Czempion Semaela. 2 Tom. Trylogia Mitrys. Kroniki Dwuświata - ebook
Czempion Semaela. 2 Tom. Trylogia Mitrys. Kroniki Dwuświata - ebook
Niektórzy rodzą się, by nieść światło. Inni zostali stworzeni, by je zgasić.
Wybrany przez Semaela — arcymaga Mroku, który wyrzekł się Światła i zawarł Pakt Duszy z Nemeth, bóstwem nekromancji — Czempion nie porzuca tego kim był, zanim stał się narzędziem. Ale jego dłonie już dawno nauczyły się zabijania.
W świecie rozpadających się sojuszy, milczących bogów i pękających świętych przysiąg, Czempion przemieszcza się przez ruiny dawnego porządku, niosąc wolę tego, który nie zna litości. Lecz z każdym krokiem wzmacnia się w nim coś, co Semael chciał zniszczyć – wola niezłomnego człowieka.
W tym samym czasie Winea, szamanka wierna Światła, zmaga się z własnym zwątpieniem. Odkrywa, że cienka linia między sprzymierzeńcem a wrogiem może nie istnieć… a kluczem do ocalenia świata może być ten, kto został stworzony do jego zniszczenia. Ścieżki losu Winei i Norana skrzyżują się tam, gdzie kończą się prawa ludzi, a zaczyna wola Mroku.
Czempion Semaela to mroczna opowieść o wolnej woli i przeznaczeniu, o tym, czy można wyrwać się spod władzy bogów – i co zostaje z duszy, gdy odda się ją w zamian za moc.
Nie każdy, kto nosi Mrok, pragnie zagłady. Nie każdy, kto głosi Światło, przynosi ocalenie.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-964209-7-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Era Miecza, rok 16, kontynent Elise
Jego wściekłość gwałtownie narastała. Uczucie strachu było mu tak obce i irytujące, tak bardzo od wieków zapomniane, że gdy się pojawiło, nie pozostawiło mu wyboru – musiał zagłuszyć je wybuchem złości. W tym miejscu za chwilę dowie się, czy jego misterny plan nadal jest możliwy do zrealizowania, czy raczej ślepy traf zniweczył wysiłek ostatnich dwustu lat.
Niecierpliwym gestem nakazał zabezpieczyć okolicę. Kilkanaście zwinnych sylwetek rozproszyło się po lesie. Wiedział, że nikt ani nic nie może mu teraz przeszkodzić. Wojownicy zajęli pozycje płynnie, szybko i bezszelestnie. Niesamowita czułość zmysłów jego Cienistych dawała pewność wykrycia każdego rodzaju zagrożenia. Skupił wzrok na czterech niewielkich, niewyraźnych wybrzuszeniach wśród leśnej ściółki. Płytkie groby spowitych mroczną magią zabójców.
Podszedł bliżej, koncentrując się na pulsującej w nich mocy. Bękart z Oranu leżał najdalej po lewej. Potężny właściciel podwójnego topora był teraz kupą poharatanych, luźno rozrzuconych kości tkwiących zaledwie cztery łokcie pod sosnowym igliwiem. W resztkach emanacji trupa wyczuwał jeszcze posmak bitewnego szału, który trwał z pewnością aż do ostatniego momentu agonii. Dalej piaszczysta ziemia więziła resztki Bladej Mariny – niedościgłej mistrzyni noży z krainy Lodowych Wichrów, jak czasem zwano Archipelag Onyksu. Jako jedna z nielicznych istot nie doznawała lęku w jego obecności. Kolejny lichy kurhan krył poskręcanego kościotrupa Mallora Milczka, niegdyś legendarnego wodza klanu Czarnych Arrakinów, którego osobiście naznaczył Mrokiem.
Zbliżył się do ostatniego kopca. Tutaj moc wciąż się kłębiła, wręcz przesączając się na powierzchnię. To ta mogiła kryła odpowiedzi, których potrzebował.
Warknął krótki rozkaz. Pięć szaroskórych istot natychmiast przywlekło słaniających się na nogach jeńców i ustawiło ich w odpowiednich miejscach wokół zarośniętego wzniesienia. Dowódca Cieni, okrytych srebrzystymi łuskowymi zbrojami, pokłonił się z powagą swojemu władcy. Połowę twarzy zniewolonego wojownika zakrywała błyszcząca maska grozy. Nie odważył się odezwać.
– Obyś miał dla mnie dobre wieści, zimny głupcze – wyszeptał do siebie Semael, patrząc lodowato na miejsce pochówku ostatniego z trupów, tego, którego miał zamiar obudzić.
Rozpostarł ramiona i dźwięcznie zaintonował jedno z przyzwań nekris. Na ziemi natychmiast pojawiła się linia płonąca krwistą czerwienią, łącząc związanych więźniów w regularny pentagram. Smukli strażnicy równocześnie poderżnęli gardła ofiarom, pochylając ich konwulsyjnie szarpiące się ciała ku przodowi, tak by tryskająca krew spadała na grób.
– Ally Skrywerk! Na Mrok, którym cię związałem, na krew, którą napoiłem, na duszę posłuszną Nemeth, Pani Ciemności, staw się przed moim obliczem! – Słowa rytualnego wezwania miały głęboką barwę i dudniące brzmienie.
Wnętrze oznaczonego magią kształtu wypełnił kotłujący się dym emanujący fioletowo-seledynową poświatą. W jej blasku zamajaczyła smukła sylwetka upiora.
– Z jakiej to przyczyny zakłócasz ból mej pokuty, o mroczny? – Głos zjawy wydawał się połączeniem przeraźliwego jęku i warkotu.– Czyż wiernie nie spełniłem posługi?
Mag wyprostował się, wyciągając otwartą dłoń w stronę ducha dawnego przywódcy zabójczego komanda Czarnych Tchnień.
– To się okaże po tym, co zeznasz. – Czerwone iskry wyładowań coraz intensywniej przeskakiwały między jego palcami. – Albo raczej: co sam sobie zaraz ustalę.
Gdy sieć błyskawic objęła wijącą się, eteryczną postać, ta zaczęła skowytać w niewyobrażalnym cierpieniu. Semael obracał spokojnie ręką, jakby kierował obrazami formującymi się w falującej mgle. Jego umysł rozpoznawał uważnie wszystkie wspomnienia ostatnich chwil życia okrutnego sługi. W końcu gwałtownie zamknął pięść, kończąc działanie zaklęcia. Jazgocząca wciąż mara zapadła się z powrotem w ziemię. Na twarzy Semaela zagościł delikatny uśmiech triumfu.
