Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwona pigułka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Czerwona pigułka - ebook

Najnowsza powieść autora Impresjonisty.

Wielowarstwowa historia opowiedziana przez pryzmat mrocznej przeszłości.

Czerwona pigułka to powieść o inwigilacji, wyborach rodem z Matrixa, kwestiach alt-right, o kreatywności, ludzkiej psychice i historii. To opowieść z XXI wieku opowiedziana przez pryzmat przeszłości, której najmroczniejsze rozdziały wciąż mają wpływ na naszą teraźniejszość. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o miłości, która potrafi przetrwać w świecie całkowicie pozbawionym znaczenia.

Mało znany nowojorski pisarz na trzy miesiące rozstaje się z młodą żoną i córeczką i przyjeżdża na stypendium nad berlińskie jezioro Wannsee, licząc, że tu dozna twórczego natchnienia i wreszcie napisze kolejną książkę. Okazuje się jednak, że dom, w którym ma zamieszkać wraz z innymi stypendystami, odbiega od jego wyobrażeń – nie mogąc znieść monitorowanej pracy przy biurku we wspólnej sali, zaczyna się zamykać w swoim pokoju, gdzie godzinami ogląda naładowany przemocą serial o policjantach. Gdy przypadkiem na imprezie w mieście poznaje Antona, jego twórcę, i rozmawiają o pesymizmie, bohater popada w obsesję związaną z charyzmatycznym scenarzystą. Podróż do jądra moralnej ciemności grozi utratą wszystkiego, co dlań najważniejsze, włącznie ze zdrowiem psychicznym.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-923-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Uwa­żam, że można pre­cy­zyj­nie usta­lić cezurę śred­niego wieku. To ten moment, gdy przy oka­zji ana­li­zo­wa­nia swo­jego życia, zamiast widzieć nowe per­spek­tywy, moż­li­wość więk­szego roz­ma­chu, ule­gasz wra­że­niu, że ock­ną­łeś się ze snu albo morze wyrzu­ciło cię wła­śnie na brzeg i teraz na nowo odkry­wasz oto­cze­nie. A więc to tu teraz jestem, mówisz sobie. Sta­łem się, kim się sta­łem. I po raz pierw­szy dociera do cie­bie, że twój stan – pod wzglę­dem fizycz­nym, inte­lek­tu­al­nym, spo­łecz­nym, finan­so­wym – by­naj­mniej nie musi pod­le­gać prze­obra­że­niom, że to, co się już wyda­rzyło, w dużej mie­rze deter­mi­nuje resztę całej histo­rii. Niczego już nie odkrę­cisz, a sporo z tego, co odkła­da­łeś „na póź­niej”, nie zosta­nie już ni­gdy zro­bione. Krótko mówiąc, zasoby two­jego czasu są ogra­ni­czone i mocno wyeks­plo­ato­wane. Od tego momentu, cokol­wiek byś robił, jak wiel­kiej byś doświad­czał rado­ści albo namięt­no­ści, w jak potężny wir roz­ko­szy byś wpa­dał, już się nie otrzą­śniesz z tego led­wie dostrze­gal­nego wra­że­nia, że podą­żasz łagod­nie opa­da­ją­cym zbo­czem ku mrocz­nej gęstwie.

Że ist­nieje coś takiego jak śmier­tel­ność, uzmy­sło­wi­łem sobie w oko­licz­no­ściach kon­wen­cjo­nal­nych, bo obok śpią­cej żony w naszym miesz­ka­niu na Bro­okly­nie. Wsłu­chany w jej oddech leża­łem bez­sen­nie, wie­dząc, że moja siła i pomy­sło­wość mają gra­nice. Potra­fi­łem już prze­wi­dzieć moment, kiedy będę musiał odpo­cząć. Nie mogłem się nadzi­wić, jak ja dotar­łem do tego miej­sca, jaki łań­cuch zda­rzeń dopro­wa­dził mnie do lekko prze­grza­nej sypialni, do kobiety, któ­rej być może ni­gdy bym nie poznał albo nie uznał za osobę, z którą pra­gnę spę­dzić życie, gdyby sprawy poto­czyły się ina­czej. Po pię­ciu latach mał­żeń­stwa wciąż kocha­łem Rei, a ona wciąż kochała mnie. Fakt nie­pod­wa­żalny i rado­sny. Nasza trzy­let­nia córka spała w pokoju obok.

Nasze szczę­ście wpra­wiało mnie w nie­po­kój. Wie­dzia­łem, że to reak­cja para­dok­salna. Że jestem jak har­pa­gon zamar­twia­jący się o swój skarb­czyk z uczu­ciami. A jed­nak uro­jone szczury bie­ga­jące po mojej sypialni, po sypialni mojego dziecka, miały też w sobie coś praw­dzi­wego. To był czas, kiedy w mediach roiło się od obraz­ków z dziećmi pora­nio­nymi i bez­dom­nymi z powodu wojny. Nie­raz odru­chowo gar­bi­łem się nad lap­to­pem, wpa­trzony w ekran załza­wio­nymi oczami. Naprawdę przy­gnę­biały mnie te widoki, ale też nie dawało mi spo­koju bar­dziej ego­istyczne pyta­nie: czy zdo­łam chro­nić swoją rodzinę, jeśli świat się zmieni? Czy poko­nam ten płot, gdy będę niósł na barana swoje dziecko? Czy uda mi się nie wypu­ścić dłoni mojej żony, kiedy wzbu­rzone morze wywróci pon­ton? Kru­che to nasze wspólne życie. Któ­re­goś dnia coś się popsuje. Albo jedno z nas ule­gnie wypad­kowi, względ­nie ciężko zacho­ruje, albo świat pogrąży się jesz­cze bar­dziej w woj­nach i cha­osie, które pochłoną nas tak samo jak tyle innych rodzin.

Pod wie­loma wzglę­dami raczej nie mia­łem powo­dów do narze­ka­nia. Miesz­ka­łem w jed­nej z naj­wspa­nial­szych metro­po­lii świata. Poza kil­koma drob­nymi dole­gli­wo­ściami byłem zdrów jak ryba. I byłem też kochany, co mnie chro­niło przed nie­któ­rymi nisz­czy­ciel­skimi kon­se­kwen­cjami tak zwa­nego kry­zysu wieku śred­niego. Mia­łem przy­ja­ciół, któ­rzy bez ostrze­że­nia wda­wali się w absur­dalne związki sek­su­alne czy też – jak w jed­nym przy­padku – w ruj­nu­jące uza­leż­nie­nie od hero­iny, które deli­kwent ukry­wał przed wszyst­kimi, dopóki nie został aresz­to­wany o trze­ciej nad ranem na jakimś par­kingu w miej­sco­wo­ści Eli­za­beth w sta­nie New Jer­sey, gdy aku­rat nar­ko­ty­zo­wał się za kie­row­nicą wła­snego samo­chodu. Nie zamie­rza­łem posu­wać naszej opie­kunki do dziecka ani prze­pusz­czać naszych oszczęd­no­ści na hazard, ale zara­zem wie­dzia­łem, że coś jest grun­tow­nie, choć sub­tel­nie nie tak, jak powinno, że jest jakaś paląca kwe­stia, którą powi­nie­nem czym prę­dzej się zająć, kwe­stia, która doty­czyła wyłącz­nie mnie i nie dałaby się roz­wią­zać, gdy­bym obu­dził Rei, wszedł do Inter­netu, względ­nie powę­dro­wał na pal­cach do łazienki i połknął pigułkę nasenną. To była kwe­stia fun­da­men­talna, wią­żąca się z prze­ko­na­niami, o któ­rych przez więk­szą część życia pisa­łem i myśla­łem, z roz­ma­itymi rosz­cze­niami, jakich się doro­bi­łem w związku ze świa­tem. I może przy­pad­kiem, a może wcale nie, zaczęła mnie męczyć tuż przed wyjaz­dem. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rego nie spa­łem, zadrę­cza­jąc się finan­sami, zmia­nami kli­matu i postę­po­wa­niem mace­doń­skiej straży gra­nicz­nej, był ten, że trans­port na lot­ni­sko mia­łem zamó­wiony na piątą rano. Ni­gdy się nie wysy­piam w noc przed podróżą. Boję się, że zaśpię i nie zdążę na samo­lot.Zmę­czony i pochło­nięty wła­snymi myślami dotar­łem do Ber­lina następ­nego dnia, by roz­po­cząć trzy­mie­sięczne sty­pen­dium w Ośrodku Deu­tera miesz­czą­cym się w pod­miej­skiej dziel­nicy Wan­n­see po zachod­niej stro­nie mia­sta. Wła­śnie zaczął się nowy rok i koła tak­sówki chrzę­ściły na pod­jeź­dzie pokry­tym war­stewką śniegu. Gdy willa wychy­nęła zza zasłony oszro­nio­nych sosen, odnio­słem wra­że­nie, że patrzę na wierne, obiek­tywne odbi­cie mojego stanu emo­cjo­nal­nego, że znam ten dom z jakie­goś melan­cho­lij­nego miej­sca ukry­tego głę­boko w moim wnę­trzu. Był obszerny, ale nie­cie­kawy – ot, ponura kon­struk­cja ze spa­dzi­stym dachem pokry­tym sza­rymi dachów­kami i białą fasadą prze­szytą rzę­dami wyso­kich okien. Jedyną oso­bli­wość sta­no­wił ster­czący z boku współ­cze­śnie dobu­do­wany sze­ścian ze szkła, słu­żący naj­praw­do­po­dob­niej za biuro.

Zapła­ci­łem tak­sów­ka­rzowi i tar­ga­jąc walizki, wspią­łem się chwiej­nie po fron­to­wych scho­dach. Nim zdą­ży­łem wci­snąć dzwo­nek, roz­legł się brzę­czyk i za otwar­tymi drzwiami uka­zał się hol o gaba­ry­tach jaskini. Poko­na­łem go, czu­jąc się jak kró­le­wicz z bajki wkra­cza­jący do zamku ogra, ale zamiast śpią­cej księż­niczki powi­tał mnie jowialny por­tier w twe­edo­wym ubra­niu w angiel­skim stylu. Miał spo­sób bycia zupeł­nie nie­pa­su­jący do tego ponu­rego oto­cze­nia. Auten­tycz­nie ema­no­wał cie­płem, a sze­roko roz­warte oczy i wypięta pierś suge­ro­wały, że cie­szy się z mojego przy­by­cia. Czy podróż prze­bie­gła mi bez nie­spo­dzia­nek? Czy nie miał­bym może ochoty na kawę? Przy­go­to­wano dla mnie pakiet zawie­ra­jący kartę magne­tyczną do otwie­ra­nia drzwi i roz­ma­ite doku­menty wyma­ga­jące mojego pod­pisu. Dyrek­tor i reszta per­so­nelu bar­dzo chcą mnie poznać. A w moim pokoju cze­kają już woda mine­ralna i świeże ręcz­niki. Gdy­bym cze­goś potrze­bo­wał, mam zwy­czaj­nie popro­sić. Zapew­ni­łem, że chcę się tylko prze­brać i obej­rzeć swój gabi­net.

Ależ oczy­wi­ście, odparł por­tier. Pozwoli pan, że pomogę z baga­żem.

Wje­cha­li­śmy windą na trze­cie pię­tro, gdzie wpro­wa­dził mnie do luk­su­so­wego pokoju na pod­da­szu. Był czy­sty, jasny i nowo­cze­sny, z sosno­wymi meblami i nie­ska­zi­tel­nie białą pościelą na łóżku wsu­nię­tym pod uko­śne belki pod­trzy­mu­jące dach. Grzej­niki miały postać smu­kłych pro­sto­kąt­nych kra­tow­nic, okna wypeł­niały podwójne szyby, a w jed­nym kącie urzą­dzono aneks kuchenny z płytą grzew­czą i lodówką. Za drzwiami kryła się dobrze wypo­sa­żona łazienka. Mimo tych wszyst­kich udo­god­nień wnę­trze wyglą­dało asce­tycz­nie i dla­tego od razu mi się spodo­bało. Dobre miej­sce do pracy, do kon­tem­pla­cji.

Kiedy napi­sali do mnie z Ośrodka Deu­tera, ofe­ru­jąc sty­pen­dium, natych­miast wyobra­zi­łem sobie, że jestem „ubo­gim poetą” z dzie­więt­na­sto­wiecz­nego obrazu, który widzia­łem kie­dyś w Mona­chium. Poeta pół­leży na łóżku w szlaf­mycy obrze­żo­nej złotą nitką; na nosie ma oku­lary w zło­tych opraw­kach, a w zaci­śnię­tych zębach trzyma gęsie pióro, jak piracki kor­de­las. Szyby w oknach jego izdebki na pod­da­szu są powy­bi­jane i naj­wy­raź­niej jest tam zimno, bo poeta jest opa­tu­lony w stary szla­frok z łatą na łok­ciu. Wyko­rzy­stał wcze­śniej kartki ze swo­imi utwo­rami do roz­pa­le­nia ognia, który zdą­żył już zga­snąć. Cały jego doby­tek to skromny kape­lusz, płaszcz i kostur, oga­rek w butelce, mied­nica, wytarty ręcz­nik, postrzę­piony para­sol wiszący pod sufi­tem. Dookoła pię­trzą się książki. Poeta trzyma na kola­nach ręko­pis i wolną dło­nią wyko­nuje dziwny gest, przy­ci­ska­jąc kciuk do palca wska­zu­ją­cego. Spraw­dza rytm wier­sza? Miaż­dży plu­skwę? Robi na coś otwór? A może kon­tem­pluje nie­obec­ność, bez­sen­sow­ność egzy­sten­cji, nicość, próż­nię? Poeta się nie przej­muje fizycz­nym oto­cze­niem, raczej stara się robić dobrą minę do złej gry. Jest pochło­nięty pracą arty­styczną. Chcia­łem być wła­śnie taki, chcia­łem być kimś takim, przy­naj­mniej przez jakiś czas.

Pełna nazwa pla­cówki brzmiała: Ośro­dek Badań Spo­łecz­nych i Kul­tu­ro­wych im. Deu­tera. Zało­ży­ciel, prze­my­sło­wiec o uto­pij­nych cią­go­tach, ofia­ro­wał na ten cel nie­znaczną część for­tuny zdo­by­tej pod­czas powo­jen­nego cudu gospo­dar­czego, aby w ten spo­sób kul­ty­wo­wać „cały poten­cjał indy­wi­du­al­nego ludz­kiego ducha”, by użyć tu jego gór­no­lot­nego okre­śle­nia. W sen­sie prak­tycz­nym ozna­czało to, że przez cały rok starą willę rodziny Deu­te­rów sto­jącą na brzegu jeziora zamiesz­ki­wała stale się zmie­nia­jąca grupa pisa­rzy i naukow­ców obsłu­gi­wana przez per­so­nel zło­żony z biblio­te­ka­rzy, sprzą­ta­czek, kucha­rzy i tech­ni­ków kom­pu­te­ro­wych, z zapa­łem pod­trzy­mu­ją­cych atmos­ferę, w któ­rej sty­pen­dy­ści mogli swo­bod­nie two­rzyć nie­ob­cią­żeni prak­tycz­nymi aspek­tami codzien­nego życia.

Byłem tak zwa­nym naukow­cem nie­za­leż­nym. Mia­łem fuchę jako dok­to­rant na pew­nej uczelni, nie­stety na wydziale kre­atyw­nego pisa­nia, o czym sta­ra­łem się w ogóle nie myśleć, dopóki się z tym real­nie nie zde­rzy­łem w sali semi­na­ryj­nej, przy­szpi­lony do miej­sca pustymi spoj­rze­niami grupki zadłu­żo­nych po uszy magi­stran­tów ocze­ku­ją­cych na instruk­taż. Moje tek­sty publi­ko­wały cza­so­pi­sma i komer­cyjni wydawcy, ale nie te perio­dyki, któ­rych auto­rzy recen­zują się wza­jem­nie. Aka­de­micy uwa­żali mnie za osobę nieco podej­rzaną i chyba nie bez racji. Ni­gdy spe­cjal­nie nie byłem za czymś takim jak ogra­ni­cze­nia zwią­zane z dys­cy­pliną naukową. To mnie inte­re­suje, co mnie aku­rat inte­re­suje. Pięć lat przed otrzy­ma­niem zapro­sze­nia do Ber­lina opu­bli­ko­wa­łem książkę o gustach, w któ­rej dowo­dzi­łem (nie­zbyt dobit­nie zresztą), że to nie­zby­walny ele­ment ludz­kiej toż­sa­mo­ści. Nie była to nawet roz­prawa naukowa, tylko bły­sko­tliwy, efek­ciar­ski wywód: czy­tel­nik lawi­ro­wał posłusz­nie śla­dem moich roz­my­ślań o lite­ra­tu­rze, muzyce, fil­mie i poli­tyce. Co cie­kawe, przy­mie­rza­łem się w owym cza­sie do napisa­nia cze­goś zgoła innego, znacz­nie bar­dziej ambit­nego, zawie­ra­ją­cego defi­ni­tywny dowód na to, że sztuki piękne kryją w sobie poten­cjał rewo­lu­cyjny. Książka o gustach jakby wypły­nęła ze mnie, naj­pierw w ramach odde­chu od dzie­siąt­ków cyta­tów i pomy­słów, za któ­rych pomocą zamie­rza­łem defi­ni­tyw­nie dowieść, że sztuki piękne kryją w sobie poten­cjał rewo­lu­cyjny, a potem jako oddech od powoli rodzą­cego się zro­zu­mie­nia, że tak naprawdę to nie potra­fię niczego dowieść, nawet z grub­sza. Nie mia­łem poję­cia, czemu kto­kol­wiek miałby się inte­re­so­wać sztu­kami pięk­nymi, nie mówiąc już o ukry­tym w nich bodźcu do rewo­lu­cji. Mnie sztuka inte­re­so­wała, ale w isto­cie byłem próż­nia­kiem, a poza tym nikomu się nie podo­bało, co robię. Jedyne hasło poli­tyczne, które tak naprawdę mnie poru­szyło, brzmi: _Ne tra­va­il­lez jamais_, ale napo­ty­ka­łem oczy­wi­ste prze­szkody, gdy pró­bo­wa­łem uczy­nić je swoim mot­tem życio­wym. Szko­puł w tym, że nie ma takiego miej­sca, takiego „zewnę­trza”, do któ­rego mogą się uda­wać znie­chę­ceni. Więk­szość ludzi woli lgnąć do byle kogo, kto ma cho­ciaż tro­chę wła­dzy, a prze­cież odmowa wtedy tylko ma sens, gdy jest wyra­żona _en masse_, i nie ma nic bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego, niż pozo­stać w awan­gar­dzie, mając za sobą rady­kal­nie rzed­nący tłum. Dla­czego, po całym tym cza­sie, „prze­ciętny czy­tel­nik” miałby mnie nagle uznać za prze­ko­nu­ją­cego? Czemu w ogóle miał­bym go do cze­goś prze­ko­ny­wać? Co mia­łoby dać wsz­czę­cie sporu? Gdy­bym chciał się bić, to wystar­czyło tylko się­gnąć po tele­fon. Dla­tego trzy­ma­łem głowę spusz­czoną i pisa­łem swoje roz­ryw­kowe eseje.

Pisa­łem w cha­rak­te­rze wol­nego strzelca od dwu­dzie­stego trze­ciego roku życia. Idio­tyczne zaję­cie. Pochła­nia czas, a zarobki przy­nosi kiep­skie. Kar­misz się wła­snymi ner­wami. Jasne, można jesz­cze po pro­stu leżeć na kana­pie, ale tym się nikt nie naje. Wpa­dłem w roz­pacz, bo zmar­no­wa­łem tyle czasu na książkę o rewo­lu­cji, a wła­śnie zwią­za­łem się z Rei i potrze­bo­wa­łem pie­nię­dzy, żeby popy­chać sprawy do przodu; nagle zaczęło mi bra­ko­wać ener­gii do reali­zo­wa­nia jakichś ambit­nych pla­nów, więc po pro­stu pisa­łem o tym i owym, o wszyst­kim, co mi się podo­bało, o rze­czach, które mnie uszczę­śli­wiały, i moje wyczer­pa­nie praw­do­po­dob­nie prze­lało się w jakiś pozy­tywny spo­sób na papier – pierw­szy przy­znam, że jestem zazwy­czaj napa­stli­wym i trud­nym pisa­rzem, który manie­rycz­nie używa nie­ja­snych i zawi­łych zdań – ponie­waż wydawca zapro­po­no­wał mi umowę, a razem z nią wyj­ście z sytu­acji, wia­ry­godną wymówkę do odło­że­nia na półkę nie­re­ali­stycz­nego pro­jektu na temat sztuki i rewo­lu­cji, udu­sze­nia tego cho­ler­stwa poduszką. Euta­na­zja bez przy­czyny byłaby w tym wypadku aktem żenu­ją­cym, jako że gada­łem o tej książce od lat, urzą­dza­łem dys­ku­sje pane­lowe, pisa­łem arty­kuły i trą­bi­łem o niej na lewo i prawo na impre­zach. Nie­grubą książkę o gustach dokoń­czy­łem dość szybko i w odróż­nie­niu od poprzed­nich tek­stów sprze­dała się. Sam widzisz, powie­dział mój agent, wystar­czyło prze­stać walić ludzi młot­kiem po gło­wie.

Potem robi­łem te rze­czy, które się robi, gdy ma się na swoim kon­cie suk­ces lite­racki. Udzie­la­łem wywia­dów. Przyj­mo­wa­łem zapro­sze­nia na festi­wale i kon­fe­ren­cje. Książka sprze­da­wała się za gra­nicą. Ludzie zapra­szali mnie na kola­cje. A mój wydawca zaczął mnie coraz czę­ściej inda­go­wać, co zamie­rzam napi­sać. Byłem zajęty ożen­kiem, prze­pro­wadzką, pło­dze­niem dziecka, nie­spa­niem i docie­ra­niem do wnio­sku, że suk­ces lite­racki to pod wzglę­dem finan­so­wym nie to samo co suk­ces kinowy czy muzyczny i że napi­sa­nie kilku pre­sti­żo­wych, ale kiep­sko opła­co­nych tek­stów do cza­so­pism, przy­ję­cie dodat­ko­wej grupy stu­den­tów i dal­szy nie­do­bór snu, choć już nie tak duży jak wcze­śniej, jed­nak nie wystar­cza, by uznać, że wcale nie trzeba się fasze­ro­wać piguł­kami, żeby móc pisać. Wie­dzia­łem, że czas znowu coś opu­bli­ko­wać, i to jak naj­szyb­ciej, ale z jakie­goś powodu per­spek­tywa ukoń­cze­nia (czy choćby poważ­nego roz­po­czę­cia) nowego tek­stu zda­wała się ode mnie odda­lać. I wła­śnie wtedy, gdy zaczęło się robić naprawdę grzą­sko, zosta­łem dostrze­żony przez radę czy jakieś inne jury przy­zna­jące sty­pen­dium Deu­tera. Dosta­łem list z Ber­lina napi­sany na przy­jem­nie cięż­kiej pape­te­rii, w któ­rym zachę­cali mnie do zło­że­nia wnio­sku i dawali nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że potrak­tują mnie pre­fe­ren­cyj­nie. Tak też się stało. Wyże­bra­łem refe­ren­cje od naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych pisa­rzy, jakich zna­łem, i kilka mie­sięcy póź­niej przy­szedł drugi list infor­mu­jący, że mi się powio­dło. Trzy mie­siące. Trzy mie­siące spo­koju.

Wypro­si­łem por­tiera, sta­ra­jąc się nie nawią­zy­wać kon­taktu wzro­ko­wego, dla­tego rzu­cił mi się w oczy szkli­sty, woj­skowy połysk jego butów, gdy zamy­ka­łem za nim drzwi. Dotąd wyobra­ża­łem sobie – jeśli mam być szczery, chyba tylko z powodu słowa „ośro­dek” w nazwie – że Ośro­dek Badań Spo­łecz­nych i Kul­tu­ro­wych im. Deu­tera to coś w rodzaju zaci­sza medy­ta­cyj­nego: „ośro­dek”, w odróż­nie­niu od „insty­tutu”, „aka­de­mii” czy też, Boże ucho­waj, „wspól­noty”. To słowo koja­rzyło się ze sku­pie­niem, ale też z kul­turą pozo­sta­wia­nia wol­nej ręki: nie­wiele zasad względ­nie nie­wiele nie­chcia­nych kon­tak­tów towa­rzy­skich. Powoli czu­łem, że być może zosta­łem opacz­nie zro­zu­miany. Natych­miast stało się oczy­wi­ste, że kul­tura tej insty­tu­cji jest sfor­ma­li­zo­wana i sta­ro­modna. Jowial­ność por­tiera była pod­szyta służ­bi­sto­ścią z placu ape­lo­wego. Wcze­śniej, gdy wyszedł mnie powi­tać, dostrze­głem prze­lot­nie jakąś stró­żówkę czy też dys­po­zy­tor­nię z biur­kiem i rzę­dem moni­to­rów, na któ­rych wyświe­tlały się obrazy z kamer umiesz­czo­nych na tere­nie domu i jego oko­licy.

Roz­pa­ko­wa­łem walizki i uło­ży­łem przy­bory toa­le­towe w łazience. Czu­łem, że nastrój mi się popra­wia. Widok z mojego okna był piękny w swo­jej pro­sto­cie. Zaśnie­żony traw­nik opa­dał aż na brzeg jeziora, gdzie ogro­dze­nie z kutego żelaza wyzna­czało gra­nice posia­dło­ści, a dalej w małej przy­stani koły­sało się kilka nie­du­żych łodzi okry­tych pla­sti­ko­wymi plan­de­kami. Powierzch­nia wody, szara i gala­re­to­wata, bli­ska zamar­z­nię­cia, falo­wała raczej, niż marsz­czyła się na wie­trze. Kiedy otwar­łem okno, sły­sza­łem jakieś tajem­ni­cze pobrzę­ki­wa­nie przy­po­mi­na­jące dzwonki alpej­skich krów. Zdez­o­rien­to­wany zro­zu­mia­łem po chwili, że to pew­nie odgłos obi­ja­nia się lin cumow­ni­czych o alu­mi­niowe porę­cze i dra­binki łodzi.

Przy­po­mniało mi się kilka wer­sów z Hölderlina:

_Die Mau­ern stehn_

_Spra­chlos und kalt, im Winde_

_Klir­ren die Fah­nen._

„Już mury stoją Nieme i zimne, w wie­trze Łopo­czą flagi”². Byłem zado­wo­lony z sie­bie, a nawet dumny, że te słowa przy­po­mniały mi się jak na zawo­ła­nie. Ich obec­ność w mojej świa­do­mo­ści nie tylko przy­dała się do opisu widoku za oknem, ale też wska­zy­wała, że mój pro­jekt już się reali­zuje, choć for­mal­nie jesz­cze go nie zaczą­łem.

Pro­po­zy­cję dla Ośrodka Deu­tera opa­trzy­łem tytu­łem „Pod­miot liryczny”: zamie­rza­łem pisać o kon­struk­cji lirycz­nego „ja” w poezji. Ten temat sta­no­wił dla mnie swo­iste odstęp­stwo – nie zaj­mo­wa­łem się naukowo poezją – ale wyda­wało mi się, że tym spo­so­bem znajdę klucz do waż­kich i palą­cych pytań w moim życiu. Napi­sa­łem o liryce, że jest „tech­no­lo­gią tek­stu­alną orga­ni­zu­jącą doświad­cze­nie emo­cjo­nalne, ale także naczy­niem, które zaczęło słu­żyć do for­mu­ło­wa­nia współ­cze­snej pod­mio­to­wo­ści”. Brzmiało to donio­śle i traf­nie. Cyto­wa­łem też stwier­dze­nia Madame de Staël o róż­nicy mię­dzy pod­mio­tem lirycz­nym w poezji i pro­zie: „Poezja liryczna prze­ma­wia w imie­niu samego twórcy; nie wciela się on w inną osobę, lecz w samym sobie znaj­duje róż­no­ra­kie bodźce natchnie­nia . Poezja liryczna niczego nie opo­wiada; nie krę­puje jej następ­stwo w cza­sie ni gra­nice w prze­strzeni; wzlata ponad kra­inami i ponad wie­kami; utrwala ową szczytną chwilę, gdy czło­wiek wznosi się nad trudy i roz­ko­sze życia”³. Odno­to­wa­łem też za Ador­nem, że „Eks­pre­sja liryczna, unik­nąw­szy przed­mio­to­wego cię­żaru, ma wycza­ro­wy­wać obraz życia wol­nego od przy­musu domi­nu­ją­cej prak­tyki, uży­tecz­no­ści, naci­sku tępego samo­za­cho­wa­nia”⁴. I zgo­dzi­łem się z Heglem, że „Tre­ścią jej jest pier­wia­stek subiek­tywny, świat wewnętrzny, myśląca i odczu­wa­jąca dusza ludzka, która zamiast prze­cho­dzić do czynu, pozo­staje raczej u sie­bie jako coś wewnętrz­nego i dla­tego może wypo­wia­da­nie samej sie­bie uczy­nić jedyną swą formą i osta­tecz­nym celem”⁵.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Hein­rich von Kle­ist, _Listy_, przeł. Wanda Mar­kow­ska, War­szawa 1983, s. 203.

2.

Frie­drich Hölderlin, _Połowa życia_ F. Hölderlin, _Nocny wędro­wiec_. _Poezje,_ przeł. Andrzej Lam, War­szawa 2002, s. 136.

3.

Anna Luiza Her­mi­nia de Staël, _Wybór pism kry­tycz­nych_, przeł. Anna Jaku­bi­szyn-Tatar­kie­wicz, Wro­cław 1954, s. 117–118.

4.

The­odor W. Adorno, _Sztuka i sztuki. Wybór ese­jów_, przeł. Kry­styna Krze­mień-Ojak, War­szawa 1990, s. 79.

5.

Georg Wil­helm Frie­drich Hegel, _Wykłady o este­tyce,_ t. 3, przeł. Janusz Gra­bow­ski i Adam Land­man, t. III, War­szawa 1967, s. 387.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: