Było tam napisane: Adeline Emily Cambridge, doktor filozofii, architektury i urbanistyki.
- Ty się stąd nie wyprowadzisz – zauważyłam.
Katie zaoferowano pracę w Sacramento, miała wykładać fizykę i astronomię na uniwersytecie stanowym.
- Ty też trochę tu zostaniesz.
- Może. – Nie spieszyło mi się, by opuszczać Kalifornię. Minione dziewięć lat cieszyłam się tutejszym powietrzem i słońcem, a także wyluzowanym trybem życia.
- Znalazłam dobre miejsce! – zawołała Katie, palcem zaznaczając punkt między kuchennymi szafkami i szmaragdową szklaną rzeźbą, którą kupiłam na festiwalu sztuki lokalnych artystów trzy lata temu.
Byłam szczęśliwa w tym mieszkaniu. Na balkonie w ciepłe letnie dni czułam świeży powiew znad rzeki. W maju moja opalenizna miała już złotobrązowy odcień, bo godzinami czytałam i pisałam na leżaku.
- Podaj mi młotek. – Katie wyciągnęła za siebie rękę.
- Nie wolno mi robić dziur w ścianach. Wiesz, że zapłaciłam kaucję za ewentualne szkody.
- Nikt nie zauważy jednej więcej. – Wskazała głową na szklaną rzeźbę wiszącą na trzech hakach.
- Dobra. Demoluj moje mieszkanie.
Katie się zaśmiała.
- Będziesz na to patrzeć z przyjemnością. Powinnaś już podpisywać się doktor Cambridge. Ja na pewno przez jakiś czas będę pod wszystkim podpisywała się doktor Tambour.
- Ludzie będą cię prosić o poradę medyczną.
- Powiem im, że jestem doktorem fizyki i zacznę wyjaśniać stałą Plancka. To ich powstrzyma. – Katie sięgnęła po oprawiony dyplom. Powiesiła go i sprawdziła, czy wisi równo. – Idealnie.
Zastanowiłam się, ile czasu minie, zanim włożę dyplom do pudła, szykując się do przeprowadzki.
- Dostałam wczoraj dziwną ofertę pracy – powiedziałam. Starałam się nie myśleć o liście, który wzbudził we mnie niepokój.
- Dziwną? – Katie raz jeszcze poprawiła dyplom.
- Sama zobacz. – Z koszyka na pocztę wyciągnęłam kartkę w kolorze kości słoniowej. Gdy podawałam ją Katie, spojrzałam na trójkolorowy stylizowany nagłówek „Windward Alaska”.
Katie usiadła w fotelu obok otwartych drzwi balkonowych, wzięła do ręki kieliszek merlota, który odstawiła dwadzieścia minut wcześniej, i zaczęła czytać.
- Poważnie? – Podniosła na mnie wzrok.
- Nie starałam się o tę pracę. Nie mam zielonego pojęcia, skąd w ogóle o mnie wiedzą.
- Opublikowałaś pracę doktorską, a ceremonia rozdania dyplomów była transmitowana w sieci.
Przeczytała opis projektu, który przewidywał zaprojektowanie i budowę centrum kultury i sztuki, gdzie prócz powierzchni wystawowej, sprzedażowej i sali kinowej znalazłoby się miejsce na edukację. W trzecim co do wielkości mieście Alaski. Usiadłam na kanapie i sięgnęłam po kieliszek z winem. To była praca marzeń. W normalnych okolicznościach nie dostałabym czegoś podobnego bez dziesięciu lat doświadczenia. Jedna rzecz przemawiała na moją korzyść – pochodziłam z Alaski.
- Ale – Katie spojrzała na mnie – mówiłaś…
- Że nie wrócę do domu. Nie zmieniłam zdania. Nie miałam zamiaru nawet zbliżać się do Alaski.
- Czyli musisz zaczekać na inne propozycje. Albo przemyśl jeszcze Tucson – rzekła Katie.
- Osiedle mieszkaniowe? – Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
- Pensja jest niezła, a pogoda fantastyczna.
Zamknęłam oczy i prychnęłam, dając jej do zrozumienia, co sądzę o tej propozycji.