„A zatem twór mojej zemsty żyje, a trop prowadzi do Lwieszna”– pomyślał z ulgą. „Najwyższa pora rozegrać z bogami Światła ostatnią partię. Tym razem o najwyższą stawkę”.POŻERACZ UMYSŁÓW
Era Miecza, rok 17, kontynent Amadal
I. Wężowa Gardziel
Broczysław spiął lekko konia, by dogonić barczystego Ghalla jadącego na przedzie ich kilkunastoosobowej wyprawy. Tropiciel nie zwrócił na niego uwagi, nadal lustrując okolicę skupionym wzrokiem.
– Na ile dobrze znasz Wzgórza Orogońskie, Kagawenie? – zapytał, jak gdyby chciał zagaić swobodną rozmowę. Obaj jednak wiedzieli, że w ich sytuacji nic nie było swobodne: ani słowa, ani myśli, ani relacje. Byli rebeliantami przemierzającymi właśnie terytorium rdzennie zamieszkałe przez tych, którzy ich ciemiężyli – Orogonów.
Potężny Ghall kolebał się lekko na swoim mulonie, przypominającym nieco przysadzistego kuca. Milczał dłuższą chwilę.
– Miej pewne serce, paniczu – odrzekł w końcu mrukliwym tonem. – Nie zbłądzimy.
Ciemnowłosy, przystojny mężczyzna jechał obok, zastanawiając się, jak poruszyć męczący go temat. Zdawał sobie sprawę, że podawanie w wątpliwość wyboru trasy ustalonej przez kogoś takiego jak ghallijski nemrod jest jak drażnienie kijem niedźwiedzicy pilnującej młodych. Tacy jak Kagawen, w przypadku jakiegokolwiek kwestionowania ich klanowych zdolności zawsze robili się nadwrażliwi i wybuchowi. Nie mógł jednak pozbyć się przemożnego przeczucia, że podążanie kanionem Wężowej Gardzieli to najgorsza z możliwych opcji. Wszystkie inne szlaki prowadzące do Pożeracza Umysłów wydawały mu się znacznie bezpieczniejsze.
– Gdy chcesz oszukać przewidującego przeciwnika, wybierasz rozwiązanie, którego on by na twoim miejscu nie wybrał. – Przewodnik jakby czytał w jego myślach.
– A co w sytuacji, gdy przeciwnik wie, że ty tak sądzisz? – Broczysław mimowolnie brnął w niebezpieczną dyskusję.
– A co, jeśli ty wiesz, że on wie, że ty wiesz? – Brodacz obdarował mężczyznę spojrzeniem pełnym politowania i znudzenia.
„No tak, typowy Ghall” – pomyślał wojownik z rezygnacją. „Łatwiej szydełkiem zupę zjeść, niż dogadać się z takowym”.
Odruchowo obejrzał się w tył, na pozostałych przedstawicieli górskiej rasy, która ze wszystkich zniewolonych przez przymierze orogońsko-arrakińskie najchętniej wspierała ludzi w odzyskaniu dawnego królestwa Ogromirów. Gwylln, Hurog, Jazgen, Kritz, Ramar i sam Wielki Ghrell – wszyscy niscy, krępi, wyjątkowo mocnej budowy, okryci solidnymi blachami pancerzy, z przytroczonymi do mulonów nad wyraz ciężkimi labrysami. Gdyby nie gęste brody plecione w dziwaczne warkocze z utkwionymi w nich najróżniejszymi półszlachetnymi kamykami, wyglądaliby jak pancerne żuki. Zwykle mrukliwi i zamknięci, jako sojusznicy w walce byli jednak nie do przecenienia. Między innymi z tego względu zdobycie kontroli w całym paśmie Gór Ghalli mogło okazać się strategicznie słusznym posunięciem.
– Kapitanie! – Wołanie Zoriany wyrwało go z zamyślenia.
Zawrócił konia w stronę kobiety, która była sercem ich wyprawy. Tylko ona mogła okiełznać przerażającego stwora zwanego Pożeraczem Umysłów, czającego się gdzieś tam, w którejś z jaskiń orogońskich wzgórz.
– Do usług, Słoneczna Pani. – Odruchowo użył przydomka, jaki przylgnął do Zoriany już na samym początku jej udziału w ruchu wyzwoleńczym ludzkiej rasy.
– Daj pokój, Broczysławie, z tymi wszystkimi słonecznościami. – Młoda dziewczyna zsunęła kaptur podróżnego płaszcza. Gęste kasztanowe włosy spłynęły jej na ramiona. – Znamy się tyle lat, że do większej swobody powinno nam przyjść. Nieraz mam wrażenie, jakbyśmy od małego wychowywali się razem w jednej dzielnicy Oroburka, grając jako dzieci na skwerach w zbieraki-punktaki.
– A jednak nie było tak. – Patrząc w jej życzliwe i dystyngowane oblicze, jak zawsze ulegał skrywanej fascynacji. – Ze mnie zwykły żołnierz, nawet jeśli szlachcic, tyś jest za to księżniczką. Dziedziczką błogosławionych, w której żyłach płynie moc nadana rodowi Ogromirów przez samych bogów Światła.
Zagryzła wargi. Nie była aż tak głupia, by nie wiedzieć, że mając w sobie jedynie niewielką domieszkę królewskiej krwi, nie może pretendować do bycia ostoją zniewolonych ludzi. Stopień spokrewnienia od wieków był decydujący. Gdyby nie bezpotomna śmierć jedynego syna króla Fanagena, ostatniego z prawowitych władców, oraz wcześniejsza zdrada jego stryja Grywora Wysokiego, który krnąbrnie porzucił Amadal, Orogonowie nigdy nie upodliliby ich u stóp swego mrocznego pana. Niestety miała też świadomość, że poddanym dawnego imperium, umęczonym od kilku pokoleń uciskiem haniebnego paktu, wystarczało czasem jakiekolwiek światełko nadziei, by dalej z uporem walczyć o swoje prawa.
