- promocja
Czerwona Tygrysica - ebook
Czerwona Tygrysica - ebook
DROGA DO WŁADZY SKĄPANA JEST WE KRWI.
Drugi tom wspaniałej serii fantasy o skrywającej mroczną tajemnicę księżniczce i przestępcy, któremu musi zaufać, żeby wyzwolić swoje cesarstwo spod rządów mroku.
Z całej cyrilyjskiej rodziny cesarskiej przeżyła tylko Ana. Pozbawiona tronu, tytułu i sojuszników musi znaleźć sposób, by odzyskać władzę i uniknąć okrutnej zemsty ze strony cesarzowej. Morgania nie cofnie się przed niczym, by ustalić nowy porządek świata, przelewając przy tym krew niepowinowatych.
By zwiększyć swoje szanse i sprostać niebezpieczeństwom, Ana postanawia wejść w sojusz z Ramsonem Złotoustym. Lecz sprytny lord przestępczego światka ma swoje plany. Aby Ana mogła zdobyć armię, muszą dotrzeć do niezdobytych fortów Bregonu. Nikt jednak nie wie, jakie tajemnice kryją forty.
Mrok rośnie w siłę. Czy rewolucja przyniesie upragniony pokój czy raczej utopi świat we krwi?
Trylogia „Dziedzictwo krwi”, tom 2
Kochacie Sarah J. Maas i jej Szklany tron? Wkrótce pokochacie Amélie Wen Zhao!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-920-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowomyńsk cuchnął śmiercią.
Zawsze tak było. Dla Ramsona Złotoustego to miasto przepełniał też smród władzy, korupcji, morderstwa i walki o przetrwanie – odurzająca mieszanka, która niszczyła duszę. Dziś nie było inaczej – pomimo niesamowitej ciemności i zasypującego wszystko, cichego śniegu.
Ramson przemykał wąskimi uliczkami swojego dzieciństwa. Stawiał kroki szybkie, precyzyjne. Ostatnim razem był tu z Anastazją Michajłowną, gdy jego dawny pan wyprawiał w swoich włościach Fierwy’sniech. Odkąd świętowali Pierwszy Śnieg, minęło niewiele ponad miesiąc, a jednak świat zmienił się nie do poznania.
Przez zaledwie cztery tygodnie Nowomyńsk stał się miastem duchów, miejscem opuszczonym przez większość mieszkańców, którzy zbiegli przed nowym reżimem. Ulice, niegdyś rozświetlane latarniami, migoczące klejnotami, którymi obwieszeni byli rozkrzyczani birbanci, teraz straszyły zamkniętymi na cztery spusty drzwiami i pustymi oknami. Tam gdzie gangi walczyły o resztki, walały się trupy, które cierpliwie zasypywał litościwy śnieg, pozostawiając na widoku jedynie skrawki ubrań czy czubki butów – makabryczne znaki cichych grobów.
Nie był to dla Ramsona nowy widok. Odkąd na tronie zasiadła Morgania, pod jej władaniem znalazła się większość północnych terytoriów Cyrilii, a on i Ana wędrowali od jednego zniszczonego miasteczka do drugiego. Ze znalezionych w opuszczonych wioskach i miastach strzępów gazet i podartych plakatów dowiedzieli się o inkwizycji cesarskiej, czyli zakrojonym na wielką skalę polowaniu na niepowinowatych podejrzewanych o jakiekolwiek powiązania z handlem powinowatymi. Ruch ten – na którego czele stali powinowaci bezkrytycznie lojalni wobec cesarzowej – szybko stał się symbolem reżimu.
Tymczasem południe kraju – w tym także Złotowody – wciąż broniło się przed władzą Morganii. Według Any właśnie w tym porcie miały swoją bazę Czerwone Peleryny i pozostawał on jedną z ostatnich twierdz, w których mogli się schronić zarówno powinowaci, jak i niepowinowaci. To tam zmierzała Ana, by razem z Czerwonymi Pelerynami zorganizować ruch oporu. I to tam – zaczynał powoli myśleć Ramson – być może uda mu się odzyskać jakąś namiastkę życia, gdy to wszystko się już skończy. Kiedyś był tam przecież, z woli swojego byłego pana i mistrza Alarica Kerlana, kapitanem portu. To pod jego rządami miasto stało się potężnym ośrodkiem handlu, pełnym przestępców i podziemnych siatek, czyli dokładnie takim miejscem, o jakim marzył.
Nie powiedział Anie wprost, dokąd się wybiera tego wieczoru, bo ściśle rzecz biorąc, nie było to zadanie związane z jej… ich… misją. Ramson poczuł po prostu cichy zew tego miejsca, gdy tylko jego stopa znów stanęła w Nowomyńsku – przyciąganie, którego nie potrafił jeszcze zignorować.
Chciał się dowiedzieć, co się stało z Alarikiem Kerlanem i Zakonem Konwalii. Raz na zawsze pożegnać się ze strzaskanymi pozostałościami swojej przeszłości, by móc wreszcie wkroczyć na nową ścieżkę.
Lekkie uderzanie świeżo zaostrzonej mizerykordii o biodro ustało raptownie, gdy wyszedł zza ostatniego węgła i zwolnił. Nagle był bardzo rad, że ma przy sobie ten ostry sztylet.
Posiadłość Kerlana trwała samotnie na zaśnieżonej ulicy, na wpół skryta pod białymi zaspami. Mocno nadwerężone złocone bramy stały otworem. Ślad nie został po szeregach strażników w liberii, diamentowych żyrandolach rzucających światło na soczyście zielone trawniki ani po jasnych oknach rozświetlających najciemniejsze noce.
Ramson musnął odzianą w skórzaną rękawiczkę dłonią połamaną bramę. Wahał się.