- Reno? – zasugerowała. – Byłabyś dość blisko, żeby wpadać tu na weekendy.
- Kasyna i hotele? Odpada.
- Tylko mi nie mów, że wybierasz się do Keys. Węże, aligatory i robactwo. Nie wyszłabyś stamtąd żywa.
- Cóż, na Alasce są niedźwiedzie.
- Więc bierzesz pod uwagę Alaskę?
- Właśnie powiedziałam, że tam są niedźwiedzie. Czy to brzmi, jakbym brała to pod uwagę?
- Niedźwiedzie nie spacerują główną ulicą.
- W Windward tak. – Grizzly stanowią poważne zagrożenie w całej Alasce. – Pamiętasz, jak w podstawówce uczyli cię, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, bo mogą być niebezpieczni? Nas uczono, żeby unikać grizzly.
- Więc wolisz węże? – Katie wypiła resztę wina i wstała.
- Nie. – Węże mnie przerażały. Aligatory pożerają ludzi, niedźwiedzie zwykle chcą tylko, by ludzie trzymali się od nich z daleka. To wielka różnica.
- Kasyna nie wyglądają teraz tak źle, prawda?
- Nie ekscytuje mnie projektowanie modnych kasyn.
Przy barku śniadaniowym Katie dolała sobie wina, po czym zakołysała butelką w moją stronę.
- Poproszę. – Uniosłam kieliszek.
Mogłam odrzucić te oferty i zostać w Kalifornii miesiąc dłużej z nadzieją, że pojawi się coś ciekawszego. Pieniądze nie stanowiły problemu. Czułam jednak, że chcę wyjechać. Chciałam zacząć kolejny etap życia.
- Przy podejmowaniu życiowych decyzji pomaga alkohol – zażartowała Katie, idąc ku mnie z butelką.
Podstawiłam jej kieliszek, by go napełniła.
- To nie będzie Reno – stwierdziłam, choć podobało mi się, że mogłabym samochodem odwiedzać Katie.
- Keys to nieustający koszmar, stale bym się o ciebie martwiła.
- A projektowanie przedmieść Tucson po paru tygodniach doprowadziłoby mnie do szału.
- Sama widzisz, co właśnie zrobiłaś. Wygląda na to, że jedziesz na Alaskę – powiedziała.
- Mój ojciec, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. Wuj, który odniósł wielki sukces, jest na Alasce. – Jęknęłam na wspomnienie lat, gdy dorastałam w rezydencji Cambridge’ów. – A moja rodzina wciąż ma wobec mnie oczekiwania.
- Jak daleko jest z Windward do Anchorage?
- Nie dość daleko.
- Ale nie ma tam drogi, tak?
- Moi bracia latają służbowymi samolotami.
- Skąd będą wiedzieli, że tam jesteś? Nosisz bransoletkę, która pozwala cię śledzić? Masz czip w ramieniu?
- Wuj Braxton wyczuje to nosem.
- Wuj Braxton jest jasnowidzem? – Katie się zaśmiała.
- Raczej intrygantem. Podobnie jak mój ojciec. Od lat mają mnie na oku i marzą o rodzinnej dynastii.
- Masz dwadzieścia siedem lat.
- Wiem.
- Nie mogą cię zmusić do niczego, czego nie chcesz.
- To także wiem.
Zawsze mogłam odmówić, już to robiłam. Ale ilekroć odrzucałam coś, co ich zdaniem było w interesie rodziny, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Sięgnęłam po list.
- Mogłabym pojechać na Alaskę – odezwała się Katie. – Mówię serio – dodała. – Zajęcia zaczynają się we wrześniu. Wszędzie mogę przygotować program zajęć.
- Chcesz rozwiązać moje problemy z ojcem i wujem?
- Albo z niedźwiedziami. Nie zapominaj o nich.
- Bez urazy, Katie. Byłabym szczęśliwa, gdybyś mi wszędzie towarzyszyła. Nie miałam lepszej przyjaciółki od ciebie, ale to by się na nic nie zdało. Ci dwaj są nie do pokonania, jak siły natury.