– Jak myślisz, Brok: czy nasze życie też będzie wypełnione poświęceniem i cierpieniem? – Nie powinna mówić takich rzeczy, ale wobec tego, co ją czekało, słowa same znalazły ujście. – Czy będziemy musieli żyć jak nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, ciągle w strachu i poniżeniu?
Nienawidził takich pytań. No bo co miał jej odpowiedzieć? Że szanse powodzenia kolejnego zrywu są większe niż wcześniejszych? Że jej ojczym zdoła przekonać do udzielenia pomocy potomków zdrajcy Grywora i sprowadzić wsparcie z jakiegoś nieznanego Elise? Miał ją utulić gładkim kłamstwem, pocieszać naiwnymi obietnicami bez pokrycia? Stała się droga jego sercu, nawet droższa, niżby się spodziewał parę lat temu, ale nie umiał mataczyć, szczególnie w takich kwestiach.
– Nie wiem tego. – Spojrzał z desperacką odwagą w jej oczy. – Ale klnę się na Światło, Zor, że cokolwiek przyniosą mi dni, nie ulęknę się i nie zawaham przed niczym, co będzie mogło zmienić nasz los. Twój los.
Ciężkie westchnienie uniosło jej pierś, a na szlachetnej twarzy pojawiły się emocje, których wolałby nie widzieć. Zdawało się, że chce mu coś wyznać.
– Wybacz mi teraz, pani, muszę pilnie zająć się kwestiami bezpieczeństwa naszej misji. – Skłonił głowę, uciekając wzrokiem, po czym szybko skierował się ku tylnej straży. Złajał się w myślach za swoją tchórzliwą reakcję. Dawno jednak odkrył, że niektórych rozmów z Zorianą obawia się bardziej niż jakiegokolwiek przeciwnika w polu.
Zbliżył się do zamykającego grupę rudowłosego olbrzyma, jedynego znanego mu człowieka mogącego równać się wzrostem i siłą z Orogonami. Ich warowie, jak nazywali swoich wojowników, mierzyli zwykle grubo ponad dwa metry i nierzadko mogli mocować się nawet z niedźwiedziem.
– Uronosie, miej szczególne baczenie na bezpieczeństwo naszej pani, gdy wjedziemy do Wężowej Gardzieli. Nie ufam temu przeklętemu miejscu.
– Jasne, Brok. – Siłacz uśmiechnął się pogodnie, zwracając się do dowódcy po przyjacielsku. – Jak słońce w zenicie.
Broczysław mimowolnie odpowiedział wesołym fuknięciem. Uwielbiał wyjątkową serdeczność wielkoluda. Czasem nawet zwykłe rozmowy z prostolinijnym Uronosem pozwalały oderwać się od ciążących mu ciągłych myśli o zagrożeniach i odpowiedzialności.
Jadący na przedzie Kagawen uniósł zaciśniętą pięść, dając pozostałym znak, żeby się zatrzymali. Ghall ruszył sam. Objechał niewielkie zgrupowanie potrzaskanych skał i skierował się przez rozległy obszar łąk w stronę ściany lasu. Czekali dość długo, zanim zwiadowca przekazał gest oznaczający „bezpiecznie”.
Poruszając się dalej wzdłuż granicy kniei, w niecałą godzinę dotarli do pierwszych wyższych wzniesień. Otwierający się przed nimi wąwóz zdawał się nie mieć końca. Przecinał wyniosłe wzgórza wieloma łagodnymi zakrętami, niknąc ostatecznie w cieniu zalesionej pochyłości. Zoriana pomyślała, że to właściwie lepiej, że jest taki długi, bo otaczający ich krajobraz był naprawdę przepiękny. Z zalanych słońcem skarp, wyrastających po obu stronach szlaku, promieniowała prawdziwa esencja natury. Gromady małych świergoczących ptaszków żywiołowo przemieszczały się między powykręcanymi drzewkami, które za wszelką cenę próbowały piąć się do góry, rosnąc w bok. Ciepły wietrzyk niósł intensywny zapach wysokich traw rosnących gęstymi kępami.
Szyk ich grupy rozciągnął się. Broczysław trzymał się teraz znacznie bliżej Zoriany, spoglądając na nią dyskretnie. Ta zdawała się opalać twarz i bujać w obłokach. „Światłości niech będą dzięki, że chociaż tobie udaje się doznawać chwil beztroski” – złapał się na przelotnej refleksji. Od kiedy ujrzeli kanion, jego nastrój całkowicie zdominowało narastające napięcie wzmagane ukrytymi sygnałami, które obserwował u tropicieli. Ich zwyczajowa czujność znacznie się wyostrzyła. Potrafił rozpoznać mimowolne oznaki zaniepokojenia Ghallów. Nie wiedział, co konkretnie, ale coś w aurze tego miejsca ewidentnie do niego nie pasowało. Przebłysk instynktu, który uratował mu życie już z setkę razy, rozpalał ostrzegawczo słowa „uciekać” i „zagrożenie”.
W pewnym momencie wyczuł, a częściowo usłyszał, ruch na wzgórzu od strony lasu. Natychmiast odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem wyłowił jego źródło. Gula strachu odruchowo podeszła mu do gardła, gdy w odległości kilkuset kroków ujrzał zbiegającą w ich stronę smukłą kobiecą sylwetkę. Szybki, kontrolowany bieg po mocno pochyłej nierówności, idealna równowaga, płynne wyciągnięcie miecza zza pleców, długa klinga, lekki pancerz. W połączeniu z faktem, że zbliżający się przeciwnik był ewidentnie przedstawicielem rasy ludzkiej, mogło to oznaczać tylko jedno – to musiał być Posłaniec Śmierci.
Groza ustąpiła determinacji, a przez ciało przetoczyła się fala adrenaliny. Uświadomił sobie sytuację tuż przed tym, gdy z przodu dobiegł ryk Kagawena, a wkoło zabrzmiały pierwsze łupnięcia bełtów.
– Uronosie! Osłaniaj Zorianę! – Wyszarpnął oręż, wskazując na szarżujące ku nim niebezpieczeństwo.
Pędząc ryzykownie w dół zbocza, Winea pośpiesznie oceniała sytuację. Osłaniający kobietę nie mieli praktycznie żadnych szans. Przewaga wysypujących się zewsząd Arrakinów była miażdżąca, ale i tak to nie oni byli decydujący. Największe zagrożenie stanowiło trzech ciężkozbrojnych warów atakujących na przedzie.