Nawet teraz widok posiadłości Kerlana niezmiennie budził w nim tę samą dość mętną mieszankę uczuć. To tu poznał, co to ból – mnóstwo bólu, którego znak wciąż miał wyciśnięty w ciele w kształcie piętna Zakonu Konwalii. To tu urósł w siłę, tym szybciej, że pchały go głód, strach i świadomość, że musi zrobić wszystko, byle tylko przetrwać. I to tu posmakował szczęścia, równie ulotnego jak rozbłyskujące na szarym nieboskłonie cesarstwa kolory – w krwawych interesach, które ubijał, w honorach, które zdobywał, płacąc za nie życiem innych ludzi i podtrzymując panowanie Alarica Kerlana.
Ruszył zaśnieżoną ścieżką z duszą na ramieniu. Gdy dotarł do budynku, zobaczył, że jedna z klamek wielkich mahoniowych drzwi jest odłamana, a drugą chyba ktoś odciął jakimś ząbkowanym ostrzem. Drewno skrzypnęło, gdy pchnął wrota i wszedł do środka – dom otworzył się przed nim niczym mroczna, milcząca pułapka.
Przed nim dotarli tu już szabrownicy. Z marmurowych ścian zdarto obrazy w złotych ramach, zniknęły lazurowe wazy i inne „egzotyczne” skarby, które kolekcjonował Kerlan. Ktoś potrzaskał szklany sufit, a jeden z kryształowych żyrandoli rąbnął w sam środek sali bankietowej, rozsiewając niezliczone odłamki szkła i kryształu, które lśniły teraz w księżycowej poświacie. Korytarze zaścielone były zaspami śnieżnymi, a Ramson widział przed sobą pojawiające się na mrozie obłoczki pary.
Gdy skręcił w korytarzu i mało nie potknął się o trupa, spiął się czujnie.
Ciało przysypał śnieg. Ramson widział tylko rękaw i sczerniałą dłoń. Przyklęknął przy zmarłym, odgarnął świeży puch z jego lewej ręki. Tak jak podejrzewał, po wewnętrznej stronie nadgarstka widniał tatuaż konwalii. Członek Zakonu.
Bez strachu, żalu czy choćby współczucia Ramson przyglądał się zamarzniętej dłoni z niemal kliniczną uwagą. Takie równomierne zaczernienie najprawdopodobniej oznaczało krwotok. Wyżej na przedramieniu skóra była podrażniona – ślad po wysypce.
Tego człowieka otruto.
Ramson odsunął jeszcze trochę śniegu, by spojrzeć trupowi w twarz.
Wykrzywiona z bólu, posiniaczona i stężała zachowała się doskonale na mrozie. Ramson przyglądał się jej kilka sekund, aż w końcu zyskał pewność, że tego akurat nie znał. A zatem jakiś szeregowiec, śmieć zostawiony na pastwę śniegu, a potem, gdy minie zima, zgnilizny.
I choć ich wspólnego pana nie było obok, echo jego głosu wróciło do Ramsona niczym duch.
_Obawiam się jednak, że umrzesz śmiercią kogoś nieznanego, nieważnego, a twoje ciało zgnije w ściekach Tam._
Ramson wstał raptownie. Szept z przeszłości rozmył się w powietrzu, gdy jego zmysły pochwyciły coś innego.
Jednym szybkim ruchem wyciągnął sztylet, zamachnął się i obrócił.
Krzyk zaskoczenia, jego ostrze oparło się na miękkiej, obnażonej szyi. I… mignęły mu długie, kręcone włosy.
Ramson chwycił je mocno i przyciągnął do siebie twarz intruzki. Jego niepokój ustąpił zdumieniu.
– Olusza – powiedział do wyrywającej się kobiety. – A niech to diabli.
– Puszczaj – wydyszała, ale Ramson przyciągnął ją jeszcze bliżej, przyciskając mizerykordię do jej delikatnej szyi.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – mruknął. Niech to licho, nie sądził, że się tu na kogoś natknie. Choć z drugiej strony Ramson Złotousty wiedział aż za dobrze, że w życiu rzadko cokolwiek idzie według planu. – Powinienem się domyślić, że to twoja sprawka. Wilcza jagoda?
– Oleander – wycharczała. – Wyszedłeś z wprawy, Złotousty.
– Tylko spróbuj, a zobaczymy, czy wyszedłem z wprawy w zabawach ze sztyletem.
Oluszę poznał, gdy jako powinowata pracowała w Kojcu. Specjalizowała się w truciznach i igłach z toksynami. I choć o tym nie wiedziała, przydała mu się w negocjacjach z Bogdanem, sympatycznym, acz durnym mistrzem Kojca, niesławnego klubu Alarica Kerlana, gdzie występowali zniewoleni powinowaci.
To, że wpadł na nią przy zwłokach noszących ślady otrucia… Ramson zaczynał podejrzewać, że znalazł się nagle bardzo blisko odkrycia, co się tak naprawdę stało z Zakonem.
Olusza syknęła i przełknęła ślinę pod ostrzem.
– Może oboje dołączymy zaraz do trupów u naszych stóp – zakpiła. – Puszczaj. Nie przyszłam tu, żeby cię zabić.
– Dlaczego więc tu jesteś? – spytał Ramson grzecznie, wbijając ostrze nieco mocniej w skórę, tak że nie było to pewnie dla Oluszy przyjemne, ale jeszcze nie groziło zranieniem.
– Żeby cię ostrzec. Kerlan chce twojej śmierci. Wyznaczył pokaźną nagrodę za twoją głowę. Poluje na ciebie cały Zakon… – Urwała. – A raczej to, co z niego zostało.
Podniósł wzrok, znowu spinając się czujnie. Przed nim i za nim korytarz zdawał się zupełnie pusty.
– I dlaczego mnie ostrzegasz? Ty i ja jesteśmy z tej samej gliny, Oluszo, więc nie wciskaj mi, że robisz to z dobrego serca.