- A ja nie? Chyba nie zapomniałaś, że mam doktorat z astronomii? Wisi na ścianie. Pozwól, że coś ci powiem. Natura nie jest potężniejsza niż supermasywna czarna dziura.
- Wysysa energię życiową ze wszystkiego, na co trafia.
Katie ściągnęła twarz, słysząc mój uproszczony opis.
- Można tak to ująć.
- To właśnie mój ojciec i jego brat Braxton.
- Nie wiem, co masz na myśli. Więc co? Jadę na Alaskę?
Gdy wysiadłyśmy z samolotu na płycie lotniska w Windward, powietrze było ciepłe i przejrzyste.
- Czujesz ten zapach? – spytała Katie z zachwytem.
- Jaki? – Czułam wyłącznie woń oparów silnika.
- Powietrze jest czyste jak bąbelki w drogim szampanie. Moje płuca są oszołomione.
- Szampan wydziela dwutlenek węgla. Co z ciebie za naukowiec?
Katie wzięła mnie za rękę.
- Nie mówiłaś, że Alaska tak ładnie pachnie.
- Nie ma tu przemysłu. – Wzorem Katie wzięłam głęboki oddech. – Na zachód ciągnie się ocean, aż do Chin. Na wschód jest północna Kanada, która też nie jest źródłem emisji przemysłowej. Na północy mamy trzy parki narodowe.
Przez rozsuwane drzwi weszłyśmy do budynku terminalu, zostawiając za sobą hałas pasa startowego. Zauważyłam, że terminal został odnowiony. Hala była jednak niewielka w porównaniu z międzynarodowym lotniskiem w Anchorage. Katie się rozglądała.
- Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
- Oglądałaś to lotnisko w sieci.
- Tak, ale trzeba się znaleźć w danym miejscu, żeby poczuć, jak jest naprawdę.
Ludzie nas mijali, zdążając w różnych kierunkach, ubrani w stroje robocze albo sportowe. Windward szczyciło się tym, że jest niezależne i bezpretensjonalne. W zasadzie można tak powiedzieć o wszystkich mieszkańcach Alaski.
Kiedy szłyśmy odebrać bagaż, a był tu tylko jeden transporter, mój wzrok przyciągnęło ogromne zdjęcie przedstawiające ceremonię oddania lotniska po remoncie.
Z góry uśmiechał się do mnie kongresmen Joe Breckenridge. Powiedziałam sobie, że to tylko zdjęcie. Prawdziwy Joe jest w Waszyngtonie. Spędzał tam większość czasu, poza tym bywał w Anchorage i Fairbanks, gdzie mieszkali jego wyborcy, albo na rodzinnym ranczu w Kenai Peninsula. Mimo to nie mogłam pozbyć się uczucia, że ściany terminalu na mnie napierają.
- No, szybko poszło – powiedziała Katie, gdy wypatrzyła swoją walizkę. – Twoja też tu jest! – zawołała.
Jak większość pasażerów, spokojnie ruszyłam naprzód.
- Jak się dostaniemy do hotelu? – spytała Katie.
- Do Redrock z lotniska jeździ autobus. – Wskazałam na odpowiednie wyjście. I rzeczywiście, gdy drzwi się rozsunęły, ujrzałyśmy bus z hotelu.
Podszedł do nas kierowca ubrany w czarne dżinsy i koszulkę polo z hotelowym logo na kieszonce.
- Adeline? – zwrócił się do mnie.
- Znają cię tu? – szepnęła Katie z cieniem ekscytacji.
- To ja – powiedziałam do kierowcy i szepnęłam do Katie: – Mają mnie na liście rezerwacji.
- Jestem Jackson, witamy w Windward – rzekł mężczyzna, uścisnął nam ręce, po czym wziął walizki. – Chcecie mieć torebki przy sobie?
- Tak – odparłam, bo w swojej miałam telefon i portfel.
- Wskakujcie do środka. – Zabrał bagaże na tył busa.
- Super – powiedziała Katie. – Nie musimy czekać.
- Przestań się tak wszystkim ekscytować.
- Żartujesz? Gdyby to był LAX, jeszcze byśmy tkwiły w samolocie.