„Muszę wyeliminować lub chociaż powstrzymać Orogonów. Muszę to zrobić szybko. Może eskortowana też jest magiem i będzie w stanie odeprzeć ewentualne działania arrakińskich szamanów” – myśli przemykały przez ogarnięty dziwną euforią umysł niczym błyskawice. „Błogosławione Amadal. Tyle mocy do dyspozycji! Pamiętaj, wyłącznie proste decyzje!”
Minęła rozpaczliwie zwierających szyk Ghallów nabiegając bocznie na trzech tytanów wojny, którzy nadciągali niczym rozjuszone czołorożce. Wieloletnie surowe szkolenie sprawiało, że zarówno jej ciało, jak i umysł reagowały odruchowo. Zaklęcie wzmocnienia związała krótko przed użyciem bojowego impulsu zaburzającego równowagę. Na dwóch przeciwników zadziałało to tak, jakby ktoś podstawił im niewidzialną nogę. Runęli na twarze, wzbijając przy tym fontannę piachu i ziemi. Jedynie właściciel ogromnego, rzeźbionego młota pobiegł dalej, będąc najprawdopodobniej w jakiś sposób odpornym na magię.
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Bezzwłocznie zaatakowała uderzeniem „skorpiona”. Wąska klinga z nadnaturalną gwałtownością i precyzją wbiła się w lewy oczodół jednego z podnoszących się Orogonów. Upadł ciężko. Drugi z powalonych otrząsnął się i ryknął dziko, unosząc kolczasty buzdygan. Wspierana czarem szamanka była jednak dla niego o wiele za szybka. Krótkim zwodem wyminęła prowadzony prosto cios i odbijając się w górę, wraziła sztych w nieosłonięte gardło zaskoczonego wroga. Stal musiała dotrzeć aż do kręgów, bo opancerzone monstrum od razu osunęło się na kolana.
Winea, nie czekając, rzuciła się na znacznie mniej groźnych, niższych i lżej uzbrojonych napastników. Ci, widząc jej furię i trupy swoich herosów, wyhamowywali impet natarcia. Za plecami słyszała łomot ciężkich uderzeń i ryk trzeciego z warów, który najprawdopodobniej związał się już walką z Ghallami. „Jak najprościej zablokować Arrakinów?” – gorączkowo rozważała możliwości. „Najsłabszym ich punktem jest chwiejne morale. A to, czego powinni obawiać się najbardziej, to potęga magii”. Uśmiechnęła się w myślach, przypominając sobie sprytne sztuczki, dzięki którym zdarzało jej się wygrać na Orin pojedynki z innymi uczniami nawet w beznadziejnych przypadkach. Łańcuch skojarzeń zaowocował błyskawiczną decyzją. Najprostszym zaklęciem, którego mogła użyć przy minimalnej koncentracji, wydawał się „pocałunek ognia”.
Odepchnęła zamaszystym ciosem najbliższych przeciwników, uzyskując bezcenną chwilę, by wyciągnąć przed siebie dłoń. Planowała podpalić jedynie włosy jednego z wojowników, ale ilość mocy, która niespodziewanie przez nią przepłynęła, sprawiła, że cel cały stanął w płomieniach, przeraźliwie wrzeszcząc. Szarpiący się nieszczęśnik upadł, a żar podpalił trawę wokół. Tak spektakularny przejaw mocy musiałby zrobić wrażenie na każdym, ale tym razem jego konsekwencje przerosły najśmielsze oczekiwania dziewczyny. Prawie setka Arrakinów stanęła jak wryta, niepewnie oglądając się to na siebie, to na wzgórza za sobą.
Chwiejąc się nieznacznie od natężenia użytej energii, zlustrowała sytuację z tyłu. Ostatni z Orogonów, bez hełmu, krwawiąc z wielu ran, brawurowo ścierał się z niemal dorównującym mu wzrostem ognistowłosym kolosem, wspieranym przez kilku Ghallów. W pewnym momencie na osaczonego zaszarżował konno młody dowódca grupy. Przedarł się przez spóźnioną zasłonę giganta, tnąc go przez twarz. Gdy ten z rykiem złapał się za ranę, miecz pchnięty głęboko w odsłoniętą pachę zakończył walkę.
Winea odetchnęła z ulgą, mając lekkie mroczki przed oczami. Mimo sporej przewagi liczebnej Arrakinów wiedziała, że teraz szala wygranej przechyliła się na drugą stronę. Najprawdopodobniej oni sami właśnie tak ocenili swoje szanse, bo zrejterowali w pośpiechu z miejsca zasadzki. Opinia o Arrakinach jako tych, którzy pierwsi podają tyły, potwierdziła się w zupełności. Niektórzy z wdrapujących się z powrotem na zbocza robili to w takim popłochu, że wręcz gubili części uzbrojenia.
– Kim jesteś?!
Odwróciła się gwałtownie, zaskoczona tonem głosu. Bynajmniej nie brzmiał przyjaźnie. Dowodzący grupą brunet zsiadł z konia i podszedł, zachowując czujność w ruchach. Przełknęła nerwowo ślinę, czując nagłą suchość w gardle. Zwlekała z odpowiedzią, bo wiedziała, że to, co zaraz powie, może okazać się krytyczne dla powodzenia jej planów. A kto wie, czy też nie dla bezpieczeństwa.
Ciemne oczy mężczyzny wpatrywały się w nią bacznie. Powoli zbliżył się jeszcze bardziej.
– Najemcą – wychrypiała. – Obecnie bez zaciągu.
Zatrzymał się w odległości sugerującej daleko posuniętą ostrożność. Wysiłkiem woli starała się zachować spokój i jaką taką pewność siebie. Obserwował ją wnikliwie dłuższą chwilę.
– W czasach zniewolenia mało kto rekrutuje wolne ostrza. – Widać było, że intensywnie coś rozważa. – A w tych okolicach, jeśli już by ktoś najmował, to chyba tylko ciemiężcy z Tryborga, ale to by…
– Brok!!! Zoriana!!! – Rozpaczliwy krzyk przerwał ich rozmowę.
Mężczyzna obejrzał się gwałtownie, a dostrzegłszy, że wołającym jest długowłosy mocarz trzymający na ramionach bezwładne ciało kobiety, popędził w jego stronę, ignorując Wineę. Wszyscy ocalali, nawet ciężej ranni, natychmiast zgromadzili się wokół nich. Szamanka również podeszła.
