-
W empik go
Czereśniową aleją - ebook
Czereśniową aleją - ebook
Druga część Śląskiej trylogii Evy Tvrdej (po "Dziedzictwie").
Miażdżące ramię wielkiej historii sięga w XX wieku po wiele śląskich miejscowości. W tym po małą przygraniczną wioskę Třebom zamieszkiwaną przez Niemców, Ślązaków i Czechów. Zmieciona prawie z powierzchni ziemi staje się symbolem przemian, jakim podlegał Górny Śląsk w ciągu ostatnich stuleci.
Edeltraud wraca po latach do rodzinnej wsi, z której została wysiedlona. Wspomnienia ożywają, przenosząc czytelnika do lat 30. i 40. XX wieku, czasu trudnych wyborów, niemożliwych do podjęcia decyzji, naznaczonych przez politykę, wojnę, przemoc i nienawiść.
Ludmila, wołyńska Czeszka przesiedlona z terenów Ukrainy na Śląsk stara się odnaleźć w powojennej rzeczywistości, zamieszkując wraz z rodziną dom po Edeltraud i jej bliskich. Jednak spokoju nie dają jej ani wspomnienia wydarzeń na Wołyniu, ani niechęć czeskiego społeczeństwa, którego norm „czystości” nie spełnia.
Historie kobiet z różnych miejsc, które splata współdzielony, choć w innych porządkach czasowych i geopolitycznych, dom. Historie wyjątkowe, ale też jedne z wielu. Odnajdziecie w nich pamięć swoich babek i prababek, świadkiń XX wieku.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-65558-89-3 |
| Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Edeltraud wróciła. Droga powrotna zajęła jej pięćdziesiąt lat, ale wróciła. Stała na drodze przed Třebomiem i nie mogła nacieszyć się widokiem wsi. Czuła północny wiatr niosący zapach pól, niedawno zebranego zboża i ziemi. Była w domu.
Ostrożnie schodziła do wioski. Aleja się postarzała, drzewa pociemniały i rozrosły się. Powietrze pachniało tak samo jak przed pięćdziesięcioma laty.
Szła powoli i wspominała. Pelargonie w oknach, sad z jabłoniami, krzaki porzeczek, maliny, rzędy ziemniaków. Lato powoli przechodziło w jesień, dokładnie jak wtedy, gdy żegnała się z Třebomiem. Pięćdziesiąt lat. Nigdzie na świecie pole nie pachnie tak jak w Třebomiu. Słodko, intensywnie i obiecująco. Co roku był urodzaj, chociaż wszyscy zapłacili za to ciężką pracą. Ciężką pracą przynoszącą złoto. Żółte, pachnące, życiodajne. Wzięła głęboki oddech. Gdzieś we wspomnieniach pojawiła się dłoń pełna ziarna pszenicy. Pachniała mimo tych pięćdziesięciu lat i drażniła ją. Przyspieszyła. Pragnęła stanąć przed wrotami ich gospodarstwa, napić się wody i zjeść jabłko z sadu za domem. Dawno temu pierwsze jabłka były soczyste i pachnące, pełne słońca. Uśmiechnęła się. Jabłonie zestarzały się tak jak ona. Czy potrafią jeszcze rodzić soczyste jabłka?
Szła w stronę miedzy, na której siedziała pięćdziesiąt lat temu i obserwowała światła zapalane w oknach gospodarstw. Dziwne, jak ludzka dusza nie zapomina. Poczuła obezwładniający niepokój. Pięćdziesiąt lat zniknęło. Łzy napłynęły do oczu Edeltraud. Znowu siedziała na miedzy nad Třebomiem i zazdrościła ludziom, którzy mogli zostać. Błądziła oczami po domach przed sobą i szukała tych, które nadal mogły być zamieszkane. Wtedy było ich żałośnie mało. Kiedy żegnała się ze swoją wsią, nadchodził zmrok. Teraz cały Třebom oświetlało południowe słońce. Ostro, mimo drżącej w oddali mgły odcinał się horyzont i psuł efekt. Ale Edeltraud widziała dobrze.
Pięćdziesiąt lat temu stały tutaj gospodarstwa, było już po żniwach, ale jabłka nie zdążyły dojrzeć. Pamiętała sad, w którym dojrzewały, miała na nie ochotę, ale wiedziała, że jeszcze będą cierpkie. Pytała wtedy samą siebie, kto je zbierze, ale nie potrafiła sobie wyobrazić przyszłych właścicieli. Teraz patrzyła przed siebie i starała się odnaleźć ówczesny sad. Nie widziała jednak domu, a co dopiero jabłoni. Jakby jej Třebom zniknął.
Przez pięćdziesiąt lat pragnęła stanąć na tej miedzy, przejść się Třebomiem i zerwać jabłko z sadu, który należał do jej rodziny przez ponad stulecie.
Sadu nie ma, dom zniknął.
Jej wzrok zatrzymał się na jednym punkcie. Kościół nadal stał. Zawsze wydawał się jej jakby przykurczony, tak samo dzisiaj. Kiedyś przyrównywała go do kościoła w Sudicach, bardziej majestatycznego i niedostępnego. W třebomskim kościele było jej jak w domu, przepełniała ją wiara w Boski ład. W Sudicach czuła pokorę i onieśmielenie. Kościół z czerwonej cegły wznosił się nad okolicą i przypominał wszem wobec o ludzkich obowiązkach. Boski ład w Sudicach przestrzegał, w Třebomiu uspokajał. Zupełnie tak jak teraz. Uspokoiła się. Třebom tutaj został. Może i inny, ale czego można się było spodziewać po pięćdziesięciu latach?
Edeltraud w zamyśleniu patrzyła na wieś przed sobą. Gdyby była młodsza o te pięćdziesiąt lat, pewnie by drżała ze wzruszenia i niecierpliwości. Teraz, w zaawansowanym wieku, bolały ją nogi i drżała ze zmęczenia. Jednak czuła coś na kształt wzruszenia. Znowu zobaczy swój dom. Wykrzywiła usta w uśmiechu. W ciągu minionych pięćdziesięciu lat mieszkała, czy raczej żyła, a czasem tylko wegetowała w wielu miejscach. Ale dom miała tylko jeden. W Třebomiu.
Zmusiła swoje ciało do ruchu. Żałowała, że zostawiła samochód w Sudicach i całą tę długą drogę aleją przedreptała. Ciało ją bolało, w prawej nodze poczuła skurcz. Uśmiechnęła się. Marzenie śnione przez pięćdziesiąt lat: idzie sama drogą z Sudic i zbliża się do Třebomia. Rozpoznaje domy, drzewa, ludzi. Jest szczęśliwa.
A rzeczywistość? Kuśtyka drogą z Sudic do Třebomia i nie poznaje niczego. Ani domów, ani drzew. A ludzie? Co się z nimi stało…?
Edeltraud doszła do białej tablicy z napisem Třebom. Czeska nazwa jej wioski. Za tablicą odrapane domy, walące się płoty, przy ulicy bujne chwasty. Stodoła na początku wsi, kiedyś część jednego z gospodarstw, zdewastowana. Edeltraud poczuła dławiący strach. Stała się spięta i uważna. Ale mimo to szła dalej. Domy przy drodze pamiętała, ale nie poznawała ich. Obraz biedy i rozpaczy. Pamięta je inne. Mimo wojny domy w Třebomiu były piękne, przytulne, w ogrodach nawet w czasie wojny kwitły najróżniejsze krzewy i kwiaty, gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, trawnik się zielenił…
Po lewej stronie drogi przybyło domów. Szare, bezkształtne, zawalone rupieciami. Szła dalej, a niepokój w niej narastał. Ludzie, których mijała, wyglądali ubogo i nawet jej nie pozdrowili. Uśmiechała się do nich i szukała w nich podobieństwa do tych, których kiedyś znała. Jednak wszystko było inne, a to, co pamiętała, zniknęło.
Doszła tam, gdzie chyba kiedyś stał jej dom. Było pusto. Zawahała się, ale jednak odważyła się wejść na porośnięty chwastami teren. Przeszła przez miejsce, gdzie musiały stać wrota do podwórza, i bezradnie szukała pozostałości domu. Wszędzie tylko chaszcze.
Zaczęła wątpić w swoje wspomnienia. Może dom stał gdzie indziej? Jakieś sto metrów przed sobą zauważyła korony drzew. Jabłoniowy sad za stodołą. Stodoły już nie było, ale jabłonie zostały. Ruszyła w kierunku sadu i nagle się zatrzymała. Nadepnęła na resztki muru. Zapomniała o bolącym ciele, niepokoju i smutku. Udeptała zielsko w miejscu, gdzie powinny być drzwi wejściowe do domu. Po chwili trafiła na kamienny schód. Z boku schodu wyzierał na nią znak kamieniarza, który dawno temu obrobił kamień na stopień. Była w domu.
Wieczność
Znak na schodach odkryła, gdy miała pięć lat. Zafascynowana nieznanymi kształtami dotykała wyżłobień w kamieniu i całe lata marzyła o tym, że kiedyś także ona będzie mogła gdzieś zostawić po sobie znak. Od wiosny do jesieni przesiadywała na schodach, ubierała swoją lalkę, układała ją do snu w starym pudle, śpiewała jej kołysanki, głaszcząc przy tym znak na kamiennym schodzie. Ten znak przeżyje wieki. Nikogo z nich już nie będzie wśród żywych, a on zostanie. W szkole słyszała o skamieniałościach liczących miliony lat. Wyobrażała sobie, że znak na schodach do jej domu także przetrwa miliony lat. Stary, sczerniały, ale wciąż widoczny.
Schody stały się jej ulubionym miejscem zabaw. Przeszkadzała wszystkim, utrudniała wejście gościom, ale swojego ulubionego miejsca nie opuszczała. Matka, obojętna i wciąż zmęczona rodzeniem dzieci, zostawiała ją w spokoju. Wiedziała, że zwykle znajdzie ją na schodach i to jej odpowiadało. Mimo że Edeltraud była najstarszym dzieckiem, nie miała obowiązków aż do swoich dziesiątych urodzin. Żyli w gospodarstwie, rodzina nie musiała spieszyć się z włączeniem jej do prac. Zawsze był ktoś, kto robił, co trzeba. Edeltraud mogła się bawić, uczyć się haftowania, malować, matka chciała nawet kupić dzieciom pianino. Edeltraud miała być pierwszą z rodziny, która nauczy się grać.
Nikt wtedy u schyłku lata 1939 nie podejrzewał, jak niemądre były to pomysły. Ośmioletnia Edeltraud miała zacząć naukę gry na pianinie i czytania. Matka chciała ją przygotować do życia w lepszym towarzystwie. Wydawało jej się, że Edeltraud jest mądra i że mogłaby nawet studiować. Tymczasem jednak pozwalała jej bawić się lalką na schodach i była zadowolona, że jest spokojna i grzeczna i że nie przysparza jej zmartwień.
Kiedy w roku 1938 Niemcy znowu zabrali Třebom, świętowano. Powrót do starej ojczyzny, przyszłość pełna nadziei. Wątpliwości i obawy zniknęły. Nadzieja opromieniała gospodarzy, którym obiecywano złote góry. Gdyby tylko połowa z tego, co naobiecywali, była prawdą, Edeltraud i jej rodzina na zawsze uniknęliby zmartwień i biedy.
Początek września roku 1939 zastał Edeltraud znowu na schodach. Układała pościel i ubranka dla lalek w starym pudle, ale jednym uchem słuchała rozmów dochodzących z kuchni. Służące, pobudzone i głośne, rozmawiały. Ośmioletniej Edeltraud wydawało się, że dzieje się coś ważnego. Słyszała przekrzykujące się głosy, do tego czasem odezwało się radio. Edeltraud była zbyt mała, żeby rozumieć, o czym dorośli mówią, ale z ich rozmów wyczuła coś niejasnego, przytłaczającego.
Dotknęła wtedy znaku na schodach, chciała poczuć spokój i siłę, jak tyle razy wcześniej. Tym razem jednak magia znaku nie zadziałała. Edeltraud się bała. Niezrozumiale, dziecięco, ale się bała. Na jej schody wchodziło coś nieznanego, coś, czego obawiali się też dorośli. Spojrzała na swoją lalkę. Chciała ją uspokoić, ale nie udało się jej. Dziecięcy rozum wiedział, że stało się coś, czego nie można odwrócić, coś, czego nie można załagodzić, coś, co naznaczy ją na zawsze.
Dzieci czasem rozumieją więcej niż dorośli. W kuchni służące otworzyły w końcu butelkę sznapsu i zaczęły chwalić wielką siłę militarną Niemiec. Podpite, bełkotały i planowały, co nowego kupią sobie do posagu, jak będzie im dobrze i że może w końcu nie będą musiały służyć. Każda Niemka wkrótce będzie panią. Chichotały, a matka Edeltraud zostawiła je w spokoju. Może też marzyła o lepszej przyszłości.
Edeltraud jednak już wtedy wiedziała, że coś jest nie w porządku. Przytuliła mocniej swoją lalkę, a jej ośmioletni mózg zapisywał z niewyobrażalną szybkością wszystkie informacje z otoczenia. Patrzyła, nie rozumiejąc, na rozochocone służące, na otępiałą matkę, na trójkę swojego młodszego rodzeństwa. Bała się. Zaczęła się wojna, która kiedyś z nich zrobi wygnańców.
Edeltraud pogładziła znak na schodach. Chciała poczuć jego siłę, ale zamiast niej poczuła wątpliwości. Świat, który znała, znikał. Zło wyszczerzało do nich zęby, ale wszyscy, których kochała i którym ufała, uśmiechali się.
Rozpoczęła się druga wojna światowa.
Mężczyźni
Kiedy w życie Edeltraud wszedł męski świat? Nie pamiętała. Była otoczona kobietami i dziećmi, mężczyźni bywali zwykle daleko – na polu, w sadzie, w stodole, w gospodzie. Matka, kiedyś jeszcze babcia, służące, młodsze rodzeństwo, ciepła kuchnia pełna porannych, południowych i wieczornych zapachów. To był dom. Mężczyźni zaczęli w jej dziecięcym świecie odgrywać większą rolę dopiero w momencie, gdy zniknęli.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_