Na przednich fotelach busa siedziała para starszych ludzi. Kiwnęli nam głowami z uśmiechem. Katie wsunęła torbę podręczną pod siedzenie.
- Kocham góry. Spójrz na te drzewa.
- Przybrzeżny las deszczowy.
- Szczyt jest zaśnieżony!
Kobieta siedząca z przodu odwróciła głowę, zapewne rozbawiona entuzjazmem Katie.
- To lodowiec – poinformowałam ją. – Góry osiągają wysokość około tysiąca metrów.
- Więc śnieg nigdy się nie topi.
- Nigdy się nie topi.
Bus jechał wzdłuż linii brzegowej.
- Czuję się, jakbym podróżowała w czasie. – Wróciłam myślą do zdjęcia Joego na lotnisku.
Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy odwiedził moją rodzinę w Anchorage. Patrzył na mnie pytająco, jakby próbował czytać mi w myślach, ale tak, by mnie nie przestraszyć. Cóż, miałam dla niego wieści. Nie pozna moich myśli. Zachowywałam czujność.
Nie przeszywał mnie wzrokiem, by się dowiedzieć, czy jestem inteligentna lub zabawna, czy łączą nas te same zasady moralne. Zastanawiał się, czy jestem taka jak mój ojciec i wuj, i czy można mnie dokooptować do wspólnej sprawy, jaką było połączenie interesów rodzinnej firmy Cambridge’ów i politycznej kariery Joego.
Mój ojciec Xavier i jego brat Braxton od początku wspierali tę karierę i od lat przyjaźnili się z ojcem Joego, właścicielem rancza. W rozmowach ze znajomymi i przyjaciółmi nie mogli się go nachwalić, zabezpieczając mu poparcie wyborców i popychając do zwycięstwa.
Po wyborze do Kongresu Joe z kolei poparł ich wysiłki, by znaleźć federalne fundusze na północny kabel podwodny, co pozwoliłoby otworzyć naszą firmę Kodiak na europejski przepływ danych w internecie.
Następnie za cel wzięli sobie mnie: stwierdzili, że Joe potrzebuje żony z dobrej alaskańskiej rodziny, a znów Cambridge’owie bliskiego związku z dobrze zapowiadającym się politykiem. To miało przynieść korzyści obu stronom. Szkoda tylko, że ewentualna panna młoda nie była chętna.
- Twoi bracia czasem tu pracują? – spytała Katie.
- Rzadko, a biura Kodiak znajdują się za miastem.
Uważałam, że mam szansę na zachowanie mojej obecności w Windward w sekrecie. Gdybym nie myślała, że to się uda, nie przyjęłabym tej pracy. Nazajutrz rano miałam się spotkać z Williamem O’Donnelem, dyrektorem wydziału kultury i sztuki Izby Handlowej, i Nigelem Longiem z biura gubernatora, by sfinalizować szczegóły umowy. Bus zajechał przed zadaszone wejście Redrock Hotel. Wysiadłyśmy, dałyśmy napiwek kierowcy, a portier wziął nasze bagaże i zaprowadził nas do recepcji.
- Chcą się panie zameldować? – spytała kobieta za ladą. Miała przypiętą tabliczkę z imieniem Shannon.
- Tak – odparłam. – Jestem Adeline… – Mój wzrok padł na ekran telewizora w holu, na którym widniał Joe w dżinsach, koszuli w kratę, kowbojkach i kapeluszu. Mój umysł krzyczał: Tylko nie to! Czułam się, jakby mnie prześladował.
- Proszę pani? – spytała Shannon.
- Cambridge – dokończyła za mnie Katie.
- Ma pani rezerwację na trzy doby. – Głos Shannon płynął z daleka, kiedy patrzyłam na Joego na ekranie.
Szedł z gubernatorem Harlandem. Na pasku pod spodem przeczytałam: Spotkajmy się. Kongresmen Breckenbridge weźmie dziś udział w spotkaniu w Windward.
- To jakiś żart? – wydusiłam.
- Więc nie trzy doby?
Katie szturchnęła mnie łokciem i się otrząsnęłam.
- Wyjeżdża pani dwudziestego trzeciego? – spytała Shannon.
