- W empik go
Czerwień obłędu - ebook
Czerwień obłędu - ebook
Dorian miał wszystko – młodą i piękną żonę, dom w dobrej dzielnicy Jarocina, zdolnego syna, udany seks, ciekawą pracę i poukładane życie.
Nagle jego świat legł w gruzach – runęło wszystko, co do tej pory było dla niego ważne. I nie spowodował tego żaden kataklizm, a samospełniające się wizje, które wtargnęły w jego uporządkowany świat.
Spokojny dotąd mężczyzna uwikłany zostaje w pasmo nieprzewidzianych sytuacji, które zapowiadają tragedię. Co z tym wszystkim ma wspólnego kobieta w czerwonej sukni?
Poznajemy Dawida Waszaka z zupełnie innej strony. Nie dostajemy krwiożerczego
horroru, lecz thriller, który zawładnie naszym umysłem. W trakcie zagłębiania się w fabułę stracimy kontakt z rzeczywistością.
Zaczytany w Książkach
http://zaczytanywksiazkach.blogspot.com
Sebastian Czapliński
Dawid Waszak urodził się 28 stycznia 1989 roku w Jarocinie. Został absolwentem technikum handlowego, po czym zrezygnował z dalszej edukacji na rzecz rozwijania swoich pasji związanych z literaturą. W 2012 roku podczas pobytu w Niemczech ukończył swoje pierwsze dzieło pt. „Narodziny zła”. Książka zebrała wiele pozytywnych recenzji, co zmotywowało młodego pisarza do rozpoczęcia działań nad nową powieścią „O tym, który raz już umarł”. Oprócz pisania pasją
Waszaka jest również muzyka rockowa i alternatywna.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-786-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od zawsze mieszkałem w Jarocinie i chyba do końca życia będę tam mieszkał. W średniej wielkości mieście, rockiem pisanym, idealnym dla młodej generacji, dla buntowników, ludzi trzymających swoje życie mocno w garści tak, aby nie stracić z niego ani minuty. Mieście, w którym rozpoczęła się oficjalna walka o wolność. Walka słowami, wykrzykiwanymi w rytm najlepszej punkrockowej muzyki. Mieście, którego nazwa wywoływała w całej Polsce uśmiech i szacunek, jakby mieszkańcy innych miejscowości zazdrościli nam takiej historii. Na pewno gdy już poznacie mnie lepiej, będzie wam trudno w pewne rzeczy uwierzyć. Najśmieszniejsze jest to, iż byłem pewien, że nigdy się nie zmienię, ale gdy dorosłem, moje wartości są już inne.
Szaleńczą młodość zamieniłem na ułożoną „starość”. Nie miałem już ochoty pić, bawić się, śpiewać. Zamiast tego wolałem zająć się moją rodziną, zapewnić jej dobry byt i spokojne życie. Zadziwiające, jak z biegiem czasu człowiek może się zmienić, chociaż wydaje mi się, że zawsze byłem romantykiem. Jeśli chodzi o sprawy miłosne – moją największą wadę – to bałem się zagadać do kobiety. Byłem pewien, że nie dam rady nikogo poderwać. Mogę sobie tłumaczyć, że może dlatego chciałem być punkiem i udawać twardziela. Być może w ten sposób ukrywałem swoją słabość, ale gdy poznałem tę jedyną, miłość wzięła górę.
Mężczyzna średniej budowy ciała, w wieku trzydziestu dwóch lat. W miarę wysoki (trochę ponad metr osiemdziesiąt), średnio długie włosy, zawsze ułożone. Musiał sprawiać wrażenie taktownego i dokładnego. Tego wymagała jego praca. Najczęściej odziany w koszulę bądź marynarkę (nigdy obie naraz), do tego spodnie dżinsowe i półbuty, czarne rzecz jasna. Na ręce Rollex, nie był najnowszy, ale liczy się firma. Mimo że obowiązki wymagały siedzenia całymi dniami przed komputerem, nie potrzebował okularów. Praca nie do końca była dla niego zadowalająca – oczekiwała, by stał się człowiekiem, którym tak naprawdę nie był. Fakt, zgadza się, był pedantyczny, ale jeśli chodzi o resztę, był zupełnie kimś innym. Tak, to mowa o mnie! Zmieniłem się, prawda? Skórę zrzuciłem jakieś trzynaście lat temu. Podobnie jak nieład na głowie. Nie popadłem w paranoję, nie miałem zamiaru chodzić ciągle w garniturze, wolałem styl bardziej luźny, ale praca to nie wakacje. Każdy musi wybrać: albo pieniądze, albo zachowanie. Wiecie, co ja wybrałem? Zresztą każdy by to wybrał dla rodziny. Po to się uczyłem, aby zapewnić jej byt, chociaż nie tak to sobie wyobrażałem. Zawsze chciałem jeździć po miastach, spotykać się z ciekawymi ludźmi, poszerzać krąg znajomych, nawet igrać ze śmiercią, pluć jej w twarz, dlatego poszedłem na studia dziennikarskie.
Pamiętam to podekscytowanie, gdy zaczynałem zajęcia, które jednak w czasie ich trwania szybko opadało. W teorii wszystko było super, ale później zaczynały się nudne wykłady, które niewiele miały wspólnego z dziennikarstwem. Jakoś udało mi się wytrzymać. Po ukończeniu studiów dostałem dobrą posadę i robiłem to, co lubię. Byłem specjalistą do spraw promocji firmy zajmującej się utylizacją odpadów. Tak właśnie, siedzę tam do dzisiaj, zamiast spełniać marzenia, ale rodzina oczywiście wszystko mi rekompensuje. Fakt, że ją uszczęśliwiam, był dla mnie największym darem, nie zawahałbym się oddać za nią życia. Nie piję, to znaczy nie nadużywam alkoholu. Czasem zdarza mi się wypić jednego drinka, jednak wolę nie niszczyć sobie zdrowia. Zamiast tego – przyznam się – jestem uzależniony od kawy, wypijam jej hektolitry. Może wam się to wydawać śmieszne, że nie piję zbyt często alkoholu, bo dbam o zdrowie, ale kofeiną się nie przejmuję… No cóż… Ludzie (łącznie ze mną) to idioci, każdy ma jakąś słabość. Ja z dwojga złego wolałem kawę, po niej nie robi się głupich rzeczy. W trakcie dnia potrafiłem wypić siedem filiżanek (chociaż czasem zdarzało się więcej). Muszę tu znowu zrzucić winę na moją pracę – gdyby nie ona, wypijałbym ich znacznie mniej. Starałem się nawet rzucić kawę, wychodziło mi to przez… – niech pomyślę… – pełne dwa dni! Gdy jednak cała kofeina ze mnie zeszła, byłem do niczego, jak alkoholik na kacu, jak ćpun na głodzie. Syndrom odstawienia dawał mi się mocno we znaki. Nie byłem w stanie niczego zrobić, tylko spać, spać i nic poza tym. Czasem brałem również tabletki. Zwykłe, przeciwbólowe. Zapisał mi je lekarz rodzinny. Jakaś nowość, która czyniła cuda. Tylko one pomagały mi na migrenę.
Nie byłem nerwowym człowiekiem, wolałem wszystkie zgrzyty wyjaśnić ze spokojem, bez zbędnych krzyków. Niestety, bywają sytuacje, w których po prostu się nie da. Ale o takich opowiem wam później.
Dzień zaczął się normalnie. Obudziła mnie żona tak, jak to zwykła robić – pocałunkiem w policzek. Miała na sobie koronkowe bokserki, które nie zakrywały prawie niczego, do tego zwiewną koszulkę z jakimś misiakiem lub serduszkiem na środku. Takich zestawów miała kilka, a każdy równie seksowny. Zawsze, gdy tak odchodziła, miałem ochotę zatrzymać ją siłą i wziąć byle gdzie, żeby była znowu moja. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę na mnie działało… Ten tyłek, którym ponętnie kręciła, oddalając się ode mnie, ten uśmiech, którym mnie obdarowywała, obracając się przed wyjściem z sypialni, czy może ten seks, który towarzyszył nam wieczorami. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale chyba działało na mnie wszystko naraz.
Byłem szczęściarzem, miałem piękną żonę, znacznie powyżej moich progów, i sam nie wiem, jak to się stało. Szczupła blondynka, o którą walczył w szkole każdy nastolatek. Wiem, bo byłem jednym z nich. Miałem o tyle lepiej, że męczyłem ją również na lekcjach. Chodziliśmy razem do podstawówki, bawiliśmy się razem w piaskownicy. Nie musieliśmy zmieniać szkoły, chodziliśmy do jednej z większych, w której było wszystko. Gdy pomyślę, w jaki sposób ją zagadywałem… aż sam się dziwię, że była chętna do rozmowy ze mną. Byłem szczeniakiem i sam do końca nie wiedziałem, jak się za to zabrać. Starałem się o jej względy jakieś pół roku (z przerwami oczywiście). Moje szanse znacznie wzrastały po każdym jej rozstaniu z chłopakiem. Wtedy właśnie, załamana, musiała walczyć z bólem w sercu po nieudanej miłości. Takie szanse miałem dwie. Po pierwszej dałem dupy, bałem się zrobić ten krok, po którym przeszedłbym na stronę tych fajnych chłopaków, którzy mają dziewczyny, tych bezdziewicowców. Wyprzedził mnie wtedy Franek, ten Franek z drużyny, na pewno go znacie! Zrobił ten krok, na który brakowało mi odwagi. Za drugim razem nie byłem już taki głupi, kochałem się w niej bardzo długo, więc nie mogłem zmarnować drugiej szansy.
Włosy miała długie, a grzywkę w stylu emo (chyba tak to się teraz nazywa). Ogromne oczy sprawiały, że każdy w nich tonął. Miała idealną cerę z jedną skazą. Był to pieprzyk, który dodawał jej tylko uroku. Po trzynastu latach nic się nie zmieniła, no może doszło jej jedynie kilka zmarszczek, ale nie przeszkadzało mi to. Nie chcę, abyście pomyśleli, że chwalę się swoją żoną, ale każdy, kto miałby przy sobie kogoś takiego, z pewnością by się chwalił! Jej uśmiech był najpiękniejszy. Wtedy jej kości policzkowe aż promieniały. Mrużyła przy tym delikatnie oczy, dzięki czemu wyglądała niewinnie. Uwielbiałem ten widok, gdy budziła mnie i wychodziła z sypialni. Obracała się na chwilę tak, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze leżę. Mogłem wtedy chwilę popatrzeć na jej tyłek, gdy otwierała szafę, wyciągając szlafroczek. Pamiętam do tej pory, jak koledzy gratulowali mi dziewczyny, zapewniając przy tym, że długo ten związek nie potrwa. Przyznajcie się… wy też byście tak powiedzieli? W końcu rzadko się zdarza, żeby szkolne miłostki przetrwały dorastanie. Ja uważam, że każda może przetrwać, trzeba ją tylko naprawiać, a nie wyrzucać przy drobnej usterce.
Wracając do tematu… Wychodząc, zawsze dawała mi chwilę spokoju, wiedziała, że lubię poleżeć w ciszy. Ona natomiast w tym czasie budziła Kacpra, naszego synka, który w tym roku zaczął już chodzić do szkoły.
Miał sześć lat. Drobny chłopak, którego – niestety – rozpieszczaliśmy. Niestety… bo już się do tego przyzwyczaił. Blondyn ze średniej długości włosami. Był ładny po mamie. Całe szczęście, bo gdyby był podobny do mnie, nie wyglądałby za ciekawie. Miał niebieskie oczy i usta przypominające Kevina ze świątecznego filmu. Najczęściej nosił koszulę w kratkę (oczywiście nie tę samą codziennie) i dżinsy. Szkoda mi było, że to taki delikatny chłopak. Byłem pewien, że w szkole będzie miał przejebane, rówieśnicy dadzą mu w kość. Można było powiedzieć, że miał duszę artysty. Zamiast bawić się zabawkami, wolał rysować. Jak na ten wiek, wychodziło mu to zadziwiająco dobrze. Chociaż przyznam, że czasem przyprawiał mnie o gęsią skórkę na plecach. Kiedy brał ołówek, był jak w transie, nie zwracał uwagi na nic.
Każdego poranka potrzebowałem chwili, aby dojść do siebie. Przecierałem oczy, myśląc o pracy. Czekał mnie ciężki dzień. O godzinie jedenastej mieliśmy spotkanie w sprawie premii. Dla kogoś z zewnątrz mogłoby się wydawać, że to nic takiego – miłe spotkanie w sprawie dodatkowej kasy. Zaczynając tam pracę, cieszyłem się, gdy usłyszałem o pierwszym takim zebraniu. Rozmowa o premii? – zajebiście, pomyślałem.
Możecie pomyśleć, że z biegiem czasu zdziadziałem, że zrobił się ze mnie stary grzyb, przesiąknięty już tymi wszystkimi pieniędzmi. Nic bardziej mylnego. Właśnie tam stałem się bardziej ludzki niż kiedykolwiek; najwidoczniej nie miałem tak twardej dupy jak myślałem. Firma, na pierwszy rzut oka, wydawała się w porządku, ale w rzeczywistości utworzyły się w niej dwie grupy. Jedna z nich (ta starsza) walczyła z tą drugą o miejsce w szeregu. Dlatego też zacząłem, a raczej starałem się, pomagać tym, którzy pracowali tam krócej. Krótko mówiąc, chodziło o pieniądze. Dlatego właśnie co jakiś czas miało miejsce takie spotkanie. Teraz, leżąc na łóżku, zastanawiałem się, komu tym razem nie będzie pasowała czyjaś wypłata. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nasza dawna kadrowa, która nie ukrywała przed nikim premii kolegów.
Położyłem ręce za głowę i zaciągnąłem się świeżym powietrzem. Uwielbiam ten zapach i szum drzew na podwórku. Każdego poranka przez jakieś dziesięć minut wpatrywałem się w okno. To mnie uspokajało i przygotowywało na wojnę w pracy. Mówiłem już wam, czym się zajmowałem? Byłem tym gościem, który zwykle załatwia sprawy promocji firmy, zajmuje się organizacją festynów itp. Z pracą u mnie bywało różnie. Czasem miałem jej aż tyle, że nie wiedziałem, w co mam ręce włożyć, a czasami musiałem jej szukać, aby się nie zanudzić. Jednak przez kilka ostatnich dni bardziej wchodziła w grę ta druga opcja.
Uwielbiam ułożenie i punktualność, dlatego właśnie u nas w domu tak to funkcjonowało. Mogłem sobie spokojnie leżeć, drzemać czy myśleć o pracy jeszcze kilka minut, lecz kiedy usłyszałem tupot stóp, rozlegający się po całym domu, wiedziałem, że pora już wstać. Moim zdaniem rodzina to najlepszy budzik. Po biegach Kacpra wiedziałem, że mam dwadzieścia minut, aby przygotować się do śniadania.
Wstając, przetarłem jeszcze raz oczy i pościeliłem łóżko. Rozejrzałem się dookoła, aby zapamiętać widok mojej oazy spokoju na dłużej. Wyglądało to wszystko tak, jak sobie kiedyś wymarzyłem. Nie miałem zbyt wielu mebli, bardziej podobała mi się prostota, niż zagracone niepotrzebnymi przedmiotami pokoje. Duża sypialnia z centralnie umieszczonym łożem z metalową ramą na środku. Osobiście wolałem obite skórą, ale żona się uparła, więc nie miałem nic do gadania. Namówiła mnie dosyć łatwo, obiecując, że będziemy się do niego przykuwać podczas seksu. Brzmi to trochę perwersyjnie, ale tak właśnie ma brzmieć. Ściany pokoju pokryte były białą farbą, co sprawiało, że wydawał się większy. Jedna z nich prawie w całości była oszklona, dwuipółmetrowe okno dawało wrażenie połączenia z ogrodem. Zależało mi na tym, zawsze od rana chciałem widzieć go z łóżka. Zasłona zakrywała całe okno, a gdy było delikatnie uchylone, powiewała, rozpraszając świeże powietrze po całej sypialni. Po prawej stronie łóżka mieliśmy jeszcze ciemną (tak dla kontrastu) trzydrzwiową szafę, która w zupełności nam wystarczała. Nie potrzebowaliśmy żadnej komody, dodatkowej szafki czy innych półek. Chwila… zapomniałem chyba o stolikach nocnych, które stały łóżka. Nie mogliśmy ich do niego dopasować, więc dobraliśmy je do szafy. Jak to w sypialniach bywa, mieliśmy również telewizor, z którego zresztą rzadko korzystaliśmy. Trochę niewygodnie się go oglądało (z powodu okna nie mieliśmy gdzie go wstawić), był w narożniku po lewej stronie, tuż obok drzwi.
Zatrzymałem się przy drzwiach, przypominając sobie o otwartym oknie. Dobrze pamiętam, tego dnia miało padać. Wróciłem więc, aby je zamknąć, zresztą zamykałem je każdego poranka. Straciłem na to kilka sekund mojego napiętego harmonogramu, więc szybszym krokiem poszedłem do łazienki. Gdyby jeszcze coś poszło nie tak, mógłbym nie zdążyć do pracy.
Łazienka była przeciwieństwem naszej sypialni. Ciemny kolor płytek był złym wyborem, cholernie było widać zacieki. Nie byliśmy w stanie utrzymać długo czystości. Przypuszczam, że ustawienie łazienki mieliśmy takie, jak dziewięćdziesiąt procent ludzi – bardzo mała klitka zagracona wanną, umywalką, muszlą itd. Przydałoby się jakieś drugie pomieszczenie, bo nawet nie mieliśmy jak się obrócić. Budując dom, nie zwróciliśmy na to uwagi. Napaleni projektem, chcieliśmy wszystko szybko ukończyć. Takie są skutki, ale spokojnie, do łazienek w wagonach PKP było nam jeszcze daleko.
Stanąłem przed lustrem i jeszcze raz przetarłem „śpiochy”. Obmyłem twarz zimną wodą i sięgnąłem po szampon do włosów. Nałożyłem niewielką ilość na głowę, zostawiłem na trzy do pięciu minut i zająłem się pozbyciem włosów z nosa. Zacisnąłem przy tym pięć razy żuchwę. Miałem tik, którego nie mogłem się pozbyć. Ciężko było mi wytłumaczyć dlaczego, chyba przez strach przed czymś i/lub bólem. Tak mi się wydaje. W końcu depilacja włosków boli nieziemsko, ale jestem twardzielem, więc dałem radę. Po spłukaniu szamponu z włosów zabrałem się za golenie. Zawsze goliłem się w ten sam sposób. Nakładałem piankę i zaczynałem od wąsa, później brałem się za boki, następnie brodę, na końcu goliłem szyję. Tak też zrobiłem w tym przypadku. Starałem się ogolić w miarę szybko, aby nadrobić stracone sekundy. Miałem dobry czas, gdy kończyłem golić szyję. Tylko ostatnie pociągnięcie i…
– Kochanie!!! Śniadanie!! Chodź już na dół…
Obracając nerwowo głowę w stronę kuchni, zaciąłem się maszynką. – Cholera – wydusiłem. Tego dnia śniadanie było szybciej. Wystarczyło kilka sekund, aby zaburzyć mój poranek. Zmrużyłem oczy, zaciskając na ranie papier toaletowy. Krwawiło jak cholera… Próbowałem zatamować krew, wymieniając co chwilę kawałki papieru. Spojrzałem w lustro i przełknąłem nerwowo ślinę, zaciskając pięciokrotnie żuchwę. Czułem, jakby łazienka zaczęła wirować, a ja słabnąć.
Gdy otworzyłem oczy, znów… stałem w pokoju, patrząc na otwarte okno.
– Co jest, kurwa… – pomyślałem, spoglądając na zegarek. Było dziesięć minut wcześniej. Spojrzałem na łóżko, było już pościelone. Poszedłem zamknąć okno. Déjà vu? Jeszcze nigdy się tak nie czułem. Puls zwolnił mi na tyle, że nie był wyczuwalny, mimo to słyszałem go bez problemu. Ręce zrobiły mi się ciężkie, czułem, jak blednę. Stanąłem jeszcze na chwilę tuż przed oknem, zastanawiając się, co jest grane.
Jeden – zamknąłem oczy, zaciskając żuchwę.
Dwa – otworzyłem oczy.
Trzy – okno było nadal otwarte.
Cztery – stałem nieogarnięty, jakbym dopiero wstał z łóżka.
Pięć… ostatni raz zacisnąłem żuchwę.
Mój tik pozwolił mi zebrać myśli. Czasami miewałem déjà vu (chyba jak każdy), ale nigdy nie było ono takie długie i tak realistyczne. Umysł zaczął mi chyba płatać figle przez przemęczenie. Poszedłem zamknąć okno, po czym szybkim krokiem udałem się do łazienki. Nie miałem złego czasu, wystarczyło się w miarę ogarnąć i wziąć śniadanie na drogę. Spojrzałem w lustro, ocierając resztki „śpiochów” z oczu. Chociaż byłem przekonany, że to przez przemęczenie, to i tak czułem się niepewnie. Nigdy czegoś takiego nie doznałem. Spojrzałem ponownie w lustro, zaciskając żuchwę pięciokrotnie. Umysł płata mi figle, śpiący byłem, to dlatego – starałem się sobie ponownie wytłumaczyć. Jedni mają zaniki pamięci, inni się jąkają, a ja mam coś takiego.
Nałożyłem niewielką ilość szamponu na głowę i zająłem się włosami w nosie. Po trzech lub pięciu minutach spłukałem włosy i zabrałem się za golenie. Nałożyłem piankę na twarz i sięgnąłem po maszynkę jednorazową. Po trzecim goleniu zrobiła się już trochę tępa, ale byłem wytrwały. No cóż… może kiedyś będę taki bogaty, żeby golić się nią tylko raz. Jak na razie cała kasa poszła na budowę domu, na golenie zabrakło. Zająłem się w pierwszej kolejności – jak zwykłem to robić – wąsem. Goląc kolejne fragmenty twarzy, byłem coraz bardziej czujny. Nasłuchiwałem wołania lub innych tego typu dźwięków. Pozostał mi ostatni fragment szyi. Zamarłem na chwilę z maszynką przy gardle, czekając, kiedy żona zawoła mnie na śniadanie. Czekałem tak kilka sekund i… i cisza! Uśmiechnąłem się do odbicia w lustrze, uświadamiając sobie swoją głupotę. Dotknąłem maszynką szyi.
– Kochanie!!! Śniadanie!! Chodź już na dół…
Obracając nerwowo głowę w stronę kuchni, zaciąłem się maszynką.
– Kurwa! Znowu! – wykrzyknąłem, zakrywając ranę ręką. To jakiś żart? Co tu się dzieje?!
Sięgnąłem po papier toaletowy i szybko wyszedłem na korytarz sprawdzić, czy czasem żona nie czekała na moment, kiedy przyłożę maszynkę do szyi. Korytarz był pusty. Wróciłem do łazienki i stojąc przez chwilę przy lustrze, zastanawiałem się, czy to, co przed chwilą miało miejsce, nie jest moim wymysłem. Czy stałoby się to samo, gdybym nie czekał, aż mnie zawoła, tylko od razu skończył? Całe szczęście, że maszynka nie była nowa i nie wykrwawiłem się, ale to chyba już wiecie. W końcu jeszcze piszę. Poprzedniego wieczora położyłem się późno spać, może byłem po prostu zmęczony? Chociaż i tak nie trzymałoby się to wszystko kupy. Włączyłem radio, które stało na komodzie obok lustra. Wiedziałem, że uspokoi mnie to chociaż trochę. Wziąłem głęboki wdech przez nos, zamykając delikatnie oczy. Słyszałem, że to pomaga się uspokoić. Zresztą gówno prawda, wcale nie czułem się po tym lepiej. Miałem już i tak spore opóźnienie.
Zamknąłem drzwi łazienki, na korytarzu roznosił się już śmiech Kacpra. To był jego pierwszy rok w szkole i był z tego bardzo dumny. Chwalił się, że jest już dorosły. Miał sześć lat i cały czas powtarzał, że chce być taki, jak jego tata.
Z łazienki można było się szybko przedostać na dół. Raptem po czterech metrach były już schody, przy których zwykłem stać jeszcze kilka sekund, aby napawać się widokiem mojej żony zasiadającej już w szlafroku do stołu. Wyglądała wtedy tak seksownie. Satynowy, czerwony szlafroczek, który nie był w stanie zakryć nawet kolan, pobudzał mnie niezmiernie. Spoglądała wtedy na mnie, uśmiechając się i odgarniając grzywkę z oczu.
Tego dnia było jednak inaczej. Ledwo wyrabiając na zakręcie, zbiegłem na dół, nie patrząc, czy coś stoi mi na przeszkodzie. Amelia od razu zauważyła, że jestem jakiś nieswój.
– Coś się stało? – zapytała, wpatrując się w moje oczy.
Na początku nic nie odpowiedziałem. Przełknąłem ślinę, uśmiechając się do niej. Wiedziałem, że i tak nie uniknę tematu. Musiałem z nią o tym porozmawiać, ale jakoś nie miałem ochoty od rana.
– Kochanie, nic ci nie jest? – zapytała ponownie, nie odpuszczając.
– Yyy… nie, chyba nic. Miałem po prostu bardzo dziwne déjà vu, ale już jest w porządku.
– Wyglądasz jakoś inaczej. Praca daje ci w kość?
– Wszystko jest dobrze, zaraz dojdę do siebie – uspokoiłem żonę. – Przepraszam, ale muszę już lecieć do pracy, jestem spóźniony. Zjem coś po drodze.
– Na pewno wszystko jest dobrze?
– Tak, na pewno, muszę już naprawdę lecieć, porozmawiamy wieczorem.
Zawsze mogłem liczyć na Amelię. Wiedziała, co zrobić, abym zapomniał o problemach, ale co jej miałem powiedzieć? Sami byście nie wiedzieli. Nie oceniajcie mnie… i tak miałem wyrzuty, że ją tak spławiłem. Po południu miałem więcej czasu, mogłem ze spokojem jej powiedzieć, co jest nie tak. Wziąłem kanapkę na drogę i żegnając pocałunkiem w czoło Kacpra, a Amelię w usta, wyruszyłem do pracy. Chciałbym wam powiedzieć, że miałem porsche, ale niestety nie. Musiał mi wystarczyć jedynie stary, czerwony volkswagen, który jeździł jak on chciał, a nie ja. Nawet kolor nie był taki czerwony, jak powinien. Czas i słońce postanowiły go trochę zmienić. Do pracy nie miałem daleko. Dzieliło mnie od niej jakieś dziesięć minut przez miasto. Rano nie było korków, gorzej było już po pracy. Musiałem wjechać na drogę krajową, gdzie po piętnastej szybciej byłoby iść pieszo.
Do spotkania miałem jeszcze trzy godziny. Atmosfera była na razie do przeżycia. Otworzyłem drzwi z tabliczką Dorian Zajda (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, o mnie mowa). Niewiele było u nas miejsca, więc trafiło mi się biuro bez okien, które kiedyś było magazynkiem na szczotki. Nie było małe, dawniej mieściło się tu wiadro z mopem, trzy lub cztery miotły (dokładnie nie wiem, bo zacząłem tu pracować po przerobieniu tego pomieszczenia na biuro), karton z ręczniczkami, mydła i odświeżacze powietrza. Znalazło się tu nawet miejsce na szafkę dla sprzątaczki. Nikt, oprócz tej osoby, nie miał tam wejścia. Uznali jednak, że dadzą jej coś mniejszego, a tu zrobią schowek dla nowego biurowego.
Żeby było trochę jaśniej, jedną ścianę wymienili na szybę, przez którą widziałem korytarz. Tłumaczyłem sobie, że zawsze mogło być gorzej, ale zastanówmy się… yyy… Nie mogło być gorzej. Chociaż pensja była dobra. Miałem tam trochę spokoju, nie miewałem zbyt wielu gości, być może przez smród. Nie waliło tam gnojem, potem czy tego typu zapachami, po prostu w pokoju nie było czym oddychać. Starałem się nieco podratować sytuację nawilżaczem powietrza, ale przeszkadzał w pracy, trochę buczał. Robiłem wszystko, aby w moim biurze był porządek. Jedna szafa, komoda i biurko, nic nadzwyczajnego. Ściany pomalowane na żółto. Nie wiem, kto dobierał kolory, ale najprawdopodobniej miał zjebany gust. Naprawiłem to jedną dużą tablicą korkową, na której miałem trochę informacji dotyczących różnych terminów, kalendarz, rozpiski koncertów i różne mniej ważne rzeczy.
To był spokojny dzień, byłem do przodu z pracą, nie musiałem się z niczym śpieszyć. Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, co tego dnia miałem ze sobą zrobić. Przyszło mi do głowy, że może wreszcie zacznę pisać książkę (nie tę, którą teraz czytacie). W końcu zawsze o tym marzyłem, a nigdy nie mogłem się za to zabrać. Mówią, że początek jest najgorszy, jeśli się już zacznie, to jakoś pójdzie. OK… skoro tak mówią… Kilka razy próbowałem, lecz po napisaniu dwóch, trzech zdań dawałem sobie spokój. Może to za mało, żeby wystartować, nie wiem, nie znam się. Jak można stwierdzić po kilku pierwszych zdaniach, czy temat jest w ogóle dobry? Czy można to stwierdzić po połowie? Ciężko jest to ocenić nawet po całej książce. Trzeba ją po prostu napisać i trzymać kciuki, modlić się, czy kto tam co woli, żeby czytelnikom się spodobała. Kurwa, trochę zboczyłem z tematu, no i przepraszam za przekleństwo. W domu nie powinienem, a gdzieś muszę czasem odreagować. Zwykle nie klnę.
Wracając do tematu… spróbowałem. Szło mi nieźle, dosyć szybko udało mi się ponumerować strony.
Nie wiedząc jeszcze, o czym moja książka będzie, zacząłem pisać pierwsze zdanie. Zakończyłem je jak każdy zwykł to robić – kropką, a potem zmieniłem je jeszcze kilka razy. Każdy pomysł na pierwsze zdanie wydawał mi się lepszy od poprzedniego. – Jak to zacząć? – pomyślałem. Nie miałem tak jasnego umysłu, jaki chciałbym mieć. Chociaż byłem spokojny, jeszcze trochę chodził mi po głowie ten incydent z maszynką. Może dlatego postanowiłem opisać swój poranek. Poszło mi dosyć szybko. Przyjąłem takie tempo, że pisząc dłużej, zagrzałbym klawisze laptopa, ale na szczęście (dla klawiszy), kończąc wątek poranka, temat się urwał… Napisałem raptem pół strony, a tu totalna pustka. Miało być lepiej, tymczasem nic, nie miałem pomysłu, co dalej. Za co ja się zabieram? Sława pisarza mi się marzy…
– Zebranie – wykrzyczała Aneta, otwierając drzwi mojego biura.
Czas zleciał mi bardzo szybko. – Już ta godzina? – pomyślałem. Zapisałem ponumerowane strony na komputerze (żeby nie zaczynać od nowa) i poszedłem za koleżanką. W sali konferencyjnej byli już wszyscy. Czekali tylko na mnie. Gdy znalazłem swoje miejsce, prezes, który nie wiedział do końca, po co zorganizowane jest to spotkanie, zapytał wprost.
– Co znowu? O co chodzi?
Początkowo zapadła głucha cisza, ale tylko początkowo. Po kilku sekundach rozpętała się burza. Każdy na każdego rzucał gromami, a ja – zamiast przyporządkować się do stada – stałem i niemal rzygałem tą pracą. Pokój był duży, każdy mógł się wygodnie rozsiąść i rozmawiać o tym, jak podnieść budżet firmy, co zrobić, aby zatrudniać więcej pracowników, ale po co? Zamiast tego wszyscy rzucali się sobie do gardeł. Było jak w dżungli. Nie chcielibyście być na moim miejscu. Kochałem spokój, ciszę, a w pracy trzeba było walczyć o każdą złotówkę.
Ty chuju!!! Pojebie!!! Złodzieju!!! To było zwyczajne słownictwo, nikt nic już sobie z tego nie robił. Była jednak zasada, której nikt nie łamał. Nigdy nie dochodziło do rękoczynów. Każdy pod każdym dołki kopał, ale nawet dla nas bójki były przesadą. Każda grupa (o których już mówiłem) była słuszniejsza od drugiej. Tak też było na tym spotkaniu. Współpracownicy (wraz ze mną) ustawili się jak na polu bitwy. Oddzielał ich jedynie stół konferencyjny i prezes, który próbował wszystkich uspokoić. A pomyśleć, że zaczęło się od premii dla jednej grupy. Drugi obóz dowiedział się o tym i przeklął stronniczą kadrową, która chciała chyba tylko skłócić wszystkich i wynosić dane z firmy. Dlatego została zwolniona. Szkoda tylko, że tak późno.
Zresztą to już zupełnie inna historia. Wracając do kłótni… Zauważyłem, że kilka osób zaczyna wpadać w szał, jakby dla nich liczyły się tylko pieniądze i nic poza tym. Taka zresztą była mentalność drugiej grupy. Dla niektórych pieniądze są najważniejsze, więc stawiają je na piedestale i całą resztę mają głęboko w…, no wiecie gdzie. Kłócąc się już małą chwilę, jedna z kobiet nie wytrzymała. W furii chwyciła składane krzesło, stojące najbliżej, i rzuciła w stronę swojej „koleżanki” z przeciwnego obozu. Nasza przyjaciółka zdążyła się uchylić przed rzutem. Dostała jednak z nogi w głowę i padła na ziemię.
Krzesło zostało rzucone z takim impetem, że mimo uderzenia w pracownika, zatrzymało się dopiero na szafie, która stała za mną. Potem nastała cisza. Ze strachu, a może z powodu resztek człowieczeństwa, wszyscy rzucili się na pomoc koleżance, dlatego właśnie nikt nie zauważył, że szafa, po uderzeniu o ścianę, zaczęła się przewracać. Obróciłem się dopiero wtedy, gdy uderzyła mnie pierwsza nagroda, która się z niej zsunęła. Zakręciło mi się w głowie, a z czoła zaczęła się sączyć krew, zalewając delikatnie brew, potem oko, w końcu spływała mi po policzku. To były sekundy, ale mnie wydawały się minutami. Dokładnie czułem, jak czerwony gęsty płyn pokonuje centymetry mojej twarzy, sprawiając, że robiłem się coraz słabszy. Kiedy krew doszła już do szyi, poczułem szum w uszach.
– Uważaj!!!
Usłyszałem histeryczny krzyk kogoś z sali. Byłem tak otumaniony, że nie wiedziałem, co się dzieje. Następna statuetka, która wypadała, otworzyła szklane drzwiczki i przeleciała tuż obok mojej szyi. Mogła we mnie trafić. Przy odrobinie szczęścia straciłbym przytomność i nie czułbym, co było dalej. Drzwi się otworzyły i skierowały na mnie. Dziwne jest to, jak dokładnie wszystko pamiętam. Szkło rozbiło się na moim ramieniu, rozcinając mi skórę, a ja padłem pod naciskiem szafy. Moje powieki robiły się coraz cięższe, traciłem siły, ale nie poddawałem się. Starałem się podnieść mebel. Im więcej wysiłku w to wkładałem, tym więcej krwi widziałem. Traciłem jej coraz więcej. Słyszałem jakiś szum… Przypuszczam, że były to głosy pracowników. Zamknąłem oczy… Czy umarłem? Czytacie to, więc chyba nie.
Otworzyłem oczy, biorąc głęboki wdech, jakbym nie oddychał z tydzień. Łapiąc się czego popadnie, krztusiłem się śliną. Nic mnie nie bolało, jakbym zmartwychwstał. Zacisnąłem żuchwę pięciokrotnie, wpatrując się w komputer. Była za pięć jedenasta, a ja siedziałem ze strasznym mrowieniem ręki. – Co się dzieje? – pomyślałem, łapiąc się za ramię, w którym pięć sekund wcześniej była przecięta tętnica.
Spanikowany, próbując wstać, przypadkiem przewróciłem się razem z fotelem. – To niemożliwe! – krzyknąłem, ściągając koszulę, aby sprawdzić, czy na pewno z moją ręką wszystko w porządku. Nie miałem nawet zadrapania. – Znowu déjà vu? – zadałem sobie pytanie, ponownie zaciskając żuchwę. – To niemożliwe, wszystko było takie realistyczne – mówiłem do siebie, chowając się pod biurkiem, jakby ktoś czyhał na moje życie. A jeśli to się sprawdzi? Ściskając ramię, zbierałem siły, żeby wstać. Najpierw ustawiłem fotel na swoim miejscu, dając sobie więcej czasu i łapiąc się go z łamliwym oddechem, starałem się podnieść. Założyłem koszulę.
Siedziałem wpatrzony w komputer i zastanawiałem się, kto zawoła mnie na spotkanie. Miałem nadzieję, że to nie będzie Aneta. – Jeśli to będzie ona, nie pójdę – wmawiałem sobie. Po prostu nie dam rady, poszedłbym na pewną śmierć. A jeśli to tylko moje urojone filmy? Nie pójdę i stracę pracę… Ja pierdolę, niech mnie ktoś obudzi – mówiłem, bijąc się po twarzy.
Ruszyłem myszką od komputera, aby znikł wygaszacz ekranu. Zauważyłem otwarty jakiś plik tekstowy. On nie mógł być mój, skończyłem na numeracji stron, a tam było sporo tekstu.
Zacisnąłem żuchwę pięć razy.
Zacząłem mówić do siebie jakimiś półsłówkami, których sam nie rozumiałem. To jedyne, co mogłem z siebie wydusić, nikt nie byłby w stanie powiedzieć niczego więcej.
W tym dziwnym transie napisałem aż trzy strony… trzy strony tego gówna…
UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważajUważaj UważajUważajUważajUważajUważajUważaj…
Oczy mi się zaszkliły. – Co się kurwa ze mną dzieje? – zapytałem, obracając się dookoła. Chciałem sprawdzić, czy może kogoś ze mną nie ma. Byłem już całkiem zdezorientowany. Wpatrzony w monitor, czekałem jak na wyrok, kto mnie zawoła na spotkanie. To wszystko zaczęło mi przypominać jakiś film. Klamka od drzwi mojego biura zaczęła się uginać. Wiedziałem, że to był ktoś z naszych. Gdyby nie, na pewno by zapukał. Słyszałem, jak uszczelka wklejona pomiędzy futrynę a drzwi zaczyna przepuszczać światło, wydaje wtedy taki specyficzny dźwięk odklejanej taśmy. Najpierw zauważyłem dłoń, zaraz po niej ukazała się głowa.
– Zebranie! – wykrzyczała Aneta, otwierając drzwi mojego biura.
– Kurwa – powiedziałem ponownie. Jakbym od pięciu minut nie znał innego słowa. Chyba faktycznie coś jest ze mną nie tak! Przetarłem oczy, zaciskając pięciokrotnie żuchwę, po czym wstałem… Szedłem na spotkanie jak na wyrok. Wszystko wyglądało jak w mojej wizji. To chyba nazywa się déjà vu, tak mi się wydaje. Szedłem za nią w ciszy. Każde słowo, jakie przychodziło mi do głowy, wydawało się bezsensowne. To tak, jakbym chciał jednym słowem wyrazić wszystko. Pożegnać się, powiedzieć coś miłego, podziękować za całe życie. Tak się po prostu nie da.
Sala konferencyjna była bardzo blisko mojego biura. Wychodząc z niego, skręciłem w lewo i raptem po dwóch metrach miałem przed sobą drzwi. Ukazywały wielkość naszej firmy. Było w nich kilka zdobień, ale bez przesady. Wykonane były tak, aby pokazać naszą majestatyczność. Osoby wchodzące na konferencje od razu wiedziały, że mają do czynienia z kimś, kto jest w stanie osiągnąć wszystko (o to właśnie chodziło). Środek wyglądał jeszcze lepiej. Nie było tam zbyt dużo przedmiotów, prezes postanowił umieścić ich tam jak najmniej. Pokój wydawał się wtedy większy. Duży stół mierzył pięć metrów. Brązowy kolos ze szklanym blatem, na który – wydawałoby się – stracono majątek. Dookoła niego, w równym szeregu, stały krzesła, pasujące wzniosłością do stołu.
Nad nim wisiał żyrandol niczym z pałacowego salonu. Oprócz tego była tylko jedna, ale jakże potężna, szafa w połowie oszklona, aby pokazać wszystkim nagrody, jakie otrzymała nasza zacna firma. Druga połowa ukrywała segregatory z dokumentacją. To była właśnie ta szafa, przed którą stałem i stoję teraz. Być może nie spadłaby, gdyby była wstawiona jak należy. Jakby była przykręcona do ściany, tak jak wymagała instrukcja. Gdyby miała wyregulowane stópki, stałaby twardo, nie przejmując się niczym. Szkoda, że osobie montującej szafę brakowało czasu lub chęci.
Wydawało mi się, że wszystko było takie jak pięć minut temu. Obie koleżanki zaczęły się kłócić. Cała kłótnia wyglądała jak ta, którą niedawno przeżyłem. Wiecie jak, już wam to mówiłem: „złodzieju”, „oszuście”… W międzyczasie przecinki i kropki w zdaniu zamieniły się na „kurwa” i „ja pierdolę”. Wtedy właśnie jedna z nich nie wytrzymała i chwyciła za składane krzesło, które leżało oparte o ścianę…
Zaraz… Czemu ja tam w ogóle stoję, jeśli wiem, co się stanie? – zadałem sobie pytanie… – Ale ja jestem pojebany. To tak, jakbym wszedł w gówno, spacerując w parku, a wracając wszedł w nie znowu.
Gdy jedna ze współpracownic złapała za krzesło, zrobiłem dwa kroki w bok. Krzesło przeleciało obok mnie jak pocisk, zatrzymując się na szafie. – Nie wierzę – pomyślałem – a jednak… Wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak kilka minut temu. Szafa spadła.
Prezes, szczerze wkurwiony całą sytuacją, wyrzucił wszystkich z sali. Wszystkich oprócz tych kobiet. Nie wiem dokładnie, co im powiedział, ale chyba się domyślacie, nic dobrego. Ta, która rzuciła krzesłem, dostała wypowiedzenie, druga natomiast za kłótnię straciła swoją premię.
Szczerze mówiąc, gówno mnie to interesowało. Najważniejsze było to, że żyję, tylko nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Początkowo byłem pewien, że to, co się stało w łazience, było jednorazowe.
Wracając do biura… byłem jeszcze lekko otumaniony całą sytuacją. Zastanawiałem się, czy kiedyś przeżyję coś podobnego, a jeśli tak, czy mogę każdy taki incydent zmienić. Sprawdziłem w internecie, co to było. Początkowo myślałem, że déjà vu. To najbardziej mi pasowało, ale myliłem się, wizja była zbyt długa. Wizje, iluzje, czarna magia, jasnowidzenie, a może pomogły mi anioły, duchy, diabeł, narkotyki w kawie, opary? Było to dobro czy może zło?… Nie wiem, naprawdę nie wiem. Mogło to być wszystko. Miałem za mało informacji. Zresztą coraz mniej pamiętałem z tych wydarzeń. Wszystko zaczęło mi się urywać jak po przepiciu. Mogłem jedynie tłumaczyć, że ktoś czuwa nade mną, dba o to, aby nic mi się nie stało. Możliwa była też walka o moją duszę, ale to były tylko wymysły.
Przez cały dzień w pracy nie zrobiłem nic, nic prócz grzebania w necie i sprawdzania, co mi jest. Szukałem chyba tylko z obawy, że zdarzy mi się to jeszcze raz. Bo co, jeśli następnym razem nic nie zdołam zmienić?
Stopniowo zaczynałem o tym zapominać. To znaczy o mojej wizji, nie o całej sytuacji. Doszedłem do wniosku, że po prostu umysł znowu zaczął mi płatać figle, w końcu byłem przemęczony. Najłatwiej jest tłumaczyć to sobie na siłę, niż żyć w niewiedzy. Przynajmniej ja tak mam. Zbliżał się długi weekend. Musiałem wytrzymać jeszcze jeden dzień w pracy i mogłem wreszcie wypocząć.