– Potrzebuję twojej pomocy. – Ostry ton nie zdołał skryć czającej się na dnie rozpaczy. – Bogdan zniknął.
Tym go zaskoczyła.
– Jak to?
Odkąd Olusza zakończyła pracę w Kojcu, za każdym razem, gdy ją widział, była cichą niewiastą o oczach łani uwieszoną na bogato zdobionym ramieniu Bogdana. Mistrz Kojca wyciągnął ją z niewoli… i poślubił. Zresztą to Ramson sfałszował wówczas księgi, żeby Kerlan nigdy się nie dowiedział o całej sprawie.
– Zniknął. To dlatego cię tu szukałam. – Gardło Oluszy drgnęło pod ostrzem. – A teraz puść mnie, to wszystko ci wytłumaczę.
Zatem czegoś od niego potrzebowała. Ramson natychmiast zmienił taktykę.
– Czyli Interes? – zaproponował. – Wiesz, że niczego nie daję za darmo, Oluszo.
– Niech ci będzie – zgodziła się, a on odsunął się na tyle daleko, żeby znaleźć się poza zasięgiem ewentualnych igieł i innych ostrych, zatrutych narzędzi.
Wyprostowała się, rozmasowała sobie szyję. Nie uszło jego uwagi, że dłonie jej drżały, gdy odrzucała w tył warkocze. Nagle wydała mu się bardzo mała w tym wielkim, zszarzałym płaszczu, który okres świetności wyraźnie miał już za sobą. Ramson pamiętał ją odzianą w najlepsze futra i jedwabie, z fryzurą zdobioną perłami, które połyskiwały, gdy kręciła głową i wybuchała śmiechem.
Postukał mizerykordią w marmurową posadzkę. Odpowiedziało mu głuche echo.
– Może zacznij od tego, co się stało z Zakonem – rzucił. – Co miałaś na myśli, mówiąc: „to, co z niego zostało”.
Olusza pociągnęła nosem.
– Zapominam czasami, od jak dawna jesteś poza tym wszystkim, Złotousty. Gdy Morgania przejęła tron, Kerlan zmusił mnie do wybicia wszystkich osób związanych z handlem żywym towarem. Zamierza po prostu zniszczyć dowody na to, że miał coś z tym wspólnego. Boi się inkwizycji. – Oczy jej błysnęły. – A potem zabrał kilku członków z najwyższego kręgu i się zmył. Postanowił skupić się na swoim nowym Interesie w Bregonie.
To słowo było dla Ramsona niczym uderzenie obuchem. Bregon – jego ojczyzna. Nadstawił uszu.
– Jaki znowu Interes? I dlaczego w Bregonie?
– To jakiś jego nowy pomysł na powinowatych. Poza tym nic mi o tym nie wiadomo. Pewnie chodzi głównie o to, żeby skryć się przed inkwizycją cesarską i czystką wśród handlarzy niewolników, jaką zarządziła nowa cesarzowa.
Ramson chwilę trawił te informacje. W przeszłości Morgania nie wahała się wynająć Kerlana, żeby zlikwidował księcia koronnego, brata Any, ale po koronacji wpadła w szał zwalczania handlarzy powinowatymi za wszelką cenę. Niewykluczone, że Kerlan był jednak o dwa kroki przed nią i zdołał umknąć, nim zagroziło mu niebezpieczeństwo. A teraz zamierzał ustanowić nowe przestępcze imperium… w Bregonie.
To ta część nie miała sensu. Bregon nigdy nie interesował się szczególnie powinowatymi czy też _magen_, jak ich tam nazywano. Z tego, co pamiętał Ramson, w większości zostawiano ich w spokoju i nie identyfikowano.
– Skąd to wiesz?
– Bo zabrał ze sobą Bogdana. Bogdan nie odezwał się do mnie od kilku tygodni – dokończyła cicho. Jej wielkie oczy zalśniły w ciemności łzami.
Ramson w końcu połączył kropki.
– Chcesz, żebym pomógł ci go odnaleźć.
– Obiecał mi, że to będzie szybka robota. Powiedział, że wróci w ciągu jednego księżyca. – Olusza przełknęła ślinę. – Myślę… myślę, że coś poszło nie tak.
Ramson tracił zainteresowanie – przecież zaszedł tu tylko z przyzwyczajenia, żeby się przekonać, co się stało z Zakonem i jego byłym mistrzem. Może lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Zaczął się odwracać.
– Bardzo bym chciał pomóc, Oluszo – powiedział – ale skoro Kerlan poluje na moją głowę, to chyba jednak lepiej będzie…
– Jest w Złotowodach. – Na te słowa zamarł, potem powoli znów odwrócił się w jej stronę. Przyglądała mu się uważnie. Analizując jego reakcję, ciągnęła: – Powiedział Bogdanowi, że odbije port i stamtąd zacznie odbudowywać swoje imperium. Na pewno chce wykorzystać trasy kupieckie do Bregonu, które wyznaczyłeś.
Mróz wsączył mu się do żył i nagle wszystkie plany, które Ramson snuł od tygodni, rozmyły się na jego oczach niczym dym. Port Złotowody znajdował się w centrum każdej jego wizji przyszłości.
Tylko że Kerlan dotarł tam pierwszy.
Słowa Oluszy słyszał jakby z oddali.
– Tak myślałam, że cię to zainteresuje. Moja propozycja jest taka: sojusz, żeby pokonać Alarica Kerlana raz na zawsze. Odszukać jego i Bogdana, żebym mogła z nim wrócić do domu. W zamian będziesz miał moją ochronę. Kogoś, kto będzie obstawiał twoje tyły od strony wroga. Ktokolwiek w Zakonie będzie cię szukał, ja znajdę go pierwsza.
Ramson milczał, zastanawiał się, myślami już wybiegał do przodu, tkając sytuację i możliwości, analizując plusy i minusy. Zamierzał zostawić Kerlana w spokoju, pozwolić, by on i Zakon wyblakli z czasem, jak i cała jego przeszłość, o której chciał po prostu zapomnieć… ale wyglądało na to, że tak łatwo się ich nie pozbędzie. Przejmując port Złotowody, Kerlan zawładnął najkorzystniejszym polem w tej grze i zapędził Ramsona w kozi róg.
Przez wybite okna sączyła się na podłogę księżycowa poświata. Nawet w tym pustym pałacu Ramson wyczuwał obecność byłego mistrza – niczym zimny cień czający się tuż za jego plecami.
Dla Kerlana wszystko było grą. Czas na ruch Ramsona.
Miał już dość grania pionkiem.
– I? – usłyszał w końcu głos Oluszy. – Ubijamy Interes?
– Czemu nie? – odparł. – Ale nie myśl, że uścisnę ci teraz dłoń.
Nie raz był świadkiem, jakie niespodzianki potrafiła wyczarować z rękawa, a żeby sparaliżować człowieka, wystarczyła kropla jej trucizn.
Uśmiechnęła się. Ustami. Oczy pozostały czujne.
– Od początku wiedziałam, że nie zgodzisz się wyruszyć na ratunek Bogdanowi po prostu tak z dobrego serca, jeśli czegoś na tym nie zyskasz. I miałam rację.
– Czyżbym był aż tak przewidywalny?
Olusza wzruszyła ramionami.
– Nie mnie przechwalać się, jak dobrze cię znam, Złotousty – mruknęła, skubiąc skórkę przy paznokciu. – Lecz Bogdan i ja nie przetrwalibyśmy tak długo w Zakonie Kerlana, gdyby ktoś nad nami nie czuwał. Oczywiście mogłeś to robić we własnym interesie, ale wydaje mi się, że mimo wszystko masz skłonności do dobrych uczynków… choć na swój podły sposób.
Te słowa znów wywołały w jego pamięci echo. Dziewczyna, miękko sypiący śnieg, początek zimy, jej oczy jaśniejsze niż księżyc. _Możesz być dobrym człowiekiem. Podejmij słuszną decyzję, Ramsonie_.
Ze wspomnień wyrwał go głos Oluszy.
– Nim się rozejdziemy każde w swoją stronę, mam dla ciebie jeszcze jeden podarunek – powiedziała. – Znam w porcie Złotowody pewną osobę. Pływała już kilka razy do Bregonu dla Kerlana. Będzie miała więcej informacji.
Ramson słuchał uważnie, gdy podawała mu nazwisko. Zupełnie go nie kojarzył, co go zaskoczyło. Być może port Złotowody nadal zachował pewne tajemnice, sekrety skryte głęboko pod piaskami przez człowieka, który sprawił, że Ramson był kiedyś tym, kim był – a może nadal był tą osobą.
Czas już, by sam wytyczał sobie ścieżkę.
Odwrócił się, uchylił kapelusza.
– Miło było znów cię zobaczyć, Oluszo – powiedział. – Nie wychylaj się, tylko w spokoju morduj sobie naszych byłych kolegów. Nim się z tym uporasz, będę już z powrotem z twoim durnym mężem.
Słyszał jej gardłowy śmiech, którego pogłos stanowił mocne tło dla stukania jego obcasów, gdy odchodził.
– Jeszcze nie straciłam w ciebie wiary, Złotousty. – Po chwili dodała: – Obiecaj, że kiedy już znajdziesz Kerlana, to go ode mnie pozdrowisz.
– Niczego nie obiecuję – odparł. – W ten sposób nigdy nie łamię obietnic.
Lecz wbrew temu, co powiedział, już czuł ostre krawędzie tej przysięgi zapadającej gdzieś głęboko w serce.
Jonasz powiedział mu kiedyś, żeby żył dla siebie. _Rzecz w tym, Ramsonie, że możesz osiągnąć wszystko, ale jeśli robisz to dla kogoś, nie ma to sensu_, mówił, a jego kruczoczarne oczy błyszczały inteligencją i mądrością nietypową u dwunastolatka.
Gdy Ramson brnął w śniegu, czując za sobą gmaszysko o pustych oczach okien i zniszczonych, rozdziawionych ustach drzwi, zrozumiał jednak, że ścieżka przed nim nadal jest poza jego zasięgiem, bo blokuje ją cień, który z każdym krokiem staje się większy i wyraźniejszy.
Alaric Kerlan symbolizował wszystko, czego Ramson nienawidził w sobie, w swoim życiu i na tym świecie w ogóle. Póki żyje Kerlan, Ramson nie może być wolny.
A teraz, skoro dawny mistrz budował nowe imperium w porcie Złotowody, posiłkując się wyznaczonymi przez Ramsona szlakami do Bregonu, to on właśnie stanowił przeszkodę stojącą Ramsonowi na drodze do przyszłości, na którą już zaczął mieć nadzieję. Marzyło mu się, że zapuszczą z Aną korzenie gdzieś na południu, żeby po wygranej wojnie mógł stworzyć sobie jakąś namiastkę życia.
Odchylił głowę w stronę bezgwiezdnego nieba. Jego oddech zmieniał się w obłoczek pary, gdy mówił:
– Odnajdę własną ścieżkę, Jonaszu. Ale najpierw dorwę Alarica Kerlana. I go zabiję.2
W Nowomyńsku zima wstrzymała oddech. Ostra nocna cisza spowijała Anastazję Michajłowną, która przeczesywała ulice w poszukiwaniu krwi. Co jakiś czas jej powinowactwo chwytało trop – jakaś plama wsiąknięta w ziemię niczym farba, wytarty odcisk palca na potrzaskanej latarni.
Nie myślała, że kiedykolwiek wróci do miejsca, gdzie doświadczyła tyle bólu i na własne oczy ujrzała okrucieństwo swojego cesarstwa. Lecz kilka tygodni temu, gdy wciąż ukrywała się przed Morganią po tym, jak ciotka o mało jej nie zabiła, Ana wysłała jastrzębia śnieżnego do swojego starego przyjaciela Jurija, przywódcy Czerwonych Peleryn, z prośbą o spotkanie. Odpowiedź była dość enigmatyczna, na wypadek gdyby wpadła w niepowołane ręce: _Spotkajmy się w dziewiątej godzinie dwudziestego szóstego dnia pierwszego księżyca zimy tam, gdzie widzieliśmy się ostatnio. Szukaj w cieniu._
W ciągu zaledwie jednego cyklu księżyca Nowomyńsk zmienił się w ruinę pięknego miasta, w którym po latach spotkała się z Jurijem. Dacze bogaczy stały puste, bo ich właściciele uciekli przed reżimem Morganii na południe. Ci, co zostali, kryli się w domach, ich krew drżała słabo za cienkimi murami, które mijała Ana.
Nie był to jednak nietypowy widok.
W minionych tygodniach Ana i Ramson nie raz już wchodzili do opustoszałych miasteczek, w których wiatr świszczał przez wybite szyby i potrzaskane okiennice. Ze strzępów ogłoszeń i ulotek walających się po ulicach odtworzyli plany Morganii na jej nowe panowanie.
_Pod rządami naszej nowej cesarzowej Morganii Michajłownej zatriumfują wreszcie prawo i sprawiedliwość_ oraz _Reformy cesarskiego dworu początkiem nowego ładu w Cyrilii_ głosiły nagłówki. Inne podawały więcej konkretów: _Obowiązek rejestracji dla niepowinowatych_; _Obowiązek noszenia przy sobie dowodów tożsamości_.
Powoli, wytrwale Morgania odwracała porządek rzeczy: los powinowatych miał przypaść niepowinowatym, ale szczegółów tego nowego układu Ana jeszcze nie znała.
Kiedy wyszła zza węgła, zaparło jej dech w piersiach. Zamarła.
Tam, gdzie niedawno stał Kojec, ujrzała zwęglony szkielet budynku. Groteskowa imitacja cyrilyjskiej katedry została spalona do zgliszczy, witraże przedstawiające nieskromnie odziane kobiety rozbito w drobny mak. Pozostały po nich dziury niczym ślepe oczodoły w zniszczonej twarzy. Trudno było sobie nawet wyobrazić, że ledwie nieco ponad księżyc temu stał tu ten Kojec, w którym Ana wpadła na Jurija – gwarny, pełen podrygujących ciał, parny, śmierdzący potem i mdłymi perfumami. Teraz pozłacane mahoniowe drzwi były wybite. Pod jej butami zachrzęściły odłamki drewna, jej kroki niosły się echem w ciszy. Po zasłonach z paciorków zostały tylko koraliki rozsypane na posadzce niczym perły z zerwanego sznura, a z powywracanych sof wyłaził puch.
Ana omiotła miejsce powinowactwem niczym światłem pochodni – wyczuwała zarys pomieszczenia dzięki krwi, którą ochlapane były ściany i stopnie prowadzące do ukrytej na dole sali. Powoli wyłapała gdzieś pod sobą pojedyncze drżenie.
Jej kontakt.
Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni nowej peleryny – ciemnoczerwonej jak krew. Taką właśnie wybrała sobie w pewnej odległej wiosce w jakże rzadkim u niej akcie rozrzutności.
Wyjęła kulę ogniową, potrząsnęła nią. Chemikalia w środku zagrzechotały i już po kilku sekundach w kuli rozbłysł mały, ale silny płomień. Rozświetlił otoczenie.
Trzymając kulę przed sobą, Ana zeszła po schodach i ruszyła długim korytarzem, który prowadził w stronę areny. Jej powinowactwo się napięło, z każdym krokiem coraz wyraźniej wyczuwało drżącą krew.
Weszła na arenę, gdzie zaledwie kilka tygodni temu rozbrzmiewał śmiech, huczały bębny, migotały światła pochodni. Teraz miejsce to przypominało raczej cmentarz. Potrzaskane kamienne kolumny leżały na podłodze, jedwabie i wstęgi, które je zdobiły, kryły się pod gruzami. Ściany były osmalone po pożarze, runęły posągi bóstw strzegących niegdyś sceny. Jakaś smutna kamienna twarz patrzyła beznamiętnie, gdy Ana szła przez rumosz.
Zatrzymała się przed samą areną. Wciąż walały się po niej kwiaty i resztki wszystkich tych żywiołów, które tu prezentowano, nim wszystko uległo zniszczeniu. Zbrojona czarnym kamieniem szyba, którą zbiła Mei, lśniła jak śnieg. Nikt nawet nie próbował tu sprzątać. Po rebelii Kerlan pewnie wszystko to po prostu zostawił.
Na chwilę w jej umyśle zamigotał duch ze wspomnień. Znów stanęło jej przed oczami dziecko na scenie, rosnąca dzięki niemu roślina. Dziewczynka podniosła wzrok, jej oczy jasne niczym ocean, wokół jej twarzy miękka czuprynka.
_Jesteśmy prochem i gwiazdami._
Ana odwróciła się raptownie. Szloch bolał gdzieś w głębi piersi.
Było jednak coś jeszcze. Zalana burzą emocji Ana niemal przeoczyła ruch na krańcach powinowactwa.
Płomień kuli ogniowej zgasł nagle, pogrążając arenę w ciemnościach.
Ana słyszała własny oddech, nierówne bicie serca… i ledwie zauważalny szelest gdzieś pod ruinami. Potrząsnęła kulą ogniową, chemikalia znów zagrzechotały, szkło było ciepłe, jakby ogień wciąż płonął… lecz światła nie było.
Kilkanaście kroków dalej wyczuwała czyjąś obecność.
Zrobiła gwałtowny wdech.
– Pokaż mi się – powiedziała.
W kuli ogniowej zabłysło światełko. Nagle nabrało mocy i znów oświetlało całą arenę.
Przy pomniku łkającego Bóstwa stał młodzieniec. Pojawił się nagle jak złudzenie i gdy tak wpatrywał się w nią, miała wrażenie, że nie tyle oświetla go światło, ile jest wyryty w braku cienia.
– Przykro mi, jeśli cię przestraszyłem. – Jego głos był gładki, zimny, ciemny niczym aksamitna noc. – Musimy zachowywać najwyższą czujność, gdy spotykamy się z nieznajomymi.
Przyglądała mu się, myśląc o tym, jak nagle zniknęło światło w kuli ogniowej i jak cienie zdają się go wręcz otulać niczym peleryna.
_Szukaj w cieniu._
A więc powinowaty. Powinowaty cienia.
– Jestem przyjaciółką – odparła. – Jurija.
– Bardzo w to wątpię.
Ruszył w jej stronę, pod wypastowanymi butami zachrzęścił gruz. Jego sylwetka drżała, cienie lizały jej krawędzie i dopiero gdy podszedł bliżej, Ana zdołała dojrzeć rysy twarzy. Musiał być mniej więcej w wieku Ramsona, ledwie kilka lat starszy od niej. Proste, czarne jak atrament włosy spływały swobodnie na jego czoło, okalając uderzająco piękną twarz o wyraźnie azeatyckich rysach. Odziany był w zupełnie białą tunikę, srebrne guziki zapięte były aż pod samą bladą szyję. Smukły i elegancki zdawał się księciem z bajki.
Tylko w jego oczach czaił się dziki mrok.
Przemknęło jej przez myśl, że może dostał się do niewoli w cesarstwie w tak młodym wieku jak jej przyjaciółka Linn. I jak Mei.
Chłopak zatrzymał się na skraju sceny. Zeskoczył z niej lekko.
– Seyin, zastępca dowódcy Czerwonych Peleryn.
Nie uszło jej uwagi, że się jej nie pokłonił. Ona jednak postanowiła przywitać go z należytą uprzejmością, pochyliła więc głowę.
– Anastazja Michajłowna. Dziedziczka Cesarstwa Cyrilyjskiego.
Wydało jej się, że oczy Seyina zmrużyły się na ułamek sekundy, ale wystarczyło, że mrugnęła, a jego twarz znów była zupełnie pozbawiona wyrazu.
– Cóż, meja damo – powiedział i zauważyła, że nie posłużył się należnymi jej tytułami. – Jestem tu na prośbę naszego dowódcy.
Nietrudno było uchwycić drugie znaczenie tych słów. _Nie jestem tu z własnej woli._
Wszystko, co mówił, każdy jego ruch zdawały się celowe i pod tą chłodną dyplomacją zaczynała wyczuwać subtelną wrogość.
Zastanawiała się, co takiego powiedział swojemu zastępcy Jurij, że wywołało to taki chłód w jego obejściu. Minął już cały księżyc, odkąd ostatni raz się z nim widziała, gdy ich ścieżki zbiegły się w domku Shamaïry, by zaraz potem znów się rozejść.
_Kiedy będziesz gotowa, wyślij jastrzębia śnieżnego do portu Złotowody_, powiedział jej wówczas, a jego oczy pełne były ciepła. Teraz spoglądała w zimne, ciemne oczy jego zastępcy. Czy coś się zmieniło?
– Dziękuję, że się pofatygowałeś – rzekła. – Przejdę do sedna. Jestem tu, żeby wejść w sojusz z Czerwonymi Pelerynami.
Zapadła cisza i Ana miała dziwne uczucie, że cienie wokół niej się pogłębiają i pulsują, jakby żyły własnym życiem. Seyin spoglądał na nią beznamiętnie.
– A dlaczego – zaczął powoli – Czerwone Peleryny miałyby przystać na ten sojusz?
Na takie pytanie nie była przygotowana. Gdy żegnała się z Jurijem, sojusz z Czerwonymi Pelerynami jawił się jej jako coś zupełnie naturalnego.
Spojrzała mu w oczy.
– Rozmawiałeś z Jurijem?
– Tak – rzucił.
– A zatem wiesz, że walczymy po tej samej stronie. Chcemy obalić rządy Morganii. Pragnę stworzyć świat bezpieczny zarówno dla powinowatych, jak i niepowinowatych. – Jej oddech zawisł w lodowatej mgle. – Mogę pokonać Morganię. Odzyskać tron.
Seyin zrobił krok w jej stronę, a ciemność wokół nich nagle ustąpiła. Księżyc zalał ich srebrnym światłem.
– Najwyższy czas, abyś zrozumiała, że właśnie dlatego nie jesteśmy i nie możemy być sojusznikami.
Te słowa pozbawiły ją tchu.
– Nie, nie rozumiem. Czy nie tego właśnie pragną Czerwone Peleryny? Aby na świecie panowała równość?
Uśmiech Seyina był lodowaty.
– Rzeczywiście.
– Dlaczego więc…
– Bo on nie jest twój – przerwał jej Seyin, oczy mu błysnęły. – Powiedz mi, na czym polega różnica między tobą a Morganią. Przecież obie jesteście powinowatymi cesarzowymi, które obiecują swoim ludziom lepszy świat.
Ogarnął ją szok, który zaraz zastąpiła odraza. W co on gra?
– Seyinie – powiedziała, usiłując zachować spokój. – Widziałeś zgliszcza wiosek, spalone zwłoki, ślady krwi, które zostają po wojskach Morganii? Ona nie dąży do równości. Przemocą wywraca do góry nogami porządek w cesarstwie, by zapewnić sobie władzę na zawsze.
– A ty nie to właśnie zrobisz, gdy tylko odzyskasz tron? – Seyin rozłożył ręce i wzruszył ramionami, po czym znów złożył dłonie. – Widzę dwie powinowate walczące o władzę. Słyszę, że obie obiecują lepszą przyszłość biednym i wyzyskiwanym.
Jej pierś zapłonęła gorącą, palącą furią.
– Morgania chce rzezi niewinnych…
– Przeprowadza czystkę, żeby pozbyć się tych, którzy mieli do czynienia z handlem powinowatymi, z wyzyskiem.
– To nie jest równość. To nie jest wolność. To masakra.
Na jego usta wypłynął krzywy uśmieszek.
– Czyż nie tego uczy nas historia? Droga do tronu zawsze zalana jest krwią. Na tej drodze zawsze giną tysiące niewinnych. Morgania także obiecuje nam równość i wolność. Czymże się od niej różnisz? Dlaczego mielibyśmy stanąć po twojej stronie z naszymi siłami? Jesteś tylko dziewczyną urodzoną w luksusach pałacu. Z tego nie należy wnioskować, że potrafisz rządzić.
Ogień, który narastał w jej piersi, nagle zgasł. Zadrżała z zimna.
– Widzisz – ciągnął Seyin – nie obchodzi mnie nawet, która z was będzie lepszą władczynią, Anastazjo. – Wzdrygnęła się, gdy wypowiedział jej imię, władczo, jakby odzierając ją do naga. – Mnie chodzi o sam system. Ostatni cesarz i jego poprzednik, i ten jeszcze przed nim… wszyscy oni obiecywali ludowi wspaniałe rzeczy. Lecz gdy pozwala się, by monarcha rządził bez żadnej kontroli, nic nie chroni ludzi na wypadek, gdyby władca zawiódł. – Miał poważną minę, rozłożył ręce. – Może i jesteś miłosierna. Może jesteś pełna łaski i rządziłabyś sprawiedliwie. Co się stanie po twojej śmierci? Co będzie za następnego władcy i jeszcze następnego, i za kolejnych? Możesz zagwarantować, że oni także będą cenić sobie miłosierdzie i sprawiedliwość, które jakoby ciebie cechują?
Ana rozpaczliwie usiłowała coś odpowiedzieć, ale słowa ją zawiodły. Przypomniała sobie, jak po raz pierwszy natknęła się na Patrole Cesarskie, które potraktowały ją i Mei niczym przestępczynie, jak na własne oczy widziała nierówności, które jej ojciec tolerował, aż rozpleniły się w cesarstwie niczym choroba.
Chciała walczyć o tron, ponieważ wierzyła, że jako władczyni zmieni wszystko – całym sercem ufała, że zaprowadzi w swoim cesarstwie równość.
Ale nigdy dotąd nie zastanawiała się nad systemem władzy jako takim. To, co mówił Seyin… było dla niej w tej chwili nie do pomyślenia.
– Mówisz, że walczysz przeciwko cesarzowej Morganii – ciągnął cicho Seyin. – Twierdzisz, że chcesz stworzyć równe społeczeństwo pod rządami sprawiedliwego monarchy. Lecz to właśnie sama monarchia jest tu winna. Ludzie, powinowaci i niepowinowaci, dość się już nacierpieli przez tę mrzonkę o łaskawym władcy. Nadszedł czas, byśmy to my mieli coś do powiedzenia na temat tego, jak toczy się nasze życie. – Rozłożył ręce. – Przyszłość jest w rękach ludu. Taka jest misja Czerwonych Peleryn.
Zupełnie jakby jej świat zadrżał w posadach – znaki, które przeoczyła wcześniej, nagle stały się tak czytelne. Jurij ją kochał, lecz nigdy niczego jej nie obiecał – ani tronu, ani sojuszu, ani nawet wspólnego celu. Pokładała wszystkie swoje nadzieje w nim i w jego rewolucji. We własnej walce o sprawiedliwość, o równość nigdy nawet nie zastanowiła się, czy idą z Jurijem tą samą ścieżką.
Zaznała jednak w życiu zarówno przywilejów, jak i ucisku. Była księżniczką i powinowatą. Na pewno…
– Nie jestem taka jak inni monarchowie – odpowiedziała ochrypłym głosem. – Wiem, jak to jest być powinowatą. Wiem, co się czuje, gdy społeczeństwo cię odpycha i lży. Wiem, co się dzieje ze słabymi i biednymi w najciemniejszych zakątkach cesarstwa. Chcę zmienić system.
– Prosta zmiana systemu nie wystarczy – odparował Seyin. – Musimy go zniszczyć. – Urwał. Złożył ręce w niemal przepraszającym geście. – Ale dość już tych wielkich politycznych rozważań. Teraz już rozumiesz, dlaczego Czerwone Peleryny wejść z tobą w sojusz nie mogą i nie wejdą. Jesteś dziedziczką monarchii, Anastazjo. Jesteś całkowitym przeciwieństwem naszego ruchu.
Znów wróciła myślami do tamtej chwili, która teraz wydawała się tak odległa – zalana księżycową poświatą Tajga Sywerneńska i sylwetka rudego niczym płomienie chłopca, którego niegdyś znała.
Czerwone Peleryny były jej jedynym potencjalnym sojusznikiem, a Jurij jednym z niewielu ludzi, których kochała, a jednak prawda była taka, że w tej wojnie nie mogli walczyć po tej samej stronie.
Czerwone Peleryny chcą rewolucji.
Ona chce tronu.
Ale…
Nie.
W tej chwili mierzyli się z o wiele większym zagrożeniem. To, kto i jak będzie rządził, nie miało teraz znaczenia. Morgania zaciskała swą żelazną pięść na cesarstwie i jeszcze chwila, a zdusi wszelkie możliwości oporu.
A zatem, owszem, znajdowali się po tej samej stronie. Ana aż za dobrze wiedziała, że wróg wroga to przyjaciel.
Jurij by to rozumiał. Z Jurijem najpierw obaliliby Morganię, a dopiero potem analizowali dzielące ich różnice. Bo jeśli teraz się nie zjednoczą, myślała Ana, nie będzie już żadnego potem.