- Tak. – Wyjęłam portfel i podałam kartę kredytową.
- Co jest? – spytała Katie ściszonym głosem.
- Czy w hotelu jest fryzjer? – spytałam Shannon.
- Tak. – Podsunęła mi wizytówkę. – Proszę iść do końca holem i minąć windy. Fryzjer jest obok spa.
- Spa? – zainteresowała się Katie.
Shannon z uśmiechem przeciągnęła kartę przez czytnik.
- Czynne od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. Przyjmują bez rezerwacji, ale lepiej ją zrobić. Fryzjer pracuje od dziewiątej do szóstej.
- Chcesz się zrobić na tę rozmowę? – spytała Katie.
- Myślę o tym.
- To rozmowę o pracę? – spytała uprzejmie Shannon.
- Tak – odparła Katie i wskazała na mnie – Jej.
- W takim razie powodzenia. – Shannon oddała mi kartę. – Mam nadzieję, że zostanie pani u nas dłużej.
Milczałam. Projekt był ekscytujący, ale coraz bardziej uświadamiałam sobie związane z tym ryzyko. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to wpaść na Joego albo żeby ktoś z Kodiaka mnie tu rozpoznał.
- Wyglądasz jakoś inaczej. – Siedziałyśmy w restauracji Steelhead na parterze hotelu. Przez nieduże okna wpadało światło długich alaskańskich dni. Zamówiłyśmy sałatkę z cytrusów i dzikiego łososia oraz chardonnay. Nie byłam przekonana do nowego koloru włosów, ale też nie byłam niezadowolona. Jeszcze nie byłam blondynką, miałam kasztanowe włosy. – Odważnie – stwierdziła Katie.
Odwróciłam głowę i poczułam muśnięcie kosmyków, które już nie zakrywały mi szyi. Miałam przedziałek na boku i odrobinę sterczące włosy na czubku.
- Odrosną.
- Trochę to potrwa. A skąd okulary? Taki intelektualny akcent dla zrównoważenia blondu? – Zamiana szkieł kontaktowych na okulary była kolejnym sposobem na zmianę wizerunku, która miała być moim kamuflażem.
- Ty jesteś blondynką – zauważyłam.
- Czasami mam chęć przefarbować się na czarno, może wtedy ludzie traktowali mnie poważniej.
- Ludzie traktują cię bardzo poważnie.
Katie była geniuszem. Wiedzieli o tym wszyscy na uniwersytecie kalifornijskim. Właśnie dlatego propozycję etatu dostała kilka minut po otrzymaniu dyplomu.
- Na uniwersytecie owszem. – Zaśmiała się. – A tak w ogóle świetnie ci w okularach.
Oprawki były bordowe w drobne cętki, lekko zaokrąglone, z maleńkimi kryształkami obok zawiasów.
- Ledwie cię rozpoznałam. – Katie wypiła łyk wina.
Poprawiłam okulary, myśląc, że potrzeba czasu, żebym do nich przywykła. Zawsze nosiłam szkła kontaktowe.
- Adeline? – odezwał się niski męski głos. Wiedziałam, do kogo on należy, bo dreszcz przebiegł mi po plecach. – Jesteś w Windward – dodał Joe, zostawił trzech towarzyszących mu panów w garniturach i podszedł do naszego stolika. Natychmiast pożałowałam, że ścięłam włosy.
- Witaj, Joe.
Zanim znów się odezwał, jak zwykle uprzejmie, spojrzał na Katie. W końcu mogłaby być jego wyborczynią.
- Doktor Katie Tambour, kongresmen Joe Breckenridge – przedstawiłam ich sobie.
Słysząc, jak wymieniam tytuł naukowy, Katie krótko się uśmiechnęła i kiwnęła Joemu głową.
- Witam, kongresmenie.
- Miło mi poznać, Katie. Mieszka pani na Alasce?
- Nie, w Kalifornii – odparłam za nią. – Studiowałyśmy razem.
- Przyjechałaś na wakacje? – zwrócił się do mnie.
- Zostajemy w hotelu jeszcze dwie noce.
- Potem jedziesz do Anchorage?
- To nie jest rodzinna wizyta. – Moja odpowiedź go nie zadowoliła, ale więcej ode mnie nie usłyszał. Obejrzał się na swoich towarzyszy, którzy zasiedli przy stoliku. – Nie zatrzymujemy cię – powiedziałam.
Na ulotny moment zmarszczył czoło.
- Serdecznie zapraszam was wieczorem do ratusza. – Z kieszeni na piersi wyjął wizytówkę i położył na stoliku. – Daj mi znać, czy mogę coś jeszcze dla was zrobić.
- Dziękuję. – Katie wzięła do ręki wizytówkę.
Kiwnąwszy nam głową, ruszył do swojego stolika.
- Kongresmen? – spytała Katie, gdy znalazł się poza zasięgiem jej głosu. – Zadajesz się tu z nie byle kim.
- To ON – jęknęłam sfrustrowana.
- Kto?
- Ten facet.
- Jaki facet? – Uniosła brwi.
- Mówiłam ci, że ojciec chce mnie wydać za mąż. W kawiarni nad rzeką. Kiedy zerwałaś z Andrew.
- A tak, Andrew był dupkiem.
- Wiem, i rozmawiałyśmy o mężczyznach w naszych rodzinnych miastach.
- Przecież mówiłaś… - Znów zerknęła na Joego.
- Przestań.
- Siedzi do nas tyłem. Ojciec wybrał ci kongresmena?
Skrzywiłam się zirytowana, że los sprowadził tu Joego akurat tego dnia.
- No no – powiedziała Katie. – Wysoko mierzy.
- Zależy, jak na to spojrzysz. Jest politykiem. – Miałam własne zdanie na temat morale polityków, a Joe nie zrobił nic takiego, co kazałoby mi myśleć o nim inaczej.
- Jest wysokim przystojnym człowiekiem sukcesu – odparowała Katie. – Wydaje się miły.
- Po czyjej stronie jesteś?
- Twojej. Zastanawiam się, co ci się w nim nie podoba.
- Może to, że jest gotów na małżeństwo dla politycznych korzyści.
- Przesadzasz.
- Nie. Oni nawet tego nie kryją. Okej, Joe jest odrobinę bardziej subtelny. Ale zawsze się do mnie uśmiecha, zawsze jest przyjazny, próbuje wymusić rozmowę w cztery oczy. I te jego oczy ciemne jak espresso, którymi usiłuje czytać mi w myślach. I tak patrzy, jakby chciał mnie podstępnie do czegoś nakłonić. Na przykład żebym poszła z nim na randkę.
- Może po prostu cię lubi.
- Ha! Ledwie mnie zna.
- Okej. – Sceptycyzm Katie był oczywisty.
- Niczego sobie nie wyobrażam. Joe jest na początku kariery. Jego szanse może zwiększyć żona pochodząca ze starej alaskańskiej rodziny. Z kolei Cambridge’owie chcą mieć w rodzinie wpływowego polityka, żeby sobie zapewnić korzystne regulacje związane z ekspansją przemysłu telekomunikacyjnego.
- Wszystko już ustaliłaś – zauważyła z rozbawieniem.
- To oni ustalili. Ja ukrywałam się w Kalifornii.
Kelner przyniósł sałatki i posypał je świeżo mielonym pieprzem. Gdy się oddalił, Katie wyglądała na przybitą.
- Martwię się, że nie przyjmiesz tej pracy.
Teraz, po kilku dniach rozważań, naprawdę mi na niej zależało, więc nie brałam odmowy pod uwagę.
- Joe będzie tu tylko dwa dni.
- I wtedy będziesz bezpieczna. – Katie się rozpogodziła.
- On myśli, że przyjechałam na wakacje.
- Słyszałam twoją odpowiedź. To było perfekcyjne.
- Nie skłamałam – zauważyłam.
- Delikatnie wprowadziłaś go w błąd.
- Tak. – Rozłożyłam serwetkę na kolanach i szykowałam się do spożycia apetycznie wyglądającej sałatki. – To nie jest wbrew prawu.
- On na nas patrzy. – Katie się uśmiechnęła.
Nadziałam na widelec plasterek awokado.
- Ale my na niego nie.