– Nie upilnowałem, nie upilnowałem… – Ogromny wojownik mamrotał do siebie bezwolnie. Na jego obliczu rozlewało się rosnące przerażenie, gdy ostrożnie kładł trafioną z kuszy niewiastę na podsuniętym gorliwie płaszczu.
– Zróbcie miejsce! – Szczupły jegomość ubrany wyłącznie w czerń pochylił się nad ledwo przytomną Zorianą. Jego ruchy sugerowały, że chce obejrzeć bark, w którym utkwił bełt, ale nagle zamarł. Podniósł zrezygnowane spojrzenie na klęczącego obok Broczysława i pokręcił delikatnie głową. – Te znaki na drzewcu… wiesz, co to oznacza.
Twarz kapitana natychmiast stężała i zszarzała, gdy ujrzał wyryte morligrafy wypełnione czernią.
– Grot ciemności – szepnął ktoś z zebranych, a pozostali zaszemrali między sobą: „to koniec”, „i po co to wszystko było?”, „co dalej?”.
– Zostawcie nas samych. Teraz. – Wypowiedź dowódcy nie była głośna, ale wybrzmiała tak lodowato, że wszyscy od razu się rozeszli, starając się zająć najpilniejszymi obrażeniami, poległymi i zabezpieczeniem wszystkiego do rychłego wymarszu.
– Brok… – Jej słowa były ciche.
Patrzyli na siebie, mówiąc samymi oczami o tym wszystkim, czego nie zdążyli wypowiedzieć przez ostatnie lata.
– Dlaczego? – Głos mu się załamał. – Dlaczego właśnie ty?
– Nieważne, Brok… – Widać było, że zbiera ostatnie siły przed nieuniknionym momentem, w którym magia ciemności zatrzyma jej serce. – Posłuchaj… niech to nic nie zmieni… znajdziesz to, co potrzebne… dokończysz… obiecaj, że dokończysz.
Zacisnął zęby.
– Obiecuję ci, Zor.
– Ta dziewczyna… ta nieznajoma… ma ogromną moc… dowiedz się… dowiedz…
Twarz kobiety rozluźniła się, a oczy znieruchomiały. Minęła dłuższa chwila, zanim schylony nad ciałem mężczyzna przełamał się, by zamknąć jej powieki.
II. Krwawnik Archontów
Mimo szoku z powodu utraty Zoriany i związanej z nią nadziei byli gotowi do wyruszenia w bardzo krótkim czasie. Grupę tworzyli wojownicy, którzy doskonale wiedzieli, kiedy jest pora na żałobę, a kiedy na mobilizację. Tracili bliskich już tyle razy, że odruchowo odsuwali odbierające nadzieję emocje na moment, w którym będą mogli dać im upust.
Broczysław poruszał się i wydawał rozkazy w sposób do złudzenia przypominający marionetkę napędzaną jedynie jakimś makabrycznym zaklęciem. Z jego oczu zionęło pustką nieobecności. Zdecydował, że Zoriana zostanie pochowana głęboko w kniei na wzniesieniu, z dala od Wężowej Gardzieli. Jej ciało miał nieść Uronos, który z kolei sprawiał wrażenie, jakby całkowicie zapadł się w nieodgadniony, apatyczny trans. Kapitan podjął też zadziwiającą decyzję, by w trakcie przygotowań trzech ludzi z obnażonymi ostrzami pilnowało Winei.
Szamanka nie pojmowała, dlaczego fakt, że pomogła im w walce, nie zbudował porozumienia, nie mówiąc już o zaufaniu. Domyślała się, że eskortowana musiała być szczególnie ważna dla podróżujących z nią, a jej śmierć stała się niezwykle bolesnym ciosem, ale ich zachowanie i tak emanowało czymś niezrozumiałym. Obserwowała poszczególnych członków grupy. W postawie każdego z nich odnajdowała swoistą mieszankę determinacji i gniewu, ale również bólu straty i beznadziei.
W końcu dowodzący oddziałem szlachcic podszedł do niej, a wraz z nim w ciszy zgromadzili się pozostali. Patrząc na nich, dziewczyna stwierdziła w myślach, że równie dobrze mogliby być cmentarnymi ożywieńcami.
– Wsparłaś nas godziwie w boju. Jesteśmy ci za to szczerze wdzięczni – mówił odartym z emocji głosem, ale na jego obliczu malował się zwiastun jakichś straszliwych postanowień. – Ale jak się już z pewnością domyśliłaś, należymy do ruchu oporu i nie stać nas na rozważania wątpliwych kwestii. Kim jesteś, co tu robisz i dlaczego się wmieszałaś, choć nie musiałaś?
Winea czuła się coraz bardziej zagubiona. Wciąż nie miała zielonego pojęcia o tym, co działo się na Amadal, przeniosła się z Elise przecież ledwie parę dni temu, a ci byli pierwszymi, których napotkała. A przecież wystarczyło być nieco bardziej cierpliwym i rozsądnym, poszukać jakiejś gospody, choćby posiedzieć tam, posłuchać, zaczepić kogoś gadatliwego i podchmielonego…
– A więc? – Natarczywy ton mężczyzny nie wróżył niczego dobrego. – Jak nam odpowiesz?
Twarze wokół były nieufne i wrogie. W instynktownym odruchu wyjęła z kieszonki mały pierścień z intensywnie krwistym oczkiem.
– Oto moja odpowiedź. – Pokazała błyszczący przedmiot na wyciągniętej dłoni. W jej sercu szaleńczo kołatał się strach o to, czy ten desperacki gest zostanie przez kogokolwiek rozpoznany. Pierścień miał być bowiem ujawniony magom lub błogosławionym, a nie dziwnej zbieraninie wojowników różnych ras.
– I co to ma niby być? – Głos blondwłosego dryblasa, krwawiącego z prowizorycznie opatrzonego ramienia, nie napawał optymizmem. – Chcesz nas przekupić czy co?
Broczysław przyglądał się na przemian sygnetowi i twarzy Winei, mrużąc oczy w namyśle.
– Co miałby znaczyć ten klejnot? – rzekł spokojnie, choć stanowczo. – Nikt z nas nie kojarzy tego symbolu.
Wineę oblał zimny pot.
– A zatem ten, kto kazał mi go okazać, mylił się co do jego znaczenia. – Schowała go z powrotem niezręcznym ruchem. Otaczający ją zaczęli nieznacznie poruszać się, a jej wyczulone zmysły rozpoznały rosnące zagrożenie. Tętno przyśpieszało, a umysł panicznie projektował nadchodzącą walkę.
– Ja wiem, co on oznacza. – Chrapliwy, ale mocny głos sprawił, że wszyscy zastygli.
Potężny, choć niższy od Winei o głowę Ghall, z wielkim toporem przytroczonym na plecach, podszedł do niej wśród rozstępujących się ludzi. Kurz na jego twarzy mieszał się z jeszcze nie wszędzie zaschniętą krwią, pokrywającą również splecione warkocze gęstej brody. Ciężkie spojrzenie wojownika nie sugerowało niczego dobrego.
Wyciągnął otwartą dłoń wielkości bochna chleba. Dziewczyna podała mu ozdobę, czując, jak zasycha jej w gardle. Topornik przyglądał się przez chwilę zimnym spojrzeniem misternie oprawionemu kamieniowi, po czym oddał jej go.
– Co sprawiło, że antyczny Sygnet Krwi nieistniejących już od wielu dekad Archontów jest w posiadaniu młodej ludzkiej dziewczyny? – Jego wymowa naznaczona była twardymi głoskami i specyficzną sztywną intonacją, w której trudno było wyczuć jakiekolwiek intencje.
Winea przełknęła ślinę, chcąc odpowiedzieć najspokojniej i najpewniej, jak się da.
– Dał mi go pewien bardzo stary mędrzec, pamiętający jeszcze czasy przed wyprawą Grywora Wysokiego, abym użyła go w razie potrzeby. Miał zapewnić mi przychylność i poufność ludzi, których napotkam.
Nie była w stanie nic odczytać z szerokiej, pokrytej kurzem i krwią twarzy rozmówcy.
– Nie nazywaj nigdy zdrady Grywora Wysokiego mianem wyprawy. – Odwrócił się i odchodząc, tylko warknął.
– Mówi prawdę. Ten pierścień to Krwawnik Maga. Zapewnia jej azyl wśród wiernych Ogromirom.
Poczuła, jak zgromadzone wokół napięcie prysło niczym bańka mydlana. U części otaczających ją dostrzegła wręcz wyraźną ulgę, gdy zaczęli powoli się rozchodzić. Wkrótce zostali tylko we dwoje z młodym dowódcą.
– Jestem Broczysław, syn Herona, syna Egisa. – Wyciągnął do niej dłoń.
– Jestem Winea. – Uścisnęła prawicę mężczyzny, czując kryjącą się w niej żelazną siłę.
Brwi mężczyzny powędrowały do góry ze zdziwienia.
– Twoja matka musiała być albo bardzo odważna, albo zupełnie szalona, dając ci imię, za które możesz zawisnąć na pierwszym lepszym drzewie, odpowiednio krwawo oprawiona przez Orogonów.
Wzruszyła ramionami, kolejny raz nie mając pojęcia, co sensownego mogłaby odpowiedzieć. Mężczyzna znów intensywnie się jej przyglądał, rozważając coś w myślach. W końcu westchnął lekko, podjąwszy trudną decyzję.
– Straciliśmy dziś dwóch walecznych wojowników. Przyłączysz się do nas w drodze na drugą stronę Wzgórz Orogońskich? Za umiejętności, których byłem świadkiem, jestem skłonny zaoferować ci dwa księżyce dziennie.
– Dorzucisz do nich pięć gwiazd i jakoś się ułożymy. – Zaryzykowała lekkie negocjacje, zakładając, że tak właśnie zrobiłby typowy najemnik. W rzeczywistości dwa księżyce tygodniowo byłyby już sporą sumką.
Nie uśmiechnął się, choć przez moment miała wrażenie, że chciał.
– Ruszamy bezzwłocznie – rzucił sucho. – Trzymaj się blisko, to wprowadzę cię w nasze zasady. Nie możemy pozwolić sobie na żadne… kłopotliwe okoliczności.
Jeden z Ghallów, otrzymawszy jakieś instrukcje od Ghrella, udał się samotnie w kierunku, w którym zniknęli Arrakinowie. Pozostali podążyli nową trasą przez zalesione wzgórza. Początkowo przemierzali ostępy dość żwawym tempem, starając się jak najszybciej oddalić od miejsca zasadzki. Nawet ranni, wspierani czy wręcz niesieni na prowizorycznych noszach, nie opóźniali zbytnio oddziału. W pierwszej godzinie nikt nie wyglądał na takiego, kto chciałby odezwać się choćby słowem. Wszyscy sprawiali wrażenie całkowicie skupionych na marszu i własnych ponurych myślach. Atmosfera smutku i beznadziei przywodziła skojarzenia żałobnego konduktu.
Winea obracała w głowie całość tego, co dotąd usłyszała. „Czymże jest ten ruch oporu i o jakim zniewoleniu mówiono?” – bezskutecznie próbowała ułożyć sobie jakiś sensowny obraz. „Z tego, co przekazał mi Keor, Orogonowie to rasa urodzonych wojowników, żyjąca etosem walki i męstwa od wieków tak gorliwie, że nijak nie pasowali do roli władców, a tym bardziej ciemiężycieli wobec innych ludów. Arrakinowie zaś byli na tyle zaprzeczeniem tych wartości, że wydawali się ostatnią z nacji godną ich przymierza. W dodatku co na to panujący król rodu błogosławionych?”
– Są trzy rzeczy, jakie powinnaś wziąć pod uwagę, działając z nami. – Wypowiedź Broczysława, który niespodziewanie znalazł się tuż obok, wybiła ją z zamyślenia. – Po pierwsze każdy z nas natychmiast zabije cię za najmniejszy przejaw zdrady. Po drugie przystając do rebeliantów, własną wolą wynosisz się poza prawo, a zatem każdy sługa Orogonów może pozbawić cię życia bez osądu. Trzecią sprawą jest fakt, że jesteś jedyną wśród nas, która najęła się za kruszec. Mówię to na wszelki wypadek, żeby nie było niejasności.
Winea kiwnęła jedynie głową, pokazując, że przyjęła do wiadomości ostrzeżenie. Szedł obok, prowadząc konia, wysoki i wyniosły. Pewność siebie widać było nawet w jego ruchach i sposobie mówienia, a kruczoczarne włosy i ciemna karnacja dodawały mu tajemniczości.
– Swoją drogą ogromnie dziś ryzykowałaś, otwarcie używając magii. – Zerknął na nią badawczo. – Z pewnością ściągnęłaś właśnie na siebie uwagę Nefrisów, mrocznych niuchaczy, a wiadomo, że od kiedy Semael przejął panowanie nad całym kontynentem, każdy wykryty mag kończy w jego błękitnych płomieniach.
Odwróciła lekko twarz, by ukryć szok wywołany tym, co usłyszała. „Który władca dopuściłby się mordowania magów i po co miałby to robić!?” – pomyślała ze zgrozą, dochodząc do wniosku, że zadanie wyznaczone jej na zupełnie obcym terytorium może okazać się znacznie bardziej niebezpieczne, niż zakładała.
– Daję sobie radę – bąknęła wstrząśnięta.
– Twoje życie, twoje prawo. Lecz dla mnie brzmi to jak lekkomyślność. Te tropiące bestie nigdy nie odpuszczają i nie spoczną, dopóki cię nie dorwą. Ponoć śmierć w płonących słupach jest najgorszą z możliwych.
Dziewczyna wyczuła w rozmowie okazję, na którą czekała. Mogła choć trochę zorientować się w sytuacji politycznej kontynentu, czyniąc tym samym jakieś postępy w realizacji misji powierzonej jej przez Najstarszego. Wiedziała jednak, że pytania muszą być ostrożne i przemyślane, jeśli nie chce wzbudzać podejrzeń.
– A co z dziedzictwem Ogromirów? – Na początek postanowiła przynajmniej zmienić temat z mówienia o tym, kto i z jakich przyczyn może ją uśmiercić.
– Pytasz o Zorianę? Nie ma nikogo innego, kto miałby w żyłach błogosławioną krew. Mroczny i jego orogońskie psy wytępili wszelkie resztki przejawów błogosławieństwa nad wyraz skutecznie.
Nagłe zrozumienie sytuacji wprawiło ją w osłupienie. „Jak to możliwe?! Jak mogło do tego dojść? Przecież ród wyniesiony przez bogów Światła panował na Amadal od zarania dziejów!” Konsekwencje usłyszanej właśnie informacji były wręcz… niewyobrażalne. Szczególnie w kontekście wygaśnięcia rodu również na Elise, z którego przybyła. Poczuła, jakby ktoś usunął grunt spod jej stóp. „To całkowicie wypacza sens mojego zadania!”
– Słoneczna Pani… ona była ostatnią iskierką nadziei – powiedział cierpko ze zwieszoną głową, bardziej do siebie.
Jej świadomość nie potrafiła zaakceptować faktów wynikających ze słów Broczysława.
– Wiedza na temat błogosławieństwa przekazywana z pokolenia na pokolenie wyraźnie wskazuje obietnice bogów, że linia dziedziczenia rodu Ogromirów będzie wieczna jak oni sami. – Zaryzykowała delikatną insynuację.
– Bogowie… – Wypowiedział to słowo w taki sposób, jakby chciał cisnąć jakieś gorzkie bluźnierstwo. – Jak widać, najwyraźniej bóstwo ciemności, z którym sprzysiągł się Semael, jest od ponad dwustu lat górą. Gdzie zatem podziali się ci legendarni dawcy przyrzeczenia?
Ból zawartego w wypowiedzi sarkazmu sprawił, że Winea od razu porzuciła chęć jakiejkolwiek dyskusji o podłożu teologicznym.
– Każda tyrania znajduje jakiś opór – stwierdziła w nadziei, że jednak nie wszystko jest stracone. – Wszak choćby wy stajecie przeciw panowaniu Orogonów. A pewnikiem są też inne miejsca Amadal, gdzie nawet wpływy sługi mroczności nie sięgają.
– Są na kontynencie takie niezdobyte dotąd enklawy, ale to bardzo nieliczne i najczęściej wyjątkowe miejsca. Zakładam, że sama wiesz, iż rzeczywistą solą w oku Semaela są właściwie jedynie Myriadowie kiszący się od upadku Oroburka w przeklętym Lesie Magii. Tyle że oni ani myślą wychylać się z tej swojej cudownej krainy. Uporczywie pilnują tylko własnego nosa, obojętni na kaźnie, gwałty i plugawe barbarzyństwo, nie tyle nawet samych panów na Tryborgu, co ich popleczników Arrakinów.
– Jakie zatem macie plany? – Zadawszy pytanie, od razu podniosła dłoń w geście uspokojenia. – To znaczy pytam ogólnie. Wiem, że nie jestem osobą, której byłbyś skłonny wyjawiać takie szczegóły.
Spojrzał na nią przelotnie. Jego dłuższe milczenie sugerowało rozważanie tego, na ile i jakimi informacjami powinien się podzielić.
– Poczynione zostały starania, by poprosić o pomoc spadkobierców błogosławieństwa żyjących obecnie na Elise. To ten kontynent, na który zbiegł Grywor. Nasza wyprawa ma zdobyć wiedzę o sukcesie bądź porażce owej próby. Zdążamy do miejsca, w którym… najprawdopodobniej będzie możliwe sprawdzenie sytuacji.
„Na Światłość! Wygląda na to, że na obu kontynentach równocześnie zdecydowano się na podjęcie tego samego bezcelowego działania: nawiązanie kontaktu z którymś z potomków rodu Ogromirów” – przerażająca myśl uświadomiła Winei ironię dziejów.
– Jak widać, każde z nas ma swoje tajemnice – zaczął bardziej ugodowym tonem. – Ale skoro zaoferowałaś nam swoje ostrze, może mogłabyś się nieco opowiedzieć, zamiast zasłaniać się symbolem Archontów?
Ich spojrzenia spotkały się na dłużej. Szamanka odkryła w sobie zaskakująco silną chęć otworzenia się przed tym na swój sposób fascynującym mężczyzną. Szybko jednak stłumiła niebezpieczne emocje.
– Moje sekrety są nie tylko moje – zaczęła ostrożnie. – Powierzone mi zadanie wiąże się z zaufaniem, którym obdarzyło mnie wielu bliskich ludzi… – Zawahała się. – Ja również musiałam już komuś zamknąć powieki.
Kiwnął głową z akceptacją.
– Rozumiem. – Jego głos zabrzmiał zadziwiająco spokojnie, wręcz miękko, choć gdzieś w tle czuło się palący ból.
Wieczorny obóz rozbili w otoczeniu porośniętych mchem skał, wśród których wił się wąski, szemrzący strumyk. Winea sama nie wiedziała, czego spodziewała się po pogrzebie Zoriany, ale sposób pochowania kobiety uderzył ją swoją prostotą i zwykłością. Wszystko przebiegło szybko, bez żadnych pożegnań czy przemów. Przybici rebelianci oddawali bronią ostatni hołd zmarłej i rozchodzili się z kamiennymi wyrazami twarzy. Jedynie kapitan stał przy sporym białym kamieniu przez dłuższy czas w ciszy i samotności. Mimo że zdecydowano się wystawić na noc liczne posterunki zmieniające się aż w trzech turach, przydział warty ominął Wineę. Nie chciała nawet zgadywać, dlaczego tak się stało.
Żeby nie czuć się bezużyteczną, zaoferowała pomoc przy rannych, a Ateo, jedyny medyk w grupie, przyjął ją skwapliwie. Najciężej trafionym okazał się Kagawen. Dwa solidne bełty przebiły gruby napierśnik. Według stanu wiedzy uzdrowicielskiej Winei wojownik z takimi obrażeniami nie powinien był już żyć. Tymczasem tropiciel nie tylko nie wyglądał na umierającego, ale też nawet dał radę oddalić się za potrzebą o własnych siłach. Winea była pod wrażeniem wytrzymałości i żywotności, jaką musiał dysponować.
Gdy zmieniała opatrunki na jego monstrualnej piersi, odezwał się twardo:
– Zawierzam decyzjom moich dowódców. – W jego głosie wyczuła chłodny dystans. Obserwował ją intensywnie groźnym spojrzeniem. – Mam szczerą nadzieję, że zasadzka owa nie miała nic wspólnego z twoim pojawieniem się.
Niespotykane pokłady nieufności, jakie cały czas odnajdywała w grupie rebeliantów, zaczynały już działać jej na nerwy. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że w ich sytuacji bycie nadmiernie podejrzliwym i tak jest lepsze niż bycie martwym.
– Nie miała – powiedziała tylko cicho, patrząc mu spokojnie prosto w oczy.
Zobaczyła w nich przebłysk ulgi, a następnie zamyślenie.
Stan zdrowia pozostałych, którymi zajmował się szczupły, żylasty Ateo, nie stanowił zagrożenia dla ich życia. Niektóre z ran wyglądały jednak na tyle paskudnie, że wymagały natychmiastowej fachowej opieki. Starała się pomagać odzianemu wyłącznie w czerń uzdrowicielowi, ale nie komentowała jego metod, nawet gdy jej wyszkolenie podpowiadało zastosowanie innych środków. Mężczyzna wykonywał wszystkie zabiegi niezwykle sprawnie i z dużym znawstwem. Kilka razy mruknął też słowo uznania dla jej poczynań lub kiwnął głową z aprobatą. Poczuła błyskawicznie tworzącą się nić porozumienia z tym człowiekiem i narastający wzajemny szacunek na gruncie dyscypliny drogiej jej sercu.
– Nie sądzisz, że dobrze by było wzmocnić magicznie działanie użytych leków? – spytała odruchowo, pochłonięta nasączaniem bandaży substancjami z torby medyka i cięciem ich na odpowiednie kawałki.
Spojrzał na nią zaskoczony. Dopiero gdy ujrzała malującą się na jego pociągłym, smagłym obliczu całkowitą dezorientację, dotarła do niej bezsensowność własnego pytania. Zawahał się z widocznym zakłopotaniem, zanim odpowiedział.
– Nie spotkałem nikogo obdarzonego od bardzo, bardzo dawna. – Brzmiał, jakby tłumaczył się z zawstydzeniem. – A przynajmniej takiego, który by się z tym ujawnił. Ponoć kiedyś wszyscy moi przodkowie wykorzystywali magię. Byli dumni z tego, że potrafili uleczyć z każdego rodzaju choroby, nawet tej dotykającej duszy. Czuli się prawdziwymi Larami, tymi, którzy przywracają równowagę i witalność. Ja przyszedłem na świat już w czasach, gdy nie ma zbyt wielu okazji do bycia świadkiem użycia mocy. Obecnie jedyna magia na Amadal to szamańskie zaklęcia Arrakinów i istot naznaczonych Mrokiem przez Semaela, ale jak wiesz, nie ma ona nic wspólnego z leczeniem czy ratowaniem życia.
Wzruszył ramionami ze smutkiem w oczach. Mimo że nie było to proste, Winea powoli uzmysławiała sobie realia na Starym Kontynencie. Zaczynała rozumieć zachowania ludzi, którym przyszło żyć w rzeczywistości całkowicie pogrążonej w mroku i przemocy, bez magii dawnych Archontów, bez błogosławionych królów, pod batem bezlitosnych i brutalnych nacji dzierżących urząd i władzę otrzymane od władcy.
– Ale ty… jeśli możesz i zechcesz… – zaczął lekko skrępowany z nadzieją w głosie. – Potrzebujemy każdego zdrowego ramienia. My wszyscy tu jesteśmy oddani sprawie…
Szamanka uścisnęła jego nadgarstek, przerywając wypowiedź.
– Zrobię tyle, ile zdołam.
Żałowała, że nie mogła skontaktować się z Najstarszym, by pomógł jej podjąć najlepszą decyzję. Czy w związku z tym, co zastała, powinna wrócić jak najprędzej na Elise? Czy raczej zostać i dokładniej rozpoznać sytuację? Gdyby miała możliwość chociaż przekazać wiadomość o tym, że gdzieś na Nowym Kontynencie wysłannicy zniewolonych ludzi próbują uzyskać posłuch u… właśnie: u kogo? U skłóconych ze sobą królów niebędących błogosławionymi? A może u Darzan, dziedziców dawnych Archontów?
Zmęczona magią uzdrawiania, trudami dnia i przytłoczona natrętnie kotłującymi się myślami, postanowiła wykorzystać okazję do pełnego snu. „Kto wie, czy szansa całonocnego odpoczynku nie okaże się ostatnią wśród nadchodzących dni” – pomyślała, zasypiając.