Tamtej nocy w tajdze Jurij dogonił ją, żeby prosić, by wróciła. Powiedział wtedy: _I pamiętaj, że cię kocham, bez względu na twoje decyzje._
Musi z nim porozmawiać. A tymczasem marnuje czas na pogaduszki z jego zastępcą.
Gdy tak rozmyślała, nagle zauważyła w oczach Seyina jakiś głód. Dłonie opierał na biodrach, tuż przy rękojeści skrytego w pochwie sztyletu.
– Monarchia musi zginąć, Anastazjo – powiedział cicho.
Cienie wokół nich się pogłębiły. Ana poczuła zimny oddech na plecach. Odruchowo obudziła powinowactwo.
Seyin zrobił krok w jej stronę.
Nagle pojawiła się druga pochodnia krwi. Zbliżała się szybko.
Oczy Seyina przesunęły się na wejście na arenę, ich wyraz znów się zmienił. Światło emanujące z kuli ogniowej Any przygasło, cienie wstrzymały oddech.
Ana obróciła się, jej powinowactwo się spięło.
Przez podwójne drzwi wpadła jakaś postać – dziewczyna, włos rozwiany, oczy szeroko otwarte. Miała na sobie ciemną pelerynę podszytą czerwienią.
Seyin zmarszczył czoło.
– Jesenia.
_Jeszcze ktoś z Czerwonych Peleryn_, pomyślała Ana, obserwując, jak dziewczyna zatrzymuje się kilkanaście kroków od nich.
– Seyinie – wysapała. – Inkwizycja cesarska.
Anę zmroziło. Odkąd uciekli z pałacu, umknęła już z wielu splądrowanych wiosek; inkwizycja cesarska nigdy nie pojawiała się tak szybko.
– Rozmieść oddziały – rzucił Seyin. – Nie wychylać się, kontynuujemy rekonesans.
Jego ton był ostry, rozkazujący i Ana zrozumiała, dlaczego Jurij wybrał go na swojego zastępcę. Nie zgadzała się z nim co do wytyczonej ścieżki, lecz nie miała wątpliwości, że jest skutecznym dowódcą.
Takim, który przede wszystkim zamierzał dogłębnie zrozumieć zamiary Morganii.
Gdy mu się przyglądała, w głowie zaczął się jej rysować pewien zamysł. Dotąd koncentrowała się na przetrwaniu z dnia na dzień i umykaniu siłom Morganii. Nie mogła jednak walczyć z wrogiem, którego nawet nie znała.
Jeśli miała porozmawiać z Jurijem, jeśli miała go przekonać, że nadaje się na przywódczynię w walce przeciwko Morganii… potrzebowała konkretnego planu.
A to zawsze należało zacząć od – jak by to ujął Ramson – dobrego rozeznania w terenie. Rekonesansu.
Seyin odwrócił się do niej, jego oczy czarne i nieprzeniknione.
– Być może nasze ścieżki jeszcze się spotkają – powiedział. – Póki co nie mam już nic do powiedzenia dziewczynie, której się wydaje, że ta wojna jest tylko grą dla królów i królowych.
I już bez słowa zastępca dowódcy Czerwonych Peleryn wyminął ją, jakby była tylko jedną z wielu potrzaskanych rzeźb Bóstw. Patrzyła, jak sylwetki Seyina i Jeseni rozmywają się i znikają w cieniach.
Została sama w ciemnościach, oparła się o ścianę. Słowa Seyina cięły jak noże wbite w najgłębsze zakamarki serca, jej lęki i niepewności nagle znów krwawiły jaskrawo.
_Jesteś tylko dziewczyną urodzoną w luksusach pałacu._
Tak długo skupiała się na odzyskaniu tytułu i prawa do tronu, że nie zastanowiła się nawet, jak będzie rządzić. Wydawało jej się, że sprawiedliwość, trwałość i równość wystarczą, lecz oto Seyin obrócił w pył wszystko, co brała dotąd za pewnik.
Nie miała armii. Nie miała władzy. Nie miała sojuszników. Jej plan – jedyny plan – prysł w ciągu godziny. Przewidziała tyle możliwych porażek, ale nie tę.
Zmusiła się do uspokojenia oddechu i umysłu. Jeśli zyskała cokolwiek na tym spotkaniu, to fakt, że Seyin wskazał jej kierunek następnego kroku.
Musi zrozumieć wroga na tyle, by móc przedstawić plan Jurijowi, gdy już stanie z nim oko w oko. Więcej, on musi zobaczyć na własne oczy, co sprawia, że Ana jest inna – dzięki czemu to ona jest słusznym wyborem dla cesarstwa.
Zacznie w tej chwili – od cesarskiej inkwizycji.
Był tylko jeden problem.
_Ramson_, pomyślała i przez chwilę wyobraziła sobie, jak stoi, opierając się o potrzaskaną kolumnę, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, i patrzy na nią kpiąco. Umówili się, że odbywszy swoje spotkania, znajdą się w oberży Pod Złamaną Strzałą, ale to było w zupełnie innej części miasta.
Zawahała się, spoglądając w korytarz, w którym zniknął Seyin. Natychmiast zblakły wszystkie inne myśli. Ramson Złotousty nie był – nie mógł być – jej priorytetem. Dla niej najważniejszym obowiązkiem było jej cesarstwo, jej lud.
Tylko to się teraz liczyło.
Ramson może poczekać.
Ana odwróciła się i pobiegła za Seyinem, a jej kroki poniosły się echem w pustce wokół. Osmalone mury, puste kinkiety, schody usłane odłamkami szkła – wszystko to zlało się w jedno, gdy zbliżała się do wyjścia z Kojca. Cel był o wiele jaśniejszy i pewniejszy niż otaczająca ją ciemność – inkwizycja cesarska.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki