Czerwona ofensywa - ebook
Czerwona ofensywa - ebook
Polsce z całą pewnością należała się pełna niepodległość, bez płacenia za nią Rosji połową terytorium.Gen. Władysław Anders
Kiedyś Anders śmiejąc się, powiedział mi, że jeżeli jego wojska dostaną się pomiędzy armię niemiecką a rosyjską, to nie będzie mógł się zdecydować, z kim bardziej chce walczyć.Gen. George S. Patton
Wielka Wojna nie kończy się w 1945 roku. Wtedy dopiero się zaczyna.
Po zdobyciu Berlina Armia Czerwona rusza dalej na zachód. Stalin z premedytacją wykrwawia Ludowe Wojsko Polskie walczące w szpicy natarcia.
Kiedy Sowieci po pokonaniu Niemiec zwracają się przeciwko swoim dotychczasowym sojusznikom, zaskoczeni alianci płacą ogromną cenę za swoją łatwowierność. Tylko generałowie Anders i Patton nie dali się zaskoczyć i teraz opracowują śmiały plan...
Jak zachowają się żołnierze LWP, co zrobią stacjonujące we Włoszech oddziały Andersa, czy Patton poderwie podległą mu 3 Armię i uda mu się zatrzymać czerwoną ofensywę?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-05-2 |
Rozmiar pliku: | 936 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gen. Władysław Anders
Prolog
Słońce kryło się pod zawieszoną nisko warstwą chmur. Chłodny nawet jak na zimę w Nowym Meksyku wiatr wzbijał tumany kurzu w alejkach między drewnianymi barakami. W powietrzu czuło się nieprzyjemny i drażniący zapach palonego drewna. Na początku stycznia, kiedy pożary lasów nie zdarzały się prawie w ogóle, było to zjawisko niezwykłe.
Gdzieś z południa nadlatywały gnane wichrem pojedyncze nadpalone liście i źdźbła traw, pokonując, jak się zdawało, dziesiątki kilometrów.
Drewniane budowle wzniesione w równych odstępach i pooddzielane asfaltowymi uliczkami, kryjące laboratoria badawcze, sale konferencyjne, stołówki i mieszkania, były niemal puste. Ze względu na szalejący gdzieś pożar i brak informacji o kierunku jego przemieszczania się na jeden dzień przerwano tak ważne dla sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanady prace i eksperymenty. Rozważano nawet wywiezienie co ważniejszych obiektów i ewakuację najwybitniejszych naukowców.
Tymczasem jednak zapanowały niepewność i niepokój o bezpieczeństwo efektów ciężkiej pracy tysięcy ludzi w Stanach i Wielkiej Brytanii.
Dwudziestosiedmioletni, jasnowłosy kapitan Gerard Wedom, ubrany jak przystało na żandarma w służbie garnizonowej w biały hełm z czarnymi literami MP, pofarbowany na biało pas ze skórzaną kaburą oraz zawiązany pod szyją krawat, krążył miedzy barakami o zaciemnionych oknach sekcji Y-1, które teraz jego ludzie zakryli prowizorycznie płytami pilśniowymi.
Oficer nie miał pojęcia, po co to robią, skoro ogień i tak pochłonąłby w ciągu kilku godzin całe to tajne, ukryte, wysuszone miasteczko. Jednak rozkaz był rozkazem i nie miał zamiaru z nim dyskutować. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo ośrodka jak dotąd doskonale radzili sobie ze swoimi obowiązkami i wszyscy mieszkańcy, począwszy od zwykłego wartownika przy pierwszej z bram kordonu bezpieczeństwa, poprzez kucharzy i dentystów, aż po samych wybitnych fizyków, mogli czuć się bezpiecznie. Ich pracy nie przerwał nigdy żaden poważniejszy wypadek czy akt sabotażu.
To jednak wkrótce miało się zmienić. Kapitan Wedom wiedział o tym doskonale.
Oficer obszedł długi na prawie dwieście metrów budynek, pozornie sprawdzając jakość zamontowanych w oknach osłon. Zrobił to dość pobieżnie, bo w ogóle go to nie obchodziło. Nie bał się. Poczuł tylko ucisk w dołku i potężny, naturalny zastrzyk adrenaliny, która rozchodziła się wolno po ciele. Pierwszy raz miał wykonać tak poważne zadanie. Przekazywanie dokumentów i przepustek nie niosło ze sobą takich emocji. Teraz było to coś zupełnie innego. Dzięki jednemu prostemu ruchowi miał stać się bogatym człowiekiem i to, jak uważał, służąc lepszej sprawie.
Jako dowodzący niepełną kompanią żandarmerii – jedną z kilku – strzegącej miasteczka, mógł poruszać się w pobliżu najważniejszych budynków w obiekcie, choć nawet jemu nie zezwalano do nich wchodzić.
– Dobrze, sierżancie – zwrócił się do młodego żandarma o piegowatej twarzy, który dziękował co wieczór Bogu, że trafił tu, do tego dziwnego, choć nudnego miejsca, zamiast gnić w błocie Ardenów. – Ten załatwiony. Zabezpieczcie Y-3 – rozkazał.
Sierżant trącił palcem brzeg hełmu.
– Ruszać się. Słyszeliście pana kapitana. Y-3 i potem wolne – poganiał dwie drużyny opatulonych w szaliki i zielone kurtki żandarmów.
Wedom odczekał kilka chwil, zanim jego ludzie nie skryli się za załomem kolejnego baraku. Upewnił się, że nikt go nie obserwuje ani w alejce, ani w którymś z budynków. Wokół nie było żywej duszy. Słyszał tylko gwizd wiatru i odgłos stukających młotków w obiekcie Y-3.
Podszedł do ściany. Zabite płytami okna nie ułatwiały mu zadania, ale tym niespecjalnie się przejmował. Musiał działać szybko i dokładnie. Odpiął białą ładownicę do pistoletu Colt 1911. Zwykle mieściły się w niej dwa podłużne magazynki, po siedem nabojów każdy, schowane w dwóch niewielkich kieszonkach.
Urządzenie, które tam ukrył, było nieco większe i sporo ważyło. Cały ranek podtrzymywał dyskretnie pas dłonią, żeby nikt nie zauważył, iż dziwnie ciężka ładownica ciągnie go do ziemi. Przedmiot, który miał w rękach, był prostokątny, zrobiony z drewna, a na jego wierzchu zamocowano niewielkie pokrętło z minutnikiem.
Liczby zaczynały się od dziesięciu, a kończyły na sześćdziesięciu. Godzina. Był to maksymalny czas, po jakim detonator inicjował eksplozję małej bomby. Ładunek miał niewielkie rozmiary, wydawał się prosty, ale tak naprawdę został niezwykle precyzyjnie wykonany.
Wedom dostał ten sympatyczny prezencik podczas pobytu na lotnisku wojskowym ukrytym między jałowymi wzgórzami Nowego Meksyku. Sam zgłosił się do tej pracy, ale miał za sobą lata zastoju i tylko krótki pobyt za Oceanem. Na skutek długiego okresu bezczynności oraz zdawkowych pochlebstw i zapewnień, że kiedyś przyda się swoim tajnym mocodawcom, popadał w marazm. Jednak kiedy trafił tu, do Nowego Meksyku, ktoś w końcu go docenił. Był z tego powodu bardzo zadowolony, choć nie miał pojęcia, że takich jak on jest więcej, o wiele więcej.
Informacja, jaką otrzymał w specjalnie spreparowanym liście ukrytym w czasopiśmie, mówiła o specjalnym zadaniu, które należy bezwzględnie wykonać na początku 1945 roku. Dalszych instrukcji miał się spodziewać od specjalnego agenta, też pracującego dla jego mocodawców.
Jakież było zaskoczenie Wedoma, gdy niewielki pakunek wręczył mu jeden ze współpracowników profesora Klausa Fuchsa, najlepiej strzeżonego i jednego z najzdolniejszych naukowców w miasteczku. Otrzymał „prezent”, kiedy razem ze swoimi ludźmi eskortował owego człowieka z lotniska do ośrodka. Pomyślane było to niezwykle prosto. Kto sprawdzałby ekwipunek oficera żandarmerii ochraniającego tajne miasteczko od ponad dwóch lat? Ładunek, jako że przypominał bardziej drewniane pudełeczko aniżeli bombę, ukrył w swoich osobistych rzeczach, w przysługującej mu zamykanej na kłódkę metalowej skrzyni, której nikt nie kontrolował. Wedom nie sprawiał kłopotów kontrwywiadowi, swoje obowiązki pełnił dobrze lub wręcz wzorowo i nigdy nikomu nie wydał się podejrzany. Był dobrze zakamuflowany, szkolony na specjalne okazje jeszcze przed siódmym grudnia czterdziestego pierwszego. Nawet nie wszyscy jego mocodawcy zdawali sobie sprawę z jego istnienia. Jego życie i misja były znane nie rezydenturom w Nowym Jorku czy Waszyngtonie, ale w Meksyku.
Ten sam współpracownik profesora Fuchsa, którego nazwiska Wedom wolał nie zapamiętywać – wystarczyło, że znał hasło i miał znak rozpoznawczy – przekazał mu tydzień temu opis zadania.
Sygnałem do rozpoczęcia akcji był pożar lasu. Wedom uważał to za zły pomysł, bo wiele osób mógł zdziwić fakt, że w styczniu, w tym regionie, pali się jakiś las. Co gorsza, płomienie nie rozprzestrzeniały się tak szybko, jak się tego spodziewał, i w bajkę o ogniu przenoszącym się na ośrodek można było nie uwierzyć. Oficer jednak znał swoje miejsce w szeregu i doskonale wiedział, jakie konsekwencje groziły za niewykonanie zadania.
Przekręcił czarne pokrętło minutnika, ustawiając na godzinę, i wcisnął je. Mechanizm zaczął pracować prawie całkowicie bezdźwięcznie.
– Barak Y-1 – powiedział półgłosem. Następnie wyciągnął spod kurtki spory, nieco wiekowy nóż, który nie był elementem wyposażenia żandarma, i odchylił dopiero co przybitą do framugi okna płytę. Okazało się to niełatwe, bo jego ludzie nie szczędzili gwoździ. Przytrzymując drewno nożem, wepchnął w szparę niewielki ładunek. Znowu rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegł nikogo. Puknął kilka razy nożem w płytę, żeby ukryć ślady swojego dzieła, udając, że wbija gwóźdź.
Schował nóż za pasek spodni pod kurtką i ruszył do swego oddziału.
Teraz pozostało mu już tylko czekać.
***
Słońce znikało za horyzontem, nieśmiało malując ostatnie czerwone kreski na coraz rzadszych chmurach. Teraz, kiedy dzień dobiegał końca, na skalistym parkingu czuć było przenikliwy chłód zapowiadający mroźną pustynną noc.
Dwaj mężczyźni przy czterodrzwiowym Packardzie w kolorze zielony metalic pocierali zmarznięte dłonie. Jeden z nich raz po raz zerkał na opustoszałą drogę, na której odległym końcu jaśniała łuna pożarów. Drugi, ze słuchawkami na uszach, pukał w niewielki metalowy przedmiot podłączony do małego radia schowanego w obszernej tylnej kanapie wozu.
Wysyłana wiadomość nie była dokładna. Czterdziestoletni, szpakowaty mężczyzna o długim orlim nosie słał meldunek, opierając się tylko na tym, co widział ze sporej odległości, i na tym, co słyszał od ludzi. Poprawił kołnierz wełnianej kurtki w stylu marynarskim i skończył nadawać.
Jego kolega, nieco młodszy, wysportowany, o szerokich ramionach i rozbudowanych mięśniach ud opiętych nieco przyciasnymi spodniami, cały czas patrzył na różowy blask na horyzoncie.
Miejscowi z niewielkiego miasteczka lub raczej osady przy drodze zwanej dumnie Casa Grande zaczęli kilka godzin temu rozprawiać w podnieceniu, że w wojskowej bazie, o której wiedziano tylko tyle, że istnieje, wybuchł pożar.
Obaj zdawali sobie sprawę, że niczego więcej nie mogą się dowiedzieć. Mieli nadzorować wykonanie zadania i póki co wyglądało na to, że wszystko szło zgodnie z planem. Pytanie brzmiało tylko: jakich przysporzono szkód i czy da się je szybko naprawić. Mieli czekać na sygnał od swojego człowieka, zwanego „Diego”, który pracował w ośrodku. To on wniósł odpowiedni, przywieziony przez nich ładunek na jego teren.
Poważniejszych konsekwencji widocznej teraz na szarzejącym niebie łuny miano poszukiwać na o wiele wyższym szczeblu.
Szpakowaty mężczyzna przycisnął do ucha słuchawkę, chwycił w dłoń ołówek i zaczął notować. Skrobanie grafitu o papier na twardej, drewnianej podkładce zwróciło uwagę jego kolegi.
– Co jest, Ramirez? – spytał zniecierpliwiony, choć doskonale wiedział, że nie należy przeszkadzać radiooperatorowi. Ten podniósł dłoń, nakazując milczenie.
Upewnił się, że zapisał wszystko, i westchnął ciężko.
– Monterrey przesyła gratulacje – powiedział zmęczonym głosem, nie odrywając oczu od świstka papieru i czując, jak opuszcza go wcześniejsze napięcie i ekscytacja. – Bez względu na wynik obiecują przedstawić nas do odznaczenia – zakomunikował nieco poważniejszym tonem.
Twarz kolegi nie zmieniła wyrazu. Orderów miał kilka, a i tak przyznanych mu zaocznie.
– Co dalej? – spytał, ledwo maskując zniecierpliwienie. Spędził kilka lat na tej placówce, wykonując trudne zadania i wielokrotnie przekraczając granicę. Ten dzisiejszy pożar nadszarpnął jego nerwy.
– Czekać. Najstarszy w wojsku i wywiadzie rozkaz. Czekać na rezultaty.
Młodszy wyciągnął paczkę Cameli.
– Czekać na co? Tu? – Zapalił, głęboko się zaciągając.
– Tu – przytaknął Ramirez i zaczął chować radio. – To znaczy w Stanach. Czyli krótki odpoczynek, relaks. – Mocował się z zacinającym się zawiasem przy składanej podpórce urządzenia. – Robota w tej kwestii – kiwnął głową w stronę łuny pożaru – jest skończona. Nigdy więcej, bez względu na to, jak bardzo im zaszkodziliśmy, nie uda się uderzyć w Los Alamos.
***
Generał pułkownik Aleksiej Puganow zapiął ciężki, obszerny płaszcz, nałożył czapkę, ścisnął pod pachą wypełnioną po brzegi papierami skórzaną teczkę i oddał honory wartownikowi przy wielkich drzwiach kremlowskiego gmachu.
Generał wychodził jako ostatni z niezwykle ważnej narady na najwyższym szczeblu kierownictwa ZSRR. Był w doskonałym humorze. Nawet gdyby chciał, nie potrafił ukryć uśmieszku, który rozjaśniał jego pulchną, uzbrojoną w dwa gładko ogolone podbródki twarz.
Strażnik kremlowskiej gwardii, ubrany w nienagannie odprasowany mundur, nie zdziwił się ani trochę, widząc salutującego, pogwizdującego generała. Po pierwsze, funkcja w specjalnym pułku NKWD nakazywała zachować powagę, a po drugie, dziesiątki razy widział, jak ludzie opuszczający spotkanie z samym towarzyszem Stalinem promienieją radością, szczęśliwi, że mogą tym razem wrócić do domu. Ci, którzy po spotkaniu nie mieli powodów do zadowolenia, zazwyczaj nie wychodzili głównymi drzwiami.
Podkute buty zastukały na odśnieżonym chodniku. Panował straszny mróz i Puganow musiał poprawić szalik na prawie niewidocznej pod zwałami tłuszczu szyi. Czekał może dwie minuty, kiedy przed okazałą kolumnadę jednego z kremlowskich pałaców zajechała limuzyna GAZ. Kierowca chciał otworzyć drzwi pasażerowi, ale generał machnął ręką, żeby został na swoim miejscu. Rozsiadł się na nieco twardawym siedzeniu nagrzanego auta i zatrzasnął drzwiczki.
– Dom – rozkazał głośno i znowu zaczął gwizdać. Lubił takie drobne luksusy. Mimo że nie był marszałkiem Związku Radzieckiego, przydzielono mu osobne auto z kierowcą. Nie musiał tłoczyć się z kilkoma innymi osobami w samochodach starszych stopniem albo w specjalnych autobusach, wchłaniać odoru nieprzetrawionego alkoholu po nocnych hulankach czy słuchać oficerów, którzy od dawna nudzili się w przyfrontowych kwaterach, za jedyną rozrywkę mając wianuszek opatrzonych już marszowych żon, trefny alkohol i czasem występ któregoś z objazdowych zespołów armijnych. W Moskwie nadrabiali stracony na wojnie czas, trzeźwiejąc następnie w błyskawicznym tempie przed wizytą na Kremlu.
Auto minęło bramę i wjechało na Plac Czerwony. Puganow stukał pulchnymi palcami po teczce, podziwiając szarą, wysoką zabudowę centrum stolicy.
Dobry nastrój zawdzięczał kilku ostatnim godzinom. Miał dopiero czterdzieści pięć lat, a już marzył mu się stopień marszałka. Wszystko wskazywało na to, że jego szanse na ten awans rosną z każdym tygodniem. Jeszcze półtora roku temu jako generał lejtnant był jednym z planistów przy szefie sztabu naczelnego dowództwa Stawki. Kiedy ogłoszono, że na polecenie państwowego komitetu obrony należy opracować pewien teoretyczny plan, poprosił o przydział do tego projektu, choć nie znał wytycznych ani żadnych danych, które były tajne. Kiedy zapoznano go z problemem, najpierw – znając możliwości i środki Armii Czerwonej – przeraził się. Potem przemyślał sprawę i uznał, że jednak jest to jego szansa. Zresztą taki plan musiał kiedyś powstać, bo przecież był zbieżny z ogólnym kierunkiem wszechzwiązkowej partii komunistycznej, czyli bolszewików i ich międzynarodowych przybudówek. Leżał u podstaw idei Marksa i Lenina, na realizacje których najwyraźniej nadszedł czas.
Nad nowym zadaniem pracował dniami i nocami. Rodzina ucierpiała, ale on o tym nie myślał. Od kilku lat to kariera i służba były dla niego najważniejsze. Jego żona i syn wiedzieli, kim jest, i przyzwyczaili się do tego, że czasem musi zostać w pracy dłużej. Zresztą trwała wojna.
Auto pędziło środkowym pasem szerokich moskiewskich alei. Puganow analizował dzisiejsze spotkanie.
Plan, jaki przedstawił, spodobał się wierchuszce; postanowiono omówić go wstępnie i teoretycznie. Jeszcze jesienią czterdziestego czwartego, kiedy sowieckie czołgi stały już nad Wisłą, a ich armie weszły na Bałkany i do Prus Wschodnich, uszczegółowiono pierwsze założenia. Plan był najpilniej strzeżoną tajemnicą. Generałowi przydzielono niewielką, acz luksusową daczę, dwadzieścia kilometrów na wschód od Moskwy, ukrytą w kompleksie strzeżonym przez najlepszych ludzi Berii. Awansowano go też o jeden stopień generalski.
Jako że większość oficerów nie została dopuszczona do tajemnicy, Puganow zaopatrywany był w potrzebne dane i materiały poprzez kurierów, którzy nie wiedzieli, co wożą. Miał sam dopracowywać swój pomysł, czekać na informacje i szykować się na wielki dzień. Ostrzeżono go również, że powodzenie realizacji tego, nad czym tak długo pracował, zależeć będzie od kilku – jak to określono – międzynarodowych czynników. Więcej nie zdradzono. Żył więc w jako takim luksusie czasu wojny – dzięki dostarczanym mu co jakiś czas panienkom i dobrym koniakom, zapominając nawet o rodzinie, z którą teraz kontaktować się nie mógł – niepokojąc się, czy „międzynarodowe czynniki” pozwolą na urzeczywistnienie jego dzieła. Dopieścił swój plan do każdego przecinka i niemal nauczył się go na pamięć. W listopadzie dowiedział się, że niektóre elementy opracowania przedłożono kilku dowódcom frontów oraz komisarzowi do spraw zaopatrzenia armii, Mikojanowi. (O tym, że koncepcję analizują i szykują do jej wdrożenia rozkazy i rozporządzenia NKGB i GRU, informować go nie zamierzano). Plan czekał na zaopiniowanie, choć miała to być czysta formalność. Puganow zrozumiał, że przygotowania do realizacji tez zawartych w jego opracowaniu rozpoczęto już bardzo dawno temu.
Dziś, zestresowany, acz przygotowany, stanął przed najważniejszymi ludźmi w armii, ale i kierownictwie kraju. Przed takimi bohaterami jak Żukow, Koniew, Rokossowski, Żdanow i Woroszyłow. Zebrał się cały komitet obrony. Pojawił się także Beria, który świdrował go swoimi dzikimi oczami. Był też oczywiście i on. Sam towarzysz Stalin. Obrady trwały kilka godzin. Plan uznano za ryzykowny, lecz realny. Omówiono kilka kwestii. Inne kazano przeformułować lub uszczegółowić. Pozytywne wykonanie zależeć miało od współpracy wszystkich resortów i jeszcze większego zaciśnięcia pasa przez siły zbrojne i cały kraj. Mimo ogólnej przychylności wojska i partii – wychodzącej naprzeciw oczekiwaniom wodza – generał nie wiedział na pewno, czy jego pomysł został zaakceptowany. Dopiero pod koniec sam Stalin oznajmił uroczyście, że uwarunkowania międzynarodowe pozwalają na rozpoczęcie realizacji „Planu Zachód”. Przewidywany termin ustalono wstępnie na pierwszego czerwca. Jego założenia strategiczno-operacyjne miały być korygowane w zależności od rozwoju sytuacji na frontach. Specjalna komórka planistyczna, której kierowanie powierzono Puganowowi, miała na bieżąco śledzić przebieg wypadków w Europie – ale nie tylko – i nanosić korekty, by eliminować możliwe opóźnienia.
Generała wyrwał z zamyślenia znajomy widok. Pędzący wóz mijał wysoką kamienicę, jego dom. Puganow o mało nie skręcił karku, wpatrując się w okna, póki budynek nie zniknął za zakrętem. Roztkliwił się na moment. Westchnął żałośnie, patrząc gdzieś w dal. Wróciły wspomnienia. Szybko jednak je odegnał, wyobrażając sobie, jak po zwycięstwie przekracza próg swego sporego mieszkania jako marszałek i wypręża przed żoną i synem Kolą pierś pełną medali. On, niegdyś ranny pod Kurskiem, sztabowiec, teraz powraca jako bohater socjalistycznej ojczyzny na froncie walki o komunizm. Oczywiście jeśli „Plan Zachód” powiedzie się. Jeśli nie, Stawka łatwo wskaże winnego. Generała pułkownika Puganowa. Na taką ewentualność musiał się jakoś zabezpieczyć. ■