Czerwona pigułka - ebook
Czerwona pigułka - ebook
Najnowsza powieść autora Impresjonisty.
Wielowarstwowa historia opowiedziana przez pryzmat mrocznej przeszłości.
Czerwona pigułka to powieść o inwigilacji, wyborach rodem z Matrixa, kwestiach alt-right, o kreatywności, ludzkiej psychice i historii. To opowieść z XXI wieku opowiedziana przez pryzmat przeszłości, której najmroczniejsze rozdziały wciąż mają wpływ na naszą teraźniejszość. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o miłości, która potrafi przetrwać w świecie całkowicie pozbawionym znaczenia.
Mało znany nowojorski pisarz na trzy miesiące rozstaje się z młodą żoną i córeczką i przyjeżdża na stypendium nad berlińskie jezioro Wannsee, licząc, że tu dozna twórczego natchnienia i wreszcie napisze kolejną książkę. Okazuje się jednak, że dom, w którym ma zamieszkać wraz z innymi stypendystami, odbiega od jego wyobrażeń – nie mogąc znieść monitorowanej pracy przy biurku we wspólnej sali, zaczyna się zamykać w swoim pokoju, gdzie godzinami ogląda naładowany przemocą serial o policjantach. Gdy przypadkiem na imprezie w mieście poznaje Antona, jego twórcę, i rozmawiają o pesymizmie, bohater popada w obsesję związaną z charyzmatycznym scenarzystą. Podróż do jądra moralnej ciemności grozi utratą wszystkiego, co dlań najważniejsze, włącznie ze zdrowiem psychicznym.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-923-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Że istnieje coś takiego jak śmiertelność, uzmysłowiłem sobie w okolicznościach konwencjonalnych, bo obok śpiącej żony w naszym mieszkaniu na Brooklynie. Wsłuchany w jej oddech leżałem bezsennie, wiedząc, że moja siła i pomysłowość mają granice. Potrafiłem już przewidzieć moment, kiedy będę musiał odpocząć. Nie mogłem się nadziwić, jak ja dotarłem do tego miejsca, jaki łańcuch zdarzeń doprowadził mnie do lekko przegrzanej sypialni, do kobiety, której być może nigdy bym nie poznał albo nie uznał za osobę, z którą pragnę spędzić życie, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Po pięciu latach małżeństwa wciąż kochałem Rei, a ona wciąż kochała mnie. Fakt niepodważalny i radosny. Nasza trzyletnia córka spała w pokoju obok.
Nasze szczęście wprawiało mnie w niepokój. Wiedziałem, że to reakcja paradoksalna. Że jestem jak harpagon zamartwiający się o swój skarbczyk z uczuciami. A jednak urojone szczury biegające po mojej sypialni, po sypialni mojego dziecka, miały też w sobie coś prawdziwego. To był czas, kiedy w mediach roiło się od obrazków z dziećmi poranionymi i bezdomnymi z powodu wojny. Nieraz odruchowo garbiłem się nad laptopem, wpatrzony w ekran załzawionymi oczami. Naprawdę przygnębiały mnie te widoki, ale też nie dawało mi spokoju bardziej egoistyczne pytanie: czy zdołam chronić swoją rodzinę, jeśli świat się zmieni? Czy pokonam ten płot, gdy będę niósł na barana swoje dziecko? Czy uda mi się nie wypuścić dłoni mojej żony, kiedy wzburzone morze wywróci ponton? Kruche to nasze wspólne życie. Któregoś dnia coś się popsuje. Albo jedno z nas ulegnie wypadkowi, względnie ciężko zachoruje, albo świat pogrąży się jeszcze bardziej w wojnach i chaosie, które pochłoną nas tak samo jak tyle innych rodzin.
Pod wieloma względami raczej nie miałem powodów do narzekania. Mieszkałem w jednej z najwspanialszych metropolii świata. Poza kilkoma drobnymi dolegliwościami byłem zdrów jak ryba. I byłem też kochany, co mnie chroniło przed niektórymi niszczycielskimi konsekwencjami tak zwanego kryzysu wieku średniego. Miałem przyjaciół, którzy bez ostrzeżenia wdawali się w absurdalne związki seksualne czy też – jak w jednym przypadku – w rujnujące uzależnienie od heroiny, które delikwent ukrywał przed wszystkimi, dopóki nie został aresztowany o trzeciej nad ranem na jakimś parkingu w miejscowości Elizabeth w stanie New Jersey, gdy akurat narkotyzował się za kierownicą własnego samochodu. Nie zamierzałem posuwać naszej opiekunki do dziecka ani przepuszczać naszych oszczędności na hazard, ale zarazem wiedziałem, że coś jest gruntownie, choć subtelnie nie tak, jak powinno, że jest jakaś paląca kwestia, którą powinienem czym prędzej się zająć, kwestia, która dotyczyła wyłącznie mnie i nie dałaby się rozwiązać, gdybym obudził Rei, wszedł do Internetu, względnie powędrował na palcach do łazienki i połknął pigułkę nasenną. To była kwestia fundamentalna, wiążąca się z przekonaniami, o których przez większą część życia pisałem i myślałem, z rozmaitymi roszczeniami, jakich się dorobiłem w związku ze światem. I może przypadkiem, a może wcale nie, zaczęła mnie męczyć tuż przed wyjazdem. Jednym z powodów, dla którego nie spałem, zadręczając się finansami, zmianami klimatu i postępowaniem macedońskiej straży granicznej, był ten, że transport na lotnisko miałem zamówiony na piątą rano. Nigdy się nie wysypiam w noc przed podróżą. Boję się, że zaśpię i nie zdążę na samolot.Zmęczony i pochłonięty własnymi myślami dotarłem do Berlina następnego dnia, by rozpocząć trzymiesięczne stypendium w Ośrodku Deutera mieszczącym się w podmiejskiej dzielnicy Wannsee po zachodniej stronie miasta. Właśnie zaczął się nowy rok i koła taksówki chrzęściły na podjeździe pokrytym warstewką śniegu. Gdy willa wychynęła zza zasłony oszronionych sosen, odniosłem wrażenie, że patrzę na wierne, obiektywne odbicie mojego stanu emocjonalnego, że znam ten dom z jakiegoś melancholijnego miejsca ukrytego głęboko w moim wnętrzu. Był obszerny, ale nieciekawy – ot, ponura konstrukcja ze spadzistym dachem pokrytym szarymi dachówkami i białą fasadą przeszytą rzędami wysokich okien. Jedyną osobliwość stanowił sterczący z boku współcześnie dobudowany sześcian ze szkła, służący najprawdopodobniej za biuro.
Zapłaciłem taksówkarzowi i targając walizki, wspiąłem się chwiejnie po frontowych schodach. Nim zdążyłem wcisnąć dzwonek, rozległ się brzęczyk i za otwartymi drzwiami ukazał się hol o gabarytach jaskini. Pokonałem go, czując się jak królewicz z bajki wkraczający do zamku ogra, ale zamiast śpiącej księżniczki powitał mnie jowialny portier w tweedowym ubraniu w angielskim stylu. Miał sposób bycia zupełnie niepasujący do tego ponurego otoczenia. Autentycznie emanował ciepłem, a szeroko rozwarte oczy i wypięta pierś sugerowały, że cieszy się z mojego przybycia. Czy podróż przebiegła mi bez niespodzianek? Czy nie miałbym może ochoty na kawę? Przygotowano dla mnie pakiet zawierający kartę magnetyczną do otwierania drzwi i rozmaite dokumenty wymagające mojego podpisu. Dyrektor i reszta personelu bardzo chcą mnie poznać. A w moim pokoju czekają już woda mineralna i świeże ręczniki. Gdybym czegoś potrzebował, mam zwyczajnie poprosić. Zapewniłem, że chcę się tylko przebrać i obejrzeć swój gabinet.
Ależ oczywiście, odparł portier. Pozwoli pan, że pomogę z bagażem.
Wjechaliśmy windą na trzecie piętro, gdzie wprowadził mnie do luksusowego pokoju na poddaszu. Był czysty, jasny i nowoczesny, z sosnowymi meblami i nieskazitelnie białą pościelą na łóżku wsuniętym pod ukośne belki podtrzymujące dach. Grzejniki miały postać smukłych prostokątnych kratownic, okna wypełniały podwójne szyby, a w jednym kącie urządzono aneks kuchenny z płytą grzewczą i lodówką. Za drzwiami kryła się dobrze wyposażona łazienka. Mimo tych wszystkich udogodnień wnętrze wyglądało ascetycznie i dlatego od razu mi się spodobało. Dobre miejsce do pracy, do kontemplacji.
Kiedy napisali do mnie z Ośrodka Deutera, oferując stypendium, natychmiast wyobraziłem sobie, że jestem „ubogim poetą” z dziewiętnastowiecznego obrazu, który widziałem kiedyś w Monachium. Poeta półleży na łóżku w szlafmycy obrzeżonej złotą nitką; na nosie ma okulary w złotych oprawkach, a w zaciśniętych zębach trzyma gęsie pióro, jak piracki kordelas. Szyby w oknach jego izdebki na poddaszu są powybijane i najwyraźniej jest tam zimno, bo poeta jest opatulony w stary szlafrok z łatą na łokciu. Wykorzystał wcześniej kartki ze swoimi utworami do rozpalenia ognia, który zdążył już zgasnąć. Cały jego dobytek to skromny kapelusz, płaszcz i kostur, ogarek w butelce, miednica, wytarty ręcznik, postrzępiony parasol wiszący pod sufitem. Dookoła piętrzą się książki. Poeta trzyma na kolanach rękopis i wolną dłonią wykonuje dziwny gest, przyciskając kciuk do palca wskazującego. Sprawdza rytm wiersza? Miażdży pluskwę? Robi na coś otwór? A może kontempluje nieobecność, bezsensowność egzystencji, nicość, próżnię? Poeta się nie przejmuje fizycznym otoczeniem, raczej stara się robić dobrą minę do złej gry. Jest pochłonięty pracą artystyczną. Chciałem być właśnie taki, chciałem być kimś takim, przynajmniej przez jakiś czas.
Pełna nazwa placówki brzmiała: Ośrodek Badań Społecznych i Kulturowych im. Deutera. Założyciel, przemysłowiec o utopijnych ciągotach, ofiarował na ten cel nieznaczną część fortuny zdobytej podczas powojennego cudu gospodarczego, aby w ten sposób kultywować „cały potencjał indywidualnego ludzkiego ducha”, by użyć tu jego górnolotnego określenia. W sensie praktycznym oznaczało to, że przez cały rok starą willę rodziny Deuterów stojącą na brzegu jeziora zamieszkiwała stale się zmieniająca grupa pisarzy i naukowców obsługiwana przez personel złożony z bibliotekarzy, sprzątaczek, kucharzy i techników komputerowych, z zapałem podtrzymujących atmosferę, w której stypendyści mogli swobodnie tworzyć nieobciążeni praktycznymi aspektami codziennego życia.
Byłem tak zwanym naukowcem niezależnym. Miałem fuchę jako doktorant na pewnej uczelni, niestety na wydziale kreatywnego pisania, o czym starałem się w ogóle nie myśleć, dopóki się z tym realnie nie zderzyłem w sali seminaryjnej, przyszpilony do miejsca pustymi spojrzeniami grupki zadłużonych po uszy magistrantów oczekujących na instruktaż. Moje teksty publikowały czasopisma i komercyjni wydawcy, ale nie te periodyki, których autorzy recenzują się wzajemnie. Akademicy uważali mnie za osobę nieco podejrzaną i chyba nie bez racji. Nigdy specjalnie nie byłem za czymś takim jak ograniczenia związane z dyscypliną naukową. To mnie interesuje, co mnie akurat interesuje. Pięć lat przed otrzymaniem zaproszenia do Berlina opublikowałem książkę o gustach, w której dowodziłem (niezbyt dobitnie zresztą), że to niezbywalny element ludzkiej tożsamości. Nie była to nawet rozprawa naukowa, tylko błyskotliwy, efekciarski wywód: czytelnik lawirował posłusznie śladem moich rozmyślań o literaturze, muzyce, filmie i polityce. Co ciekawe, przymierzałem się w owym czasie do napisania czegoś zgoła innego, znacznie bardziej ambitnego, zawierającego definitywny dowód na to, że sztuki piękne kryją w sobie potencjał rewolucyjny. Książka o gustach jakby wypłynęła ze mnie, najpierw w ramach oddechu od dziesiątków cytatów i pomysłów, za których pomocą zamierzałem definitywnie dowieść, że sztuki piękne kryją w sobie potencjał rewolucyjny, a potem jako oddech od powoli rodzącego się zrozumienia, że tak naprawdę to nie potrafię niczego dowieść, nawet z grubsza. Nie miałem pojęcia, czemu ktokolwiek miałby się interesować sztukami pięknymi, nie mówiąc już o ukrytym w nich bodźcu do rewolucji. Mnie sztuka interesowała, ale w istocie byłem próżniakiem, a poza tym nikomu się nie podobało, co robię. Jedyne hasło polityczne, które tak naprawdę mnie poruszyło, brzmi: _Ne travaillez jamais_, ale napotykałem oczywiste przeszkody, gdy próbowałem uczynić je swoim mottem życiowym. Szkopuł w tym, że nie ma takiego miejsca, takiego „zewnętrza”, do którego mogą się udawać zniechęceni. Większość ludzi woli lgnąć do byle kogo, kto ma chociaż trochę władzy, a przecież odmowa wtedy tylko ma sens, gdy jest wyrażona _en masse_, i nie ma nic bardziej przerażającego, niż pozostać w awangardzie, mając za sobą radykalnie rzednący tłum. Dlaczego, po całym tym czasie, „przeciętny czytelnik” miałby mnie nagle uznać za przekonującego? Czemu w ogóle miałbym go do czegoś przekonywać? Co miałoby dać wszczęcie sporu? Gdybym chciał się bić, to wystarczyło tylko sięgnąć po telefon. Dlatego trzymałem głowę spuszczoną i pisałem swoje rozrywkowe eseje.
Pisałem w charakterze wolnego strzelca od dwudziestego trzeciego roku życia. Idiotyczne zajęcie. Pochłania czas, a zarobki przynosi kiepskie. Karmisz się własnymi nerwami. Jasne, można jeszcze po prostu leżeć na kanapie, ale tym się nikt nie naje. Wpadłem w rozpacz, bo zmarnowałem tyle czasu na książkę o rewolucji, a właśnie związałem się z Rei i potrzebowałem pieniędzy, żeby popychać sprawy do przodu; nagle zaczęło mi brakować energii do realizowania jakichś ambitnych planów, więc po prostu pisałem o tym i owym, o wszystkim, co mi się podobało, o rzeczach, które mnie uszczęśliwiały, i moje wyczerpanie prawdopodobnie przelało się w jakiś pozytywny sposób na papier – pierwszy przyznam, że jestem zazwyczaj napastliwym i trudnym pisarzem, który manierycznie używa niejasnych i zawiłych zdań – ponieważ wydawca zaproponował mi umowę, a razem z nią wyjście z sytuacji, wiarygodną wymówkę do odłożenia na półkę nierealistycznego projektu na temat sztuki i rewolucji, uduszenia tego cholerstwa poduszką. Eutanazja bez przyczyny byłaby w tym wypadku aktem żenującym, jako że gadałem o tej książce od lat, urządzałem dyskusje panelowe, pisałem artykuły i trąbiłem o niej na lewo i prawo na imprezach. Niegrubą książkę o gustach dokończyłem dość szybko i w odróżnieniu od poprzednich tekstów sprzedała się. Sam widzisz, powiedział mój agent, wystarczyło przestać walić ludzi młotkiem po głowie.
Potem robiłem te rzeczy, które się robi, gdy ma się na swoim koncie sukces literacki. Udzielałem wywiadów. Przyjmowałem zaproszenia na festiwale i konferencje. Książka sprzedawała się za granicą. Ludzie zapraszali mnie na kolacje. A mój wydawca zaczął mnie coraz częściej indagować, co zamierzam napisać. Byłem zajęty ożenkiem, przeprowadzką, płodzeniem dziecka, niespaniem i docieraniem do wniosku, że sukces literacki to pod względem finansowym nie to samo co sukces kinowy czy muzyczny i że napisanie kilku prestiżowych, ale kiepsko opłaconych tekstów do czasopism, przyjęcie dodatkowej grupy studentów i dalszy niedobór snu, choć już nie tak duży jak wcześniej, jednak nie wystarcza, by uznać, że wcale nie trzeba się faszerować pigułkami, żeby móc pisać. Wiedziałem, że czas znowu coś opublikować, i to jak najszybciej, ale z jakiegoś powodu perspektywa ukończenia (czy choćby poważnego rozpoczęcia) nowego tekstu zdawała się ode mnie oddalać. I właśnie wtedy, gdy zaczęło się robić naprawdę grząsko, zostałem dostrzeżony przez radę czy jakieś inne jury przyznające stypendium Deutera. Dostałem list z Berlina napisany na przyjemnie ciężkiej papeterii, w którym zachęcali mnie do złożenia wniosku i dawali niedwuznacznie do zrozumienia, że potraktują mnie preferencyjnie. Tak też się stało. Wyżebrałem referencje od najbardziej prestiżowych pisarzy, jakich znałem, i kilka miesięcy później przyszedł drugi list informujący, że mi się powiodło. Trzy miesiące. Trzy miesiące spokoju.
Wyprosiłem portiera, starając się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, dlatego rzucił mi się w oczy szklisty, wojskowy połysk jego butów, gdy zamykałem za nim drzwi. Dotąd wyobrażałem sobie – jeśli mam być szczery, chyba tylko z powodu słowa „ośrodek” w nazwie – że Ośrodek Badań Społecznych i Kulturowych im. Deutera to coś w rodzaju zacisza medytacyjnego: „ośrodek”, w odróżnieniu od „instytutu”, „akademii” czy też, Boże uchowaj, „wspólnoty”. To słowo kojarzyło się ze skupieniem, ale też z kulturą pozostawiania wolnej ręki: niewiele zasad względnie niewiele niechcianych kontaktów towarzyskich. Powoli czułem, że być może zostałem opacznie zrozumiany. Natychmiast stało się oczywiste, że kultura tej instytucji jest sformalizowana i staromodna. Jowialność portiera była podszyta służbistością z placu apelowego. Wcześniej, gdy wyszedł mnie powitać, dostrzegłem przelotnie jakąś stróżówkę czy też dyspozytornię z biurkiem i rzędem monitorów, na których wyświetlały się obrazy z kamer umieszczonych na terenie domu i jego okolicy.
Rozpakowałem walizki i ułożyłem przybory toaletowe w łazience. Czułem, że nastrój mi się poprawia. Widok z mojego okna był piękny w swojej prostocie. Zaśnieżony trawnik opadał aż na brzeg jeziora, gdzie ogrodzenie z kutego żelaza wyznaczało granice posiadłości, a dalej w małej przystani kołysało się kilka niedużych łodzi okrytych plastikowymi plandekami. Powierzchnia wody, szara i galaretowata, bliska zamarznięcia, falowała raczej, niż marszczyła się na wietrze. Kiedy otwarłem okno, słyszałem jakieś tajemnicze pobrzękiwanie przypominające dzwonki alpejskich krów. Zdezorientowany zrozumiałem po chwili, że to pewnie odgłos obijania się lin cumowniczych o aluminiowe poręcze i drabinki łodzi.
Przypomniało mi się kilka wersów z Hölderlina:
_Die Mauern stehn_
_Sprachlos und kalt, im Winde_
_Klirren die Fahnen._
„Już mury stoją Nieme i zimne, w wietrze Łopoczą flagi”². Byłem zadowolony z siebie, a nawet dumny, że te słowa przypomniały mi się jak na zawołanie. Ich obecność w mojej świadomości nie tylko przydała się do opisu widoku za oknem, ale też wskazywała, że mój projekt już się realizuje, choć formalnie jeszcze go nie zacząłem.
Propozycję dla Ośrodka Deutera opatrzyłem tytułem „Podmiot liryczny”: zamierzałem pisać o konstrukcji lirycznego „ja” w poezji. Ten temat stanowił dla mnie swoiste odstępstwo – nie zajmowałem się naukowo poezją – ale wydawało mi się, że tym sposobem znajdę klucz do ważkich i palących pytań w moim życiu. Napisałem o liryce, że jest „technologią tekstualną organizującą doświadczenie emocjonalne, ale także naczyniem, które zaczęło służyć do formułowania współczesnej podmiotowości”. Brzmiało to doniośle i trafnie. Cytowałem też stwierdzenia Madame de Staël o różnicy między podmiotem lirycznym w poezji i prozie: „Poezja liryczna przemawia w imieniu samego twórcy; nie wciela się on w inną osobę, lecz w samym sobie znajduje różnorakie bodźce natchnienia . Poezja liryczna niczego nie opowiada; nie krępuje jej następstwo w czasie ni granice w przestrzeni; wzlata ponad krainami i ponad wiekami; utrwala ową szczytną chwilę, gdy człowiek wznosi się nad trudy i rozkosze życia”³. Odnotowałem też za Adornem, że „Ekspresja liryczna, uniknąwszy przedmiotowego ciężaru, ma wyczarowywać obraz życia wolnego od przymusu dominującej praktyki, użyteczności, nacisku tępego samozachowania”⁴. I zgodziłem się z Heglem, że „Treścią jej jest pierwiastek subiektywny, świat wewnętrzny, myśląca i odczuwająca dusza ludzka, która zamiast przechodzić do czynu, pozostaje raczej u siebie jako coś wewnętrznego i dlatego może wypowiadanie samej siebie uczynić jedyną swą formą i ostatecznym celem”⁵.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Heinrich von Kleist, _Listy_, przeł. Wanda Markowska, Warszawa 1983, s. 203.
2.
Friedrich Hölderlin, _Połowa życia_ F. Hölderlin, _Nocny wędrowiec_. _Poezje,_ przeł. Andrzej Lam, Warszawa 2002, s. 136.
3.
Anna Luiza Herminia de Staël, _Wybór pism krytycznych_, przeł. Anna Jakubiszyn-Tatarkiewicz, Wrocław 1954, s. 117–118.
4.
Theodor W. Adorno, _Sztuka i sztuki. Wybór esejów_, przeł. Krystyna Krzemień-Ojak, Warszawa 1990, s. 79.
5.
Georg Wilhelm Friedrich Hegel, _Wykłady o estetyce,_ t. 3, przeł. Janusz Grabowski i Adam Landman, t. III, Warszawa 1967, s. 387.