Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czerwona wścieklizna Notatnik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Ebook
30,29 zł
Audiobook
30,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwona wścieklizna Notatnik - ebook

Grupa ocalałych, przemierzających post-apokaliptyczną Polskę, odnajduje notatnik mężczyzny, który opisuje w nim swoje przeżycia od przedednia rosyjskiego ataku. Dręczony kacem Daniel, chciał jedynie przetrwać do końca dnia za swoim korporacyjnym biurkiem ale od rana wszystko szło jak po gruzie. Kiedy opuścił biuro, świat dosłownie zawalił mu się na głowę, zrzucając niespodziewaną tragedię zarówno na niego samego, jak i na wszystkich wokół…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-123-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

CIECHANÓW 22 LIPCA

Słońce, chyliło się ku zachodowi, „Oats In The Water” Bena Howarda, wypełniało uszy barczystego mężczyzny. Zmierzał na wschód a Helios ogrzewał jego brodatą twarz, promieniami odbitymi w lusterku Harleya. Minął właśnie, obrośnięty dzikim pnączem, ledwo widoczny znak, informujący o wjeździe do Ciechanowa. Potężny silnik maszyny, chciał pędzić bez końca, wibrując między nogami olbrzyma.

Szóstka, podążająca jego śladem marzyła już tylko o odpoczynku i byle jakim miejscu na spędzenie nocy. Przejechane w ostatnim czasie kilometry dały załodze nieźle w kość a niedawne wydarzenia zmniejszyły liczebność stada i wlekły się za nimi jak cień, mimo, że słońce świeciło od pleców.

Stalowe litery na froncie budynku postawionego u stóp, wyjątkowo charakterystycznej wierzy, formowały się w nazwę ich potencjalnej kwatery na nadchodzące godziny. Park Nauki Torus, wydawał się doskonałym miejscem do złapania oddechu i uporania się z nawiedzającymi ich głowy demonami.

Patrzyli na plecy faceta, ubranego w skórzaną kamizelkę z naszywką, przedstawiającą ludzką czaszkę, na tle dwóch skrzyżowanych tłoków. Okraszający ją napis, Outlaws MC Poland przypominał zarówno to, kim są, jak i to kim przestali być już dawno.

Jego pierś, zdobiły przeróżne emblematy — naszywka w kształcie diamentu z „1%” i druga z dłonią układającą się w FUCKA symbolizujące niezależność i styl życia, momentami odbiegający od przyjętych kiedyś przez społeczeństwa norm i zasad. Kolejna głosiła hasło „God Forgives, Outlaws don’t…” co zapewne dawało jasny sygnał każdemu, kto choćby przez sekundę pomyślał by nieroztropnie stanąć im na drodze.

Jako jeden z nielicznych klubów, nie sygnalizowali pozycji poszczególnych członków przez wypisane na naszywkach funkcji. Dawało to grupie poczucie równości ale i chroniło prezydenta przed potencjalnym atakiem ze strony ewentualnych wrogów. Ci którzy mieli wiedzieć, wiedzieli że jest prezydentem i poszli by za nim w ogień jeśli tylko zaszła by taka konieczność, nie potrzebowali do tego wypisanych na klacie stopni.

Mężczyzna skierował rękę w stronę konstrukcji zwieńczonej gigantyczną oponą, a wataha bez najmniejszego sprzeciwu zjechała na parking przed budynkiem.

Ustawili motocykle przodem do wyjazdu. Robili tak za każdym razem kiedy gdzieś stawali, taka pozycja dawała możliwość błyskawicznego odjazdu w razie zagrożenia.

Jak tylko zamilkł warkot ostatniego silnika, brodacz odezwał się do towarzyszy.

— Szwed i Toto, sprawdzicie okolicę

— Jasne bracie — odparł długowłosy blondyn o niemożliwie niebieskich oczach.

— Szybki z Dronem, zajmijcie się budynkiem — ciągnął olbrzym — ja z Fredem obejdziemy go od zewnątrz.

Wzrok prezydenta utkwił w wiszącym na zbiorniku wyrównawczym wierzy kawałku materiału, który niechybnie kiedyś był Polską flagą. Wyraźnie zaciekawił go wyblakły napis przedstawiający jakieś cyfry, ale nie był w stanie dokładnie określić co widzi.

Ściskając skórzane rękawicę ze wszytymi w miejscach knykci stalowymi wypełniaczami imitującymi kastet, skierował dłoń w kierunku najmłodszego członka grupy. Nie spojrzał na niego nawet przez ułamek sekundy, zupełnie jakby chłopak nie zasługiwał na tak wielką porcję uwagi wodza.

— Ty zostań przy maszynach — powiedział.

Pierwsza dwójka zsiadła już z motocykli i zniknęła za betonowym ogrodzeniem. Kolejni także wstawali z siodeł zbierając się do rozpoczęcia rozpoznania.

Kolos gapił się w górę mrużąc oczy, ale nie przynosiło to żadnego efektu. Przyznanie się do faktu, że coraz szybciej traci wzrok nie wchodziło w rachubę.

Zasady klubu były jasne: nie jedziesz — nie dowodzisz. Takie wyznanie zaowocowałoby utratą pozycji prezydenta, a na to nie mógł się teraz zgodzić. Mężczyzna nie pragnął władzy, czuł, że nim ustąpi, musi zapewnić rodzinie bezpieczeństwo.

Dźwignął ciało, dając odsapnąć sprężynom obarczonym zarówno jego wagą jak i ciężarem odpowiedzialności za grupę. Sięgnął po strzelbę trzymaną przy sakwach, odciągnął suwadło i wprowadził nabój do komory.

Fred czekał tylko na sygnał. Wezwany krótkim spojrzeniem ruszył przez prostokątne przejście, wyżłobione pośrodku budynku. Obaj zniknęli po chwili, przechodząc na drugą stronę.

Chłopak odpiął klamrę pod brodą i zdjął z głowy kask, wieszając go na manetce gazu. Głowę mąciła mu myśl, czemu pozostali nadal traktują go z dystansem.

Miał już okazję udowodnić, że umie radzić sobie w tym świecie pełnym śmierci i okrucieństwa, zarówno ratując skórę Fredowi podczas ich pierwszego spotkania trzydzieści osiem dni wcześniej, jak i wielokrotnie po tym.

Podróż przez ponad połowę kraju, zapewniła im mnóstwo okazji na nieoczekiwany zgon. Każdy dzień w tej rzeczywistości, był niczym wyrwany z koszmaru chorego pisarza, dodatkowo napędzanego kroplówką z LSD.

Jeśli ktoś, powiedział by mu rok temu, że będzie razem z członkami klubu motocyklowego, eksplorował post apokaliptyczną Polskę, posłał by rozmówcę prosto do psychiatry. Czuł teraz, że sam, chętnie skorzystałby z usług jakiegoś doktorka.

DOBRA, 15 CZERWCA

Kamil, kołując między przygranicznymi miejscowościami, próbował przedostać się na drugą stronę dziesięciometrowego muru, oddzielającego Polskę od RFN.

Wartownicy nie chcieli rozmawiać, nawet jeśli mieli do czynienia z obywatelem Niemiec. Oczywiście o ile trafiło się na takich, którzy od razu nie otwierali ognia w stronę nadchodzących ludzi, co nie było wcale rzadkością. Mimo posiadania paszportu z orłem i napisem „RIESEPASS” — który zawsze kojarzył mu się niezbyt przyjemnie — musiał zostać po wschodniej stronie.

Jego motocykl wymagał serwisu, jednak sam średnio znał się na mechanice. Z ciężkim sercem odchodził, zerkając przez ramię na ukochaną maszynę pozostawioną na parkingu niedaleko granicy. Mimo tego, że dookoła stało mnóstwo aut, nie potrafił żadnego uruchomić poza tym motocykl był dla niego czymś więcej niż tylko wozidłem.

Był cholernie dumny ze swojego Softaila. Wyłożył na niego odkładane, od szesnastego roku życia, niespełna dwadzieścia tysięcy euro. Wjechał na teren RP wczesną jesienią, chcąc odwiedzić przyjaciół, których stracił wyprowadzając się z Matką do Rajchu.

Ciężka zima i niewiadomej jakości paliwo, spuszczane ze zbiorników porzuconych aut, odcisnęło na ich obu bolesne piętno.

Siedząc na dachu, wrastającego w kostkę przed budynkiem Gminnego Centrum Kultury i Biblioteki w Dobrej Volvo V40, wciągał właśnie ostatniego kokosowego batona „Bo Tak”. Przeklinał w duchu parszywy los i zastanawiał się, jak daleko będzie musiał jeszcze odejść od motocykla, zanim znajdzie kogokolwiek, kto będzie mu w stanie jakoś pomóc.

Rozmyślania, przerwał mu niespodziewanie, znajomy, charakterystyczny, niskoobrotowy bulgot, chłopak nie miał wątpliwości, że wydaje go silnik konstrukcji Harley-Davisdon. Shovelhead z 1982 roku jakim jeździł jego przyjaciel, brzmiał identycznie i nie dało się go pomylić z niczym innym.

Zeskoczył z wozu i ruszył za odgłosem, świadomy, że nie stać go na utratę takiej szansy.

Uszedł ledwie dwieście metrów, prowadzony dźwiękiem, kiedy natężenie spadło, jakby część maszyn przestała pracować.

Przyspieszył kroku, jednak coraz wyraźniejszy warkot zaczął cichnąć i po chwili zamilkł całkowicie. Zrzucił ciężki plecak uniemożliwiający bieg i wystrzelił przed siebie pchany wiatrem nadziei.

Fred, wraz z dwoma klubowymi braćmi, odłączyli się od stada, skuszeni nienaruszonymi drzwiami spożywczaka na ulicy Szczecińskiej. Weszli do środka wykopując zamek, tuż po tym, jak pozostała piątka pojechała dalej.

Naprzeciw sklepu, znajdowała się siedziba miejscowych strażaków. Wynosili z nieukrywanym entuzjazmem łupy na zewnątrz, kiedy z remizy wysypała się, zrywając z prowadnic, czerwoną garażową bramę, horda wariatów. Zwierzęcy jazgot, ogarnął okolicę i zgraja rzuciła się na motocyklistów.

Wiedzieli, że nie wygrają tego starcia, pozostała jedynie ucieczka. Biegli wzdłuż ulicy ale pościg poruszał się szybciej od podstarzałych szabrowników.

Na odcinku stu metrów, dopadli pierwszego, a tuż po nim drugiego. Witający się z piątką z przodu Fred gubił oddech i zaledwie kilka łokci brakowało żeby podzielił los kompanów.

Wystrzelone z Walthera P99 pociski śmignęły tuż przy nim o włos mijając słabnącego z każdym metrem bajkera.

Chłopak strzelał doskonale. Nie był żołnierzem ani policjantem, kiedyś myślał co prawda żeby zająć się strzelectwem sportowym ale brakowało mu czasu. Prowadził w Niemczech działalność gospodarczą, zajmował się grafiką a po godzinach, poza jazdą i strzelnicą, uwielbiał grać w gry video.

Transmitował nawet, swoje poczynania w sieci, zbierając całkiem pokaźne grono fanów. Licznik subskrybentów zbliżał się do dwunastu tysięcy. Nigdy nie traktował tego jak pracy, nawet poświęcając kanałowi zdecydowanie zbyt wiele czasu.

Tam gdzie mieszkał, nie miał przyjaciół Polaków, ten kontakt z rodakami, zmuszał go do mówienia w rodzimym języku.

Przez lata, nabrał lokalnego akcentu i przeinaczał Polskie powiedzonka, co stało się jego znakiem rozpoznawczym. Entuzjaści internetowej aktywności Pingwina — pod takim pseudonimem funkcjonował — tworzyli memy, wykorzystując jego nieporadność w posługiwaniu się polszczyzną.

Agresorzy padali jeden za drugim, a biegnące za nimi kolejne fale, potykały się o zabitych, tworząc coraz większy zator.

Kamil kupił tym dla Freda nieco czasu. Wystarczająco, by wystrzeliwszy ostatnią, piętnastą pestkę, otworzyć drzwi i pomóc mu ukryć się w kamienicy za rogiem.

Mógł zaczekać aż napastnicy oskórują całą trójkę i rozejdą się, zostawiając mu do wyboru którąś z maszyn nadal stojących pod sklepem na Szczecińskiej. Ocalił go, choć nie musiał.

Chcąc zadośćuczynić młodemu za ratunek, przygarnęli go do gromady i podarowali motocykl, należący wcześniej do jednego z martwej dwójki.

Niestety, Softaila nie udało się naprawić bez nowej pompy paliwowej, ale sprezentowany jednoślad był równie atrakcyjny i Pingwin przełknął stratę nie musząc nawet popijać.

Mimo niewątpliwej zasługi, wszyscy prócz ocalonego spoglądali na chłopaka nieufnie. Dawali mu odczuć, że nie jest członkiem rodziny i tylko pozwalają mu ze sobą przebywać.

CIECHANÓW 22 LIPCA

Kamil zsiadł z V-Roada, rozsunął kurtkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni pomiętą paczkę Chesterfieldów. Przypalił jednego i spacerując po parkingu, zwiedzał wzrokiem okolicę czekając na powrót kompanów. Nietypowa ławka, stojąca na prawo od wejścia do Torusa, zwabiła jego ciekawość. Na pozór zwyczajna, miała w sobie coś intrygującego. Podszedł bliżej i przetarł dłonią siedzisko, odsłaniając ukryte pod warstwą brudu panele fotowoltaiczne.

— Co do… — odezwał się machinalnie.

Kucnął, chcąc dokładniej zbadać niezwykłą konstrukcję.

Przednią część siedziska wyposażono w porty USB. Zasilane energią słoneczną, umożliwiały turystom darmowe ładownie urządzeń. Matowo-czarne, masywne golenie, dawały oparcie ukrytej w drewnianej obudowie elektronice.

Chłopak wrócił do motocykla i wyciągnął pożółkły kabel z bocznej skrytki w plecaku. Podekscytowany wrócił do ławki, z nieodpartą chęcią przetestowania sprawności urządzenia.

Trzymany między palcami papieros, utrudniał wydobycie telefonu z ciasnych spodni. Wziąwszy solidnego sztacha rzucił go na kostkę nawet nie przydeptując. Zanurzył dłoń w kieszeni, po chwili złącze w komórce wypełniła wtyczka.

Zbliżył głowę do utytłanych portów i przedmuchał zapchane kurzem sloty. Wprowadził końcówkę przewodu w otwór, oczekując na reakcje, jakby pierwszy raz kochał się z dziewczyną.

Ekran uaktywnił się w okamgnieniu, wyświetlając animację strumienia prądu wpływającego od strony złącza, tworząc na środku okrąg otaczający wartość 86%.

Twarz Kamila ozdobił szczery uśmiech satysfakcji. Wiedział, że to nic nie znacząca błahostka, ale ten moment dał mu pewność, że świat, niczym zabłąkany pociąg, wróci lada dzień na prawidłowy tor.

Zadumę przerwał mu niedźwiedzi ryk wodza.

— Ty!

Chłopak omiótł wzrokiem otoczenie, ale nigdzie nie widział wołającego herszta.

— Tu gamoniu, na górze!

Młody uniósł głowę, spoglądając na dach budynku.

Stojący na szczycie prezydent, Tadeusz Artur Rapiński, oparty o niklowaną barierkę, spoglądał w dół z poirytowaniem malującym się na twarzy.

Pingwin nie wiedział, że jego mina jest powodowana słabnącym wzrokiem. Odbierał to, jako kolejny objaw niechęci do jego osoby.

— Co jest Tarp? — spytał Kamil.

— Zbierz nasze klamoty i przynieś tutaj.

— Jasne… — odparł. Niewolnika se znalazł — dodał w myślach.

Wyszarpnął kabel z ławki i zebrał toboły z motocykli towarzyszy, po czym zaniósł je gdzie mu kazano.

Dach niemal w całości pokrywała trawa. Wąski chodnik, biegnący wzdłuż tylnej ściany budynku, umożliwiał dostanie się na górę bez konieczności niszczenia zieleni. Teraz nie miało to absolutnie żadnego sensu, ale i tak chłopak szedł wytyczoną przez architektów ścieżką. Mógł wybrać też metalowe schody po drugiej stronie, lecz zauważył je dopiero będąc u celu.

— Proszę — odezwał się Kamil, kładąc manele, przy trzech nadzwyczajnie wielkich leżakach. Dwa z nich, zajmowali już Tarp i Fred. Nawet mimo słusznego rozmiaru, Tadeusz wyglądał na leżaku jak dziecko, nie wspominając o Drzewickim, który niemal zniknął przytłoczony ogromem mebla.

Spełniwszy życzenie wodza, młodziak, rozpostarł się, na ostatnim, wolnym miejscu. Zdążył posadzić tyłek a już musiał na powrót wstać.

— E… — burknął Rapiński — idź skołować drewno na ognisko — dodał.

Pingwin rzucił mu krótkie spojrzenie, mówiące żeby poszedł się dymać, ale zleceniodawca tego nie dostrzegł, częstował swojego zastępcę papierosem.

Chłopak podniósł się, stękając donośnie, ale to również nie zrobiło wrażenia na żadnym z bajkerów.

Wyciągnął telefon, nie miał zbyt wiele czasu do zmierzchu, zegar wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści cztery. Wpiął słuchawki i umieścił jedną w uchu. Wolał nie odcinać się całkowicie od otoczenia. Lista utworów opiewała na ponad dwieście pozycji, on jednak wiedział dokładnie czego posłucha. Wybrał Till It’s Gone od Yelawolf i nadusił play. Zszedł schodami i ruszył w kierunku niedużego brzozowego lasku, który mijali tuż za rondem, jadąc tu krajową sześćdziesiątką. Przechodząc przy maszynach, zgarnął poręczny toporek z metalowym uchwytem i brązowy worek po namiocie, znaleziony podczas jednego z postojów gdzieś pod Poznaniem. Wtedy też wysłali go po chrust. Buszując w lesie, napotkał opustoszałe obozowisko i właśnie w nim przytachał wtedy gałęzie i trochę innych fantów. Toporek należał do Toto, miał nadzieję, że nie będzie miał mu tego za złe. Chciał tylko jak najszybciej wykonać zadanie i móc wreszcie odpocząć.

Nie dłużej niż czterdzieści minut później, układał już stosik, pośród siedzących wokół kompanów.

— Masz na rozpałkę — powiedział Toto.

Mówiąc to, rzucił przewiązany brązowym sznurkiem gruby, niebieski notatnik, wprost na kupkę drewna, przeznaczoną jako pożywka dla ognia.

Pozostali rozmawiali między sobą, snując plany dalszej podróży i żaden nie zwrócił uwagi na to co przyniósł Tomasz. Żaden, prócz Kamila.

Chłopak podniósł zawiniątko. Jego stan sugerował, że zeszyt przetrwał z właścicielem nie jedno i zaintrygowany znaleziskiem odłożył je na bok, rozpalając zgrabny płomyk za pomocą brzozowej kory. Uważał, że nadaje się ona do tego znacznie lepiej niż papier.

Słońce schowało się za horyzontem, ledwie muskając ostatnimi promieniami niemal bezchmurne niebo. Złoty blask wskrzeszonego ognia, objął zgromadzonych, zamykając ich w bańce kojącego ciepła. Uczucie to nie wynikało z temperatury ale atmosfery przezeń stworzonej, na dworze było gorąco ale mróz rzeczywistości zdawał się nie do ogrzania. Zamilkli.

Żółty karzeł zakończył swoje podrygi, sprowadzając noc nad głowy gromady. Jedynie orkiestra polnych koników, przygrywała cicho, łamana trzaskami pękających w ogniu patyków. Nikogo to teraz nie obchodziło. Patrzyli w płomienie liżące nieśmiało ustawione w stożek gałęzie grubości ręki. Sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych, jakby ich głowy kompletnie opróżniły się z myśli.

Kamil mimo tego, że otaczały go znajome twarze, czuł się dziś wyjątkowo samotny. W myślach obejmował swoją ukochaną Christinę, która szczęśliwie została po drugiej stronie muru.

Pochodziła z Rosji i w tym świecie była wrogiem publicznym. Większości ludzi nie interesowało to, że wstyd jej za Putina i całą Federację Rosyjską. Spaliła swój paszport, ale mimo to i tak pluli jej pod nogi i obrzucali obelgami, gdy tylko jej akcent ośmielił się zdradzić pochodzenie.

Tęsknił za nią, ale mógł spać spokojnie wiedząc, że jest bezpieczna. Tylko to liczyło się dla niego po tej stronie barykady.

Rozgrzana gałąź pękła osuwając się w żar. Nie opadła całkowicie, zaparła się o inną i zastygła czekając na opowieść, która za chwile miała wybrzmieć z ust Pingwina.

Poderwana przez ruch iskierka, wyfrunęła z ogniska i powiodła tanecznym ruchem wzrok chłopaka, wprost na grubaśny, niebieski notatnik.

Wziąwszy go do ręki, przerzucił kilka pierwszych stron, zapisanych tabelkami z gry w tysiąca. Im dalej brnął, tym wyżej unosił się jego tors.

Ze środka wysunęła się karteczka nie będąca częścią zeszytu. Czytając zapisaną na niej treść, machinalnie zwrócił się do kompanów.

— Chłopaki! — odezwał się wyraźnie podniecony.

Ferajna trwała w bezmyślnym skupieniu. Fred zareagował jako jedyny.

— Co jest młody — zapytał.

— Ten notes… — urwał przełykając z trudem ślinę — to chyba czyjaś historia.

Kartkował, z zaciekawieniem oglądając kolejne strony.

— Tak? To może nam przeczytasz — rzucił Szybki.

— No! Czytaj młody — dodał Szwed.

— Ja to pierdolę, idę w kimę — skwitował Toto i rozłożył się plackiem na trawie.

— Czytaj — burknął Rapiński.

Kamil wrócił do strony, która wydawała się być pierwszą, odchrząknąwszy jak przed szkolnym występem, zaczął czytać.Rozdział 1

„MIEDZIANY KIJ”

Poranek w biurze mijał wyjątkowo ślamazarnie. Głowa niby była na miejscu, solidnie trzymała się reszty ciała ale jednak sprawiała wrażenie kompletnie odłączonej od organizmu.

Wydaje mi się, że każdy doświadczył tego chociaż raz w swoim życiu. Zazwyczaj efekt ten nazywamy słowem kac. Właśnie przechodziłem jeden z najgorszych kaców w moim życiu. Wszystko przez spotkanie klasowe po latach, jednak nie takie klasyczne jak można by sobie wyobrażać.

Organizatorem był jeden z dawnych szkolnych cwaniaczków, Jarek. Jak okazało się dopiero w trakcie „imprezy”, wysłał do mnie i kilku chłopaków wiadomości z prośbą o spotkanie wieczorem w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Oczywiście nie wtajemniczając nas w szczegóły bo i po co. Przytoczę treść tak jak ją zapamiętałem: „Proszę, spotkaj się ze mną w Miedzianym Kiju dziś wieczorem, muszę z Tobą pogadać jak najszybciej. Będę czekał na miejscu o 21:00 TO BARDZO WAŻNE!!!”.

Niestety wszelkie próby uzyskania choć mikroskopijnych wyjaśnień, okazały się daremne. Żadna z wiadomości wysłanych do Jarka nie spotkała się z odpowiedzią, próby połączenia także pozostawały bez reakcji. Pozostało jedynie stawić się na miejscu o proponowanej porze. Ciekawość pomieszaną z dreszczykiem emocji, skłaniała ku temu skutecznie. Prośbę skonstruował tak jakby działo się coś złego a on sam potrzebował pomocy. „Zapomniał” również wspomnieć, że wysyła taką samą wiadomość do kilku osób. Każdy z nas, ze względu na dawne czasy i swoistą więź, postanowił się zjawić.

Pub „Miedziany Kij”, zlokalizowany był przy ulicy Krzywe Koło w Warszawie. Narożna kamienica zbudowana w tysiąc dziewięćsetnym roku, witała przechodniów niewielkimi witrynami na parterze, gdzie mieścił się rzeczony lokal. Piętro natomiast, zajmowały różne firmy wynajmujące pomieszczenia na przestrzeń biurową. Do wnętrza „Kija” zapraszał szyld w kształcie beczki z miedzianym nalewakiem oraz nazwą wypisaną ustawionymi w półkole literami w kolorze miedzi, zawieszony nad drzwiami na samym rogu budynku.

Idąc brukowaną ulicą, tego wyjątkowo ciepłego jesiennego wieczoru, zbliżałem się powoli do miejsca spotkania. Głowę zaprzątała mi ciekawość, co tak ważnego ma mi do powiedzenia, że nie mógł tego zrobić w inny sposób. Bujna wyobraźnia sugerowała mi przeróżne scenariusze, znając tego gościa, można by spodziewać się wszystkiego. Może potrzebował na gwałt sporej gotówki bo zadarł z „ludźmi z miasta”. To wydawało się najbardziej prawdopodobnym powodem spotkania.

Przed wejściem do środka, wyjąłem telefon żeby upewnić się czy przypadkiem plany nie uległy w międzyczasie zmianie. Nie widząc żadnych nowych powiadomień wsunąłem urządzenie do kieszeni. Pokonałem trzy marmurowe stopnie i moja prawa dłoń wylądowała na masywnej, rzeźbionej w miedzi klamce. Osadzona w ciężkich, drewnianych drzwiach z malutkimi, pomarańczowymi szybami. Tworzyły razem spore okno, podzielone na wiele kawałków miedzianymi listewkami. Klamka wymagała sporego nacisku by ulec, zaskrzypiała drażniąco, zwalniając języczek zamka. Wrota natomiast poruszały się z niespodziewaną lekkością względem wcześniejszego wysiłku. Wszedłem do środka zamykając drzwi za sobą. Wnętrze było wypełnione ludźmi. Gwar rozmów, śmiechy, muzyka, okraszone nienachalnym, ciepłym światłem, zachęcały do pozostania na dłużej.

Zdjąłem cienką kurtkę i zawiesiłem ją na jednym z miedzianych wieszaków stojących przy wejściu. Ludzi było pełno, postanowiłem usiąść przy barze i zaczekać. Zegarek pokazywał dwudziestą czterdzieści pięć, miałem więc, jeszcze kilkanaście minut.

Bar nie zapraszał zwyczajnie, wrzeszczał wręcz do klienta, widoczną od drzwi tabliczką z wypalonym elegancko napisem „Siadaj i pij aż padniesz na ryj!”. Pod nią kilkadziesiąt zdjęć zadowolonych klientów z napitkiem w dłoniach. Solidna drewniana, rzeźbiona lada z miedzianymi wstawkami a przed nią wysokie stołki, oferowały wygodną gościnę. Całość lokalu stylizowano na klimat irlandzkich pubów, jakich pełno we Wielkiej Brytanii. Podszedłem do baru i zająłem trzecie od lewej miejsce, Był to jedyny wolny stołek przy narożnym blacie. Prawa strona ciągnęła się kilka metrów, zakańczając murkiem z czerwonej cegły — która oprócz drewna i miedzi stanowiła większość budulca lokalu. Lewa dochodziła prostopadle do ściany w której wybito przejście, prowadzące do korytarza z ubikacjami. Nