- promocja
Czerń kruka. Kwartet szetlandzki. Tom 1 - ebook
Czerń kruka. Kwartet szetlandzki. Tom 1 - ebook
Zdobywczyni najbardziej prestiżowej kryminalnej nagrody na świecie od brytyjskiej mistrzyni suspensu
Jest zimny styczniowy poranek i Szetlandy pokrywa gruba warstwa śniegu. Wzrok brnącej do domu Fran Hunter przyciąga barwna plama na zamarzniętej ziemi i krążące nad nią kruki. Okazuje się, że są to zwłoki jej uduszonej nastoletniej sąsiadki, Catherine Ross.
Mieszkańcy spokojnej wyspy skupiają oskarżycielskie spojrzenia na jednym człowieku, samotniku Magnusie. Ale kiedy detektyw Jimmy Perez i jego koledzy ze Szkocji upierają się, aby przeprowadzić dochodzenie, całą społeczność ogarnia atmosfera podejrzliwości i strachu.
Po raz pierwszy od lat sąsiedzi Catherine nerwowo ryglują drzwi, zdając sobie sprawę, że pośród nich mieszka morderca.
Powieść nagrodzona Złotym Sztyletem (obecnie Duncan Lawrie Dagger), brytyjską nagrodą literacką przyznawaną corocznie przez Stowarzyszenie Pisarzy Literatury Kryminalnej
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-756-4 |
Rozmiar pliku: | 825 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowy Rok, dwadzieścia po pierwszej w nocy. Magnus sprawdził czas na przysadzistym zegarze swojej matki, stojącym na półce nad kominkiem. W rogu kruk w wiklinowej klatce cicho skrzeczał i krakał przez sen. Magnus czekał. Jak zawsze przygotował pokój na przyjęcie gości. Dołożył do ognia torfu, postawił na stole butelkę whisky i imbirowy placek, który kupił w Safewayu, w czasie ostatniego pobytu w Lerwick. Przysypiał, ale nie chciał kłaść się do łóżka. A jeśli ktoś go odwiedzi…? W oknie paliło się światło, ktoś mógł więc zajrzeć – roześmiany, trochę podcięty i chętny do pogawędek. Od ośmiu lat nikt nie przychodził, żeby życzyć mu szczęśliwego nowego roku. Ale on wciąż czekał – na wszelki wypadek.
Na dworze było zupełnie cicho. Nawet wiatr nie szumiał. Na Szetlandach brak wiatru jest czymś niezwykłym. Ludzie wytężają słuch i zastanawiają się, czego im brakuje. W dzień poprószył śnieg, a o zmierzchu każdy ścięty mrozem płatek stał się twardy jak diament i zaczął błyszczeć w ostatnich promieniach słońca. Nawet teraz, gdy zrobiło się już ciemno, śnieżne kryształki lśniły, omiatane promieniem światła latarni morskiej. Również ze względu na chłód Magnus został w tym pokoju. W sypialni na wewnętrznej stronie szyby utworzyła się gruba warstwa lodu, a pościel była zimna i wilgotna.
Chyba znów przysnął. Inaczej usłyszałby, jak nadchodzą, bo na pewno nie zachowywały się cicho. Nie podkradały się. Słyszał, jak się śmieją, potykają, widział przez niezasłonięte okno dziko kołyszący się promień latarki. Obudziło go łomotanie do drzwi. Ocknął się, wiedząc, że śnił mu się koszmar, ale nie pamiętał szczegółów.
– Wejdźcie – zawołał. – Wejdźcie.
Wstał z trudem, zesztywniały i obolały. Musiały już być na ganku sztormowym. Słyszał ich szepty.
Popchnięte drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka powiew mroźnego powietrza i dwie młode dziewczyny. W kolorowych, pstrych ubraniach przypominały egzotyczne ptaki. Zauważył, że są pijane. Stały, podpierając się nawzajem. Nie były ubrane odpowiednio do pogody, ale policzki miały zarumienione i czuł zdrowie bijące od nich jak żar. Jedna miała włosy jasnoblond, druga czarne. Blondynka była ładniejsza, z wyraźnymi krągłościami, delikatna. Magnus najpierw jednak zauważył brunetkę. W jej czarnych włosach połyskiwały niebieskie pasemka. Bardzo chciał dotknąć jej włosów, ale dobrze wiedział, że nie może tego zrobić. Tylko by je spłoszył.
– Wejdźcie – powtórzył, chociaż obie były już w pokoju. Pomyślał, że sprawia wrażenie starego głupka, który powtarza się bez sensu. Ludzie zawsze się z niego śmiali. Nazywali go tępakiem i może mieli rację. Zaczął się uśmiechać i natychmiast usłyszał w myślach słowa swojej matki: „Przestań się tak idiotycznie uśmiechać. Chcesz, żeby ludzie uważali cię za głupszego, niż jesteś?”.
Jedna z dziewczyn zachichotała i weszła dalej do pokoju. Zamknął za nimi drzwi – te zewnętrzne, prowadzące na ganek, wypaczone przez deszcze, i drugie, do pokoju. Chciał powstrzymać zimno, a poza tym bał się, że uciekną. Nie mógł uwierzyć, że na jego progu stanęły tak piękne istoty.
– Usiądźcie – zaproponował. W pokoju był tylko jeden fotel, ale przy stole stały dwa krzesła. Odsunął je dla swoich gości. – Napijecie się ze mną na powitanie nowego roku.
Znowu zachichotały, podfrunęły i opadły na krzesła. W ich włosach błyszczały ozdoby. Ubrania dziewczyn były z futra, aksamitu i jedwabiu. Blondynka miała botki do kostek, ze skóry tak lśniącej, że wyglądała jak mokra smoła. Ozdobione srebrnymi sprzączkami i łańcuszkami, na wysokich obcasach i ze spiczastymi noskami. Magnus nigdy dotąd nie widział takich butów i przez chwilę nie był w stanie oderwać od nich wzroku. Brunetka miała czerwone buty. Stanął u szczytu stołu.
– Nie znam was, prawda? – zapytał, chociaż teraz, kiedy patrzył na nie z bliska, zdawał sobie sprawę, że widział je, jak przechodzą koło domu. Starał się mówić wolno, żeby mogły go zrozumieć. Czasem zdarzało mu się połykać sylaby. Słowa brzmiały dziwnie w jego uszach, jak krakanie kruka. Nauczył go kilku słów. Niekiedy tygodniami nie miał się do kogo odezwać. – Skąd jesteście?
– Byłyśmy w Lerwick. – Blondynka musiała odchylić głowę, żeby na niego spojrzeć. Widział jej język i różowe gardło. Krótki, jedwabny top wysunął się zza paska spódniczki i Magnus ujrzał skrawek ciała, równie jedwabistego, jak materiał bluzki, i pępek. – Na imprezie sylwestrowej. Podwieziono nas do końca drogi. Szłyśmy do domu, kiedy zobaczyłyśmy, że się u pana świeci.
– Napijemy się? – zapytał skwapliwie. – Napijemy? – Zerknął na brunetkę, która oglądała pokój. Jej oczy przesuwały się wolno, dostrzegając wszystko, ale i tym razem odpowiedziała blondynka.
– Przyniosłyśmy swoje picie. – Wyjęła butelkę ze zrobionej na drutach torby, którą trzymała na kolanach. W szyjce wypełnionej w trzech czwartych butelki tkwił mocno wciśnięty korek.
Magnus pomyślał, że to pewnie białe wino, ale nie był pewien. Nigdy dotąd nie próbował wina. Dziewczyna wbiła w korek ostre, białe zęby. Wstrząsnęło nim, kiedy uświadomił sobie, co zamierzała zrobić. Miał ochotę krzyknąć, żeby przestała. Wyobraził sobie, jak jej zęby łamią się przy samych dziąsłach. Powinien zaproponować, że sam odkorkuje butelkę. Zachowałby się wtedy jak dżentelmen. Zamiast tego przypatrywał się, zafascynowany. Blondynka upiła łyk, otarła usta dłonią i podała flaszkę przyjaciółce. Sięgnął po swoją whisky. Ręce mu się trzęsły i kiedy sobie nalewał, kilka kropli kapnęło na ceratę. Uniósł szklankę, a brunetka stuknęła o nią butelką. Mrużyła oczy. Powieki miała pomalowane niebieskimi i szarymi cieniami; kontur oka obwiedziony czarną kredką.
– Jestem Sally – przedstawiła się blondynka. Najwyraźniej nie znosiła ciszy tak jak jej ciemnowłosa przyjaciółka. Lubi hałas, pomyślał. Gadanie i muzykę. – Sally Henry.
– Henry – powtórzył. Znał to nazwisko, ale nie bardzo wiedział skąd. Słabo kontaktował. Nigdy nie był zbyt bystry, ale teraz myślenie kosztowało go wiele wysiłku. Przypominało patrzenie przez gęstą, morską mgłę. Dostrzegał kształty i mgliste pojęcia, ale trudno mu się było skupić. – Gdzie mieszkasz?
– W domu na końcu zatoki – wyjaśniła. – Koło szkoły.
– Twoja matka jest nauczycielką.
Teraz już wszystko zaczęło do siebie pasować. Jej matka była drobną kobietą. Pochodziła z jednej z północnych wysp. Unst. Może Yell. Wyszła za mężczyznę z Bressay, który pracował dla rady. Magnus widział go, jak jeździ dużą terenówką.
– Tak – powiedziała, wzdychając.
– A ty? – zwrócił się do brunetki, która interesowała go tak bardzo, że ciągle zerkał w jej stronę. – Jak się nazywasz?
– Catherine Ross – odezwała się po raz pierwszy. Pomyślał, że jak na tak młodą dziewczynę ma niski głos. Niski i miękki. Głos jak czarna melasa. Na chwilę zapomniał, gdzie jest. Wyobraził sobie swoją matkę, jak łyżką wlewa melasę do przygotowywanego ciasta imbirowego, obraca łyżkę nad garnkiem, łapiąc ostatnie, lepkie nitki, a potem podaje mu ją do oblizania. Przesunął językiem po wargach i z zakłopotaniem uświadomił sobie, że Catherine patrzy na niego. Potrafiła patrzeć, nie mrugając.
– Nie jesteś stąd. – Poznał to po wymowie. – Angielka?
– Mieszkam tu od roku.
– Przyjaźnicie się? – Przyjaźń była dla niego czymś nowym. Czy kiedykolwiek miał przyjaciół? Zastanawiał się nad tym jakiś czas. – Jesteście kumpelkami, prawda?
– Oczywiście – odpowiedziała Sally. – Najlepszymi przyjaciółkami.
Potem znowu zaczęły się śmiać. Piły, na zmianę podając sobie butelkę. Kiedy odchylały głowy, ich szyje w świetle gołej żarówki wiszącej nad stołem sprawiały wrażenie białych jak kreda.ROZDZIAŁ 2
Za pięć minut północ. Wszyscy w Lerwick wylegli na ulice wokół placu targowego. Byli mocno podpici, ale nikt nie zachowywał się agresywnie. Wyczuwało się wzajemną więź i wspólnotę. Każdy stanowił część roześmianego, popijającego tłumu. Sally pomyślała, że jej ojciec powinien tu być. Uświadomiłby sobie, że nie ma na co się oburzać. Może nawet dobrze by się bawił. Sylwester na Szetlandach. Pewnie, że nie to, co w Nowym Jorku czy Londynie. Co się wydarzy? Rozpoznawała większość zgromadzonych tu osób.
Basowy huk przeniknął przez nią od stóp i zadudnił w głowie. Nie mogła się zorientować, skąd dobiega muzyka, ale poruszała się w jej rytm, jak inni. Potem rozległy się dzwony, obwieszczając północ, i rozbrzmiała pieśń „Auld Lang Syne”. Sally obejmowała ludzi po bokach. Zorientowała się, że obściskuje jakiegoś faceta, i w chwili opamiętania uświadomiła sobie, że to nauczyciel matmy z liceum Andersona, jeszcze bardziej nawalony niż ona.
Później nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej. W każdym razie nie dokładnie i nie po kolei. Widziała Roberta Isbistera, wielkiego jak niedźwiedź. Stał przez klubem z czerwoną puszką w dłoni i przyglądał się im wszystkim. Może to jego szukała. Widziała samą siebie, jak przysuwa się do Roberta w rytmie muzyki, kołysząc biodrami, prawie tańcząc. Jak stoi przed nim, nic nie mówi, ale jednak flirtuje. Och, z całą pewnością flirtowała. Ujęła dłonią jego przegub i pogłaskała delikatnie. Miał złociste włoski na ramieniu, zupełnie jakby był zwierzęciem. Nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego na trzeźwo. Nigdy nie starczyłoby jej odwagi, by choćby podejść do niego, mimo że marzyła o tym od tygodni. Mimo zimna, rękawy miał podwinięte do łokci, a na przegubie zegarek ze złotą bransoletą. Pamiętała ten szczegół. Utkwił jej w głowie. Może bransoleta nie była z prawdziwego złota, ale w przypadku Roberta Isbistera, kto wie?
A potem pojawiła się Catherine. Powiedziała, że załatwiła im podwózkę do domu, w każdym razie aż do zakrętu Ravenswick. Sally chciała zostać, ale ostatecznie, pewnie przekonana przez przyjaciółkę, znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu. To także przypominało sen, bo nagle Robert też tam był. Siedział tuż koło niej, tak blisko, że czuła materiał jego dżinsów ocierający się o jej nogę i nagie przedramię na swoim karku. Czuła zapach piwa w jego oddechu. Dostała ataku mdłości, ale wiedziała, że nie może puścić pawia. Nie przy Robercie Isbisterze.
Na tylne siedzenie wcisnęła się jeszcze jedna para. Znała ich oboje. Chłopak był gdzieś z South Mainland i chodził do koledżu w Aberdeen. A ona mieszkała w Lerwick i była pielęgniarką w Gilbert Bain. Dosłownie pożerali się nawzajem. Chłopak skubał ustami wargi dziewczyny, szyję i uszy, potem otworzył szeroko usta, jakby zamierzał ją połknąć. Kiedy Sally odwróciła się znowu do Roberta, pocałował ją, ale wolno i delikatnie; nie rzucił się na nią jak wilk z „Czerwonego Kapturka”. Sally nie miała wrażenia, że jest pochłaniana.
Nie bardzo widziała chłopaka, który prowadził. Siedziała za fotelem kierowcy, miała więc przed sobą tylko tył jego głowy i ramiona okryte parką. Nie odzywał się ani do niej, ani do siedzącej z przodu Catherine. Może był wkurzony, że musi je podwieźć. Sally zamierzała z nim porozmawiać, po prostu z uprzejmości, ale wtedy właśnie Robert znowu ją pocałował. W samochodzie nie grała muzyka, nie było słychać żadnych dźwięków poza nierównym warkotem silnika i pomrukami migdalącej się pary.
– Zatrzymaj się! – To Catherine. Nie odezwała się głośno, ale rozlegające się w ciszy słowa wstrząsnęły nimi wszystkimi. Jej angielska wymowa zgrzytnęła w uszach Sally. – Stań tutaj. Sally i ja wysiądziemy. Chyba że chcecie nas podwieźć do samej szkoły.
– Nie ma mowy. – Student na chwilę oderwał się od pielęgniarki. – Chcemy jak najszybciej dotrzeć na imprezę.
– Jedźcie z nami – wtrącił się Robert.
Zaproszenie było kuszące i przeznaczone dla Sally, ale odpowiedziała Catherine.
– Nie, nie możemy. Sally powinna być u mnie w domu. Nie pozwolili jej jechać do miasta. Jeżeli szybko nie wrócimy, rodzice zaczną jej szukać.
Sally nie podobało się, że Catherine mówi za nią, ale wiedziała, że koleżanka ma rację. Nie może nawalić. Jeżeli matka dowie się o nocnej eskapadzie, na pewno się wścieknie. Ojciec właściwie był rozsądny, ale matka miała szajbę. Czar prysł i Sally wróciła do prawdziwego świata. Uwolniła się z objęć Roberta, przeszła nad nim i wysiadła z samochodu. Zimno zaparło jej dech; poczuła zawrót głowy i euforię, jak po kolejnym drinku. Stała ramię w ramię z Catherine i patrzyła, jak znikają tylne światła samochodu.
– Sukinsyny – warknęła Catherine z takim jadem, że Sally zaczęła się zastanawiać, czy coś zaszło pomiędzy koleżanką a kierowcą. – Mogliby nas podrzucić. – Poszperała w kieszeni, wyciągnęła cienką latarkę i oświetliła ścieżkę przed nimi. Cała Catherine. Zawsze przygotowana.
– Mimo wszystko, to była fajna noc – powiedziała Sally z uśmiechem. – Zajebiście fajna. – Kiedy zarzucała pasek torby na ramię, coś ciężkiego uderzyło ją w biodro. Wyciągnęła butelkę wina, napoczętą, zatkaną korkiem. Skąd to się tu wzięło? Zupełnie nic sobie nie przypominała. Pokazała flaszkę Catherine, starając się poprawić koleżance nastrój. – Zobacz. Mamy coś dobrego na drogę.
Zachichotały i potykając się, poszły oblodzoną ścieżką.
Kwadrat światła, który pojawił się jakby znikąd, zaskoczył dziewczyny.
– Gdzie my, do cholery, jesteśmy? – Po raz pierwszy Catherine wydawała się zaniepokojona, mniej pewna siebie, zdezorientowana.
– To Hillhead. Dom na szczycie skarpy.
– Ktoś w nim mieszka? Myślałam, że jest pusty.
– Należy do takiego starego faceta – odparła Sally. – Magnusa Taita. Mówią, że ma popieprzone w głowie. Samotnik. Zawsze nas ostrzegano, żeby trzymać się od niego z daleka.
Catherine już się nie bała. A może tylko nadrabiała miną.
– Ale siedzi tam zupełnie sam. Powinnyśmy pójść i życzyć mu szczęśliwego nowego roku.
– Słyszałaś? Ma nierówno pod sufitem.
– Boisz się – powiedziała niemal szeptem Catherine.
Boję się jak cholera i nie wiem dlaczego.
– Nie bądź głupia.
– Nie odważysz się.
Catherine włożyła rękę do torby Sally. Wyjęła butelkę, wypiła łyk, wetknęła korek z powrotem i oddała ją koleżance.
Sally przytupywała nogami, dając do zrozumienia, że bez sensu tak stać na mrozie.
– Powinnyśmy wracać. Sama mówiłaś, że moi starzy będą czekać.
– Możemy powiedzieć, że składałyśmy życzenia sąsiadom. No dalej. Rzucam ci wyzwanie.
– Nie pójdę sama.
– No dobra. Pójdziemy obie.
Sally nie była pewna, czy Catherine planowała to od samego początku, czy też wmanewrowała się w sytuację, z której nie mogła się z honorem wycofać.
Dom stał z dala od drogi. Nie prowadziła do niego żadna ścieżka. Kiedy podeszły bliżej, Catherine poświeciła latarką w stronę budynku. Jasny promień oświetlił szary dach pokryty łupkiem, potem stertę torfu obok ganku. Czuły zapach dymu unoszącego się z komina. Z drewnianych drzwi odłaziły łuski zielonej farby.
– No, idź – ponagliła Catherine. – Zapukaj.
Sally ostrożnie zastukała.
– Może już położył się spać i tylko zostawił włączone światło.
– Nie. Widzę go w środku.
Catherine weszła na ganek i załomotała pięścią w wewnętrzne drzwi. Zupełnie jej odbiło, pomyślała Sally. Nie wie, w co się plącze. Cała ta historia jest porąbana. Miała ochotę uciec, wrócić do nudnych i rozsądnych rodziców, ale zanim zdążyła się poruszyć, w domu rozległ się jakiś dźwięk. Catherine otworzyła drzwi i obie niepewnym krokiem weszły do pokoju. Mrugały, nagle oślepione światłem.
Stary mężczyzna szedł w ich stronę. Sally wytrzeszczyła na niego oczy. Zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mogła się opanować. Do tej pory widywała go z oddali. Jej matka była zazwyczaj życzliwa w stosunku do leciwych sąsiadów; proponowała, że zrobi im zakupy, przyniesie zupę i pieczywo, ale z Magnusem Taitem unikała jakichkolwiek kontaktów. Kiedy przechodziły obok jego domu, zawsze popędzała Sally.
– Nigdy tam nie chodź – nakazywała, kiedy Sally była jeszcze dzieckiem. – To paskudny człowiek. Jego dom nie jest bezpiecznym miejscem dla małych dziewczynek.
W rezultacie gospodarstwo Taita szczególnie ją fascynowało. Patrzyła w tamtą stronę, kiedy szła do miasta lub wracała do domu. Parę razy dostrzegła grzbiet mężczyzny zgięty nad strzyżoną owcą; widziała jego sylwetkę na tle słońca, kiedy stał przed gankiem i obserwował drogę. Teraz, kiedy był tak blisko, miała wrażenie, że stanęła oko w oko z postacią z bajki.
On też się na nią gapił. Pomyślała, że facet naprawdę przypomina jakiegoś bohatera z książki z obrazkami. Trolla, stwierdziła nagle. Wypisz wymaluj troll, z tymi krótkimi, grubymi nogami, krępym ciałem, lekko przygarbiony, z szerokimi ustami i nierównymi, pożółkłymi zębami. Nigdy nie lubiła bajki „Three Billy Goats Gruff”. W dzieciństwie strasznie się bała, kiedy wracając do domu, musiała przejść przez most nad strumieniem. Wyobrażała sobie, że mieszka pod nim troll z płonącymi czerwienią oczami, który chce ją zaatakować. Zastanawiała się teraz, czy Catherine ma ze sobą aparat fotograficzny. Zdjęcie starego byłoby niesamowite.
Magnus spojrzał na dziewczyny zaczerwienionymi, łzawiącymi oczami, sprawiając wrażenie, że nie jest w stanie skupić wzroku.
– Wejdźcie – powiedział. Jego wargi rozchyliły się w uśmiechu.
Sally zorientowała się, że trajkocze bez przerwy. Jak zawsze, kiedy była zdenerwowana. Słowa wylatywały z jej ust i nie miała pojęcia, o czym mówi. Magnus zamknął drzwi i stanął przed nimi, blokując jedyną drogę na zewnątrz. Zaproponował whisky, ale przecież nie mogła przyjąć poczęstunku. Diabli wiedzą, co mógł tam dosypać. Wyjęła z torby butelkę wina, uśmiechnęła się, żeby udobruchać faceta, i dalej nawijała bez sensu.
Poruszyła się, chcąc wstać, ale mężczyzna trzymał w ręku długi, spiczasty nóż z czarną rękojeścią. Kroił nim ciasto stojące na stole.
– Powinnyśmy już iść – powiedziała. – Słowo daję, rodzice będą się martwić.
Ale odniosła wrażenie, że jej nie słuchają. Z przerażeniem patrzyła, jak Catherine bierze kawałek ciasta i wkłada go do ust. Sally widziała okruszki na wargach i między zębami przyjaciółki. Stary mężczyzna stał nad nimi z nożem w ręku.
Rozglądając się w poszukiwaniu wyjścia, Sally zobaczyła ptaka w klatce.
– Co to? – zapytała gwałtownie, bez namysłu.
– Kruk. – Stał nieruchomo, przyglądając się jej, potem ostrożnie położył nóż na stole.
– Czy to nie okrutne, trzymać go w zamknięciu?
– Miał złamane skrzydło. Nie poleciałby, nawet gdybym go wypuścił.
Ale Sally nie słuchała wyjaśnień. Stary zamierza uwięzić je w domu, jak tego czarnego ptaka z wielkim dziobem i uszkodzonym skrzydłem.
Nagle Catherine wstała, otrzepując z okruszków dłonie. Sally zrobiła to samo. Catherine podeszła do mężczyzny tak blisko, że mogłaby go dotknąć. Była wyższa i patrzyła na niego z góry. Przez koszmarną chwilę Sally obawiała się, że koleżanka chce pocałować go w policzek. A wtedy Sally też będzie musiała. Ponieważ to wszystko stanowiło część wyzwania, prawda? Przynajmniej tak jej się wydawało. Od chwili, kiedy weszły do tego domu, wszystko stałoby się wyzwaniem. Magnus nie ogolił się dokładnie. W zmarszczkach na jego policzkach rosły twarde, siwe włosy. Zęby miał żółte i pokryte śliną. Sally pomyślała, że wolałaby raczej umrzeć niż go dotknąć.
Ale ten moment minął i już były na zewnątrz. Śmiały się tak głośno, że Sally pomyślała, że pewnie zaraz się zsika albo obie wywalą się w śnieg. Kiedy ich wzrok znowu przyzwyczaił się do ciemności, nie musiały zapalać latarki. Była prawie pełnia i znały drogę powrotną.
W domu Catherine panowała cisza. Jej ojciec nie uznawał świętowania Nowego Roku i wcześnie położył się spać.
– Wpadniesz na chwilę? – spytała Catherine.
– Lepiej nie. – Sally wiedziała, że takiej odpowiedzi powinna udzielić. Czasami nie mogła się zorientować, co właściwie Catherine myśli. A niekiedy czuła to dokładnie. Teraz wiedziała, że Catherine chce już zostać sama.
– Wezmę od ciebie tę butelkę. Ukryję dowody rzeczowe.
– Dobra.
– Postoję tu i popilnuję, aż dojdziesz do domu – oświadczyła Catherine.
– Nie musisz.
Ale Catherine stała, oparta o mur ogrodowy, i obserwowała.
„Auld Lang Syne” – popularna szkocka pieśń ludowa, śpiewana w wigilię Nowego Roku (przyp. tłum.).
„Billy Goats Gruff” – norweska bajka o trzech koziołkach, które miały przejść przez most, pod którym mieszkał troll (przyp. red.).ROZDZIAŁ 3
Gdyby miał taką szansę, Magnus z przyjemnością opowiedziałby dziewczynom o krukach. Na jego ziemi zawsze były kruki. W dzieciństwie często je obserwował. Czasem wyglądało to tak, jakby się bawiły. Śmigały w przestworzach jak dzieci bawiące się w berka, a potem składały skrzydła i spadały z nieba. Magnus wyobrażał sobie, jakie to musi być podniecające, czuć pęd wiatru, prędkość lotu nurkowego. Potem podrywały się znowu w górę, a ich krzyki brzmiały jak śmiech. Pewnego razu widział, jak jeden za drugim zjeżdżały po śniegu na grzbiecie ze skarpy na drogę, zupełnie jak chłopcy, którzy ślizgali się na sankach, dopóki matka nie przegoniła ich, krzycząc z ganku domu.
Ale kiedy indziej kruki były najokrutniejszymi ptakami. Pamiętał, jak wydziobywały oczy nowo narodzonemu jagnięciu. Owca, becząca z bólu i wściekłości, nie mogła ich odstraszyć. Magnus też tego nie zrobił. Nawet nie próbował. Nie potrafił przestać patrzeć, jak dziobią i szarpią, nurzając szpony we krwi.
Przez cały tydzień po Nowym Roku wciąż myślał o Sally i Catherine. Widział je w wyobraźni, kiedy budził się rankiem, a kiedy późno w nocy drzemał w fotelu przed ogniem, śniły mu się. Zastanawiał się, kiedy znowu przyjdą. Nie wierzył, że kiedykolwiek wrócą, ale też nie mógł znieść myśli, że nigdy już z nimi nie porozmawia. A przez cały tydzień wyspy były skute mrozem i zasypane śniegiem. Szalały tak silne zamiecie, że z okna nie dostrzegał drogi. Płatki śniegu były bardzo drobne, porwane wiatrem wirowały i wzbijały się spiralami w górę jak dym. Potem wiatr ucichał i wychodziło słońce. Promienie odbite od śniegu raziły w oczy tak, że musiał mrużyć powieki, aby dojrzeć świat wokół domu. Patrzył na błękitny lód w zatoce, pług śnieżny oczyszczający szlak do głównej drogi, furgonetkę pocztową, ale nigdzie nie widział pięknych, młodych kobiet.
Raz spostrzegł panią Henry, matkę Sally, nauczycielkę. Wychodziła ze szkoły. Miała na sobie grube, futrzane buty i różową kurtkę z podniesionym kapturem. Była o wiele młodsza od Magnusa, ale pomyślał, że ubiera się jak stara kobieta. A przynajmniej taka, która nie dba o to, jak wygląda. Była bardzo drobna i poruszała się truchtem jak ktoś bardzo zaaferowany, dla kogo czas ma wielkie znaczenie. Patrząc na nią, poczuł nagle obawę, że może do niego przyjść. Może dowiedziała się o wizycie Sally u niego w Nowy Rok. Wyobraził sobie, że urządza mu scenę, wrzeszczy prosto w twarz z tak bliska, że czuć jej oddech i pryskające z ust kropelki śliny. „Nie waż się zbliżać do mojej córki”. Przez moment poczuł się zdezorientowany. Czy ta scena powstała tylko w wyobraźni, czy była wspomnieniem? Ale pani Henry nie skierowała się na wzgórze, do jego domu. Poszła dalej.
Trzeciego dnia skończyło mu się jedzenie: chleb, mleko, owsiane ciasteczka i ulubione czekoladowe herbatniki. Pojechał autobusem do Lerwick. Niechętnie opuszczał dom. Przecież w czasie jego nieobecności mogły przyjść dziewczyny. Wyobraził sobie, jak wspinają się w górę zbocza, śmiejąc się i ślizgając, stukają do drzwi i nikogo nie zastają. Najgorsze było to, że nie mógłby się zorientować, czy rzeczywiście przyszły. Śnieg był tak mocno ubity, że nie zostawiłyby żadnych śladów.
Znał wielu pasażerów autobusu. Z niektórymi chodził do szkoły. Na przykład z Florence, która przed emeryturą pracowała jako kucharka w hotelu Skilling. W młodości trochę się przyjaźnili. Ładna dziewczyna i świetna tancerka. Kiedyś byli na tańcach w ratuszu w Sandwick. Grali chłopcy Eustonów, a w jednym z szybkich szkockich tańców Florence się potknęła. Magnus złapał ją w ramiona i trzymał przez moment, zanim pobiegła, śmiejąc się, do innych dziewcząt. W głębi autobusu siedział Georgie Anderson – uszkodził sobie nogę w wypadku i musiał zrezygnować z rybołówstwa.
Ale Magnus usiadł z dala od innych i nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi. Tak było zawsze. Już się do tego przyzwyczaił. Kierowca włączył ogrzewanie na cały regulator. Gorące powietrze dmuchało spod siedzeń, rozpuszczając śnieg na butach pasażerów, aż środkiem zaczęła płynąć woda – to do przodu, to do tyłu, w zależności od tego, czy autobus jechał pod górę, czy z góry. Okna zaparowały i Magnus zorientował się, że pora wysiadać dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczęli opuszczać autobus.
Lerwick stało się hałaśliwym miasteczkiem. Kiedy dorastał, znał tu wszystkich. Teraz nawet w zimie na ulicach było pełno nieznajomych i samochodów. W lecie robiło się jeszcze gorzej. Wtedy pojawiali się też turyści. Przypływali nocnym promem z Aberdeen, rozglądali się i gapili z niedowierzaniem, jakby znaleźli się w zoo albo na innej planecie. Niekiedy do portu wpełzały wielkie wycieczkowce i sterczały tam nad dachami budynków. Godzinę później ich pasażerowie zaczynali okupować miasto. Prawdziwy najazd. Mieli rozentuzjazmowane miny i radośnie pokrzykiwali, ale Magnusowi wydawało się, że byli rozczarowani tym, co zastali, zupełnie jakby miasteczko nie spełniło ich oczekiwań. Zapłacili mnóstwo pieniędzy za rejs i czuli się oszukani. Być może Lerwick wcale nie różniło się tak bardzo od miejsc, z których przybyli.
Tym razem ominął centrum i pojechał autobusem do supermarketu na skraju miasta. Nad zamarzniętym jeziorem Clickmin Loch krążyły dwa łabędzie, szukając skrawka czystej wody, gdzie mogłyby usiąść. Ktoś uprawiał jogging i biegł ścieżką w kierunku ośrodka sportów. Zazwyczaj Magnus lubił odwiedzać supermarket. Podobały mu się jaskrawe światła i kolorowe ogłoszenia. Podziwiał szerokie przejścia między regałami i wypełnione półki. Nikt go tu nie niepokoił, nikt nie znał. Od czasu do czasu kobieta przy kasie przyjaźnie komentowała jego zakupy. On zaś odpowiadał uśmiechem i wspominał czasy, kiedy wszyscy sympatycznie go pozdrawiali. Po zrobieniu zakupów mógł pójść do barku i zafundować sobie kawę z mlekiem i coś słodkiego – ciastko z morelami i wanilią albo kawałek tortu czekoladowego, tak miękkiego, że trzeba było jeść łyżeczką.
Ale dzisiaj się spieszył. Nie miał czasu na kawę. Chciał złapać pierwszy autobus do domu. Stał na przystanku z dwoma torbami u stóp. Świeciło słońce, ale w powietrzu wirował śnieg, drobny jak cukier puder. Osiadał na jego kurtce i włosach. Tym razem Magnus miał cały autobus dla siebie. Zajął miejsce prawie na samym końcu.
Catherine wsiadła dwadzieścia minut później, kiedy byli w połowie drogi do jego domu. Początkowo jej nie zauważył. Wytarł krążek na zaparowanej szybie i wyglądał na zewnątrz. Zdał sobie sprawę, że autobus się zatrzymuje, ale był pogrążony w marzeniach. Nagle coś sprawiło, że się odwrócił. Może to jej głos, kiedy prosiła o bilet. Nie usłyszał go jednak świadomie. Pomyślał, że raczej perfumy, zapach, który pojawił się razem z nią w jego domu w Nowy Rok, ale to przecież niemożliwe. Nie mógł go poczuć aż z przodu autobusu. Wciągnął powietrze nosem; pachniało tylko spalinami diesla i mokrą wełną.
Nie oczekiwał, że się z nim przywita. Wystarczająco ekscytujący był sam jej widok. Polubił obie dziewczyny, ale Catherine bardziej go fascynowała. Nadal miała we włosach niebieskie pasemka, ale ubrana była w długi, obszerny szary płaszcz, który sięgał niemal do kostek, mokry i trochę zabłocony na dole. Do tego czerwony jak krew szalik zrobiony na drutach. Sprawiała wrażenie zmęczonej. Ciekawe, kogo tu odwiedzała. Opadła na przednie siedzenie. Wyglądała na zbyt wyczerpaną, żeby przejść w głąb autobusu. Ze swojego miejsca widział ją niezbyt dobrze, ale odniósł wrażenie, że dziewczyna ma zamknięte oczy.
Stanęła do wyjścia na jego przystanku. Magnus zatrzymał się, żeby wysiadła pierwsza. Nadal nie zwracała na niego uwagi. Czy mógł mieć do niej o to pretensje? Zapewne wszyscy starzy ludzie wyglądali dla niej tak samo, podobnie jak turyści dla niego. Ale kiedy zeszła na niższy stopień, odwróciła się i go zobaczyła. Uśmiechnęła się wolno i wyciągnęła rękę, aby pomóc mu zejść. Miała wełniane rękawiczki, nie poczuł więc dotknięcia jej skóry, jednak sam ten bezpośredni kontakt był dla niego przeżyciem. Magnusa zaskoczyła reakcja własnego ciała i modlił się, żeby dziewczyna nie poczuła jego podniecenia.
– Cześć – powiedziała tym swoim głosem przypominającym czarną melasę. – Przepraszam za tamtą noc. Mam nadzieję, że nie sprawiłyśmy panu kłopotu.
– Nic podobnego – odparł, lekko jąkając się ze zdenerwowania. – Cieszyłem się, że wpadłyście.
Uśmiechnęła się, jakby usłyszała coś zabawnego.
Kilka pierwszych metrów szli w milczeniu. Gorączkowo się zastanawiał, co mógłby jej powiedzieć. Krew tętniła mu w uszach zupełnie jak wtedy, kiedy zbyt długo przerywał w słońcu rzepę na polu, a potem stał oparty o motykę, dysząc ciężko.
– Jutro wracamy do szkoły – oznajmiła nagle. – Koniec ferii.
– Lubisz szkołę?
– Nie bardzo. Nuda.
Nie wiedział, jak na to zareagować.
– Ja też nie lubiłem szkoły – odparł po chwili, a potem dodał, po prostu, żeby się odezwać: – Gdzie byłaś dzisiaj rano?
– Nie dzisiaj rano. Ubiegłej nocy. Zostałam u przyjaciółki. Po imprezie.
– Sally nie poszła z tobą?
– Nie, rodzice jej nie pozwolili. Są bardzo surowi.
– Fajnie było? – spytał naprawdę zaciekawiony. Nigdy nie chodził na żadne przyjęcia.
– Och. No wie pan…
Ciekawe, co jeszcze chciałaby dodać. Może podzieliłaby się z nim jakąś tajemnicą? Dotarli do miejsca, gdzie powinien skręcić i ruszyć na górę, do swojego domu. Zatrzymali się. Czekał, żeby powiedziała coś więcej, ale tylko stała nieruchomo. Tego ranka nie miała pomalowanych oczu, jedynie obwiedzione czarną kredką. Linie były rozmazane i wyblakłe, jakby nie poprawiała ich przez całą noc. W końcu przerwał ciszę.
– Może wstąpiłabyś na chwilę? – spytał. – Żeby wypić ze mną kieliszeczek na rozgrzewkę? Albo herbaty?
Ani przez chwilę nie myślał, że dziewczyna się zgodzi. Była dobrze wychowana. Na pewno ją nauczono, żeby nie chodziła do domu obcego człowieka. Popatrzyła na niego, zastanawiając się nad propozycją.
– Trochę za wcześnie na kieliszeczek – odparła.
– No to może herbaty? – Poczuł, że jego wargi rozciągają się w głupkowatym uśmiechu, który zawsze tak bardzo irytował matkę. – Mam herbatę i czekoladowe ciasteczka.
Ruszył ścieżką, przekonany, że Catherine pójdzie za nim.
Nigdy nie zamykał drzwi na klucz; otworzył je pchnięciem i przepuścił dziewczynę w progu. Kiedy czekał, aż Catherine otrząśnie śnieg z butów na wycieraczce, rozejrzał się wkoło. Na zewnątrz panował spokój. Nikogo, kto mógłby ich zobaczyć. Nikt nie wiedział, że odwiedza go ta piękna istota. Była jego skarbem, krukiem w klatce.
Ciąg dalszy w wersji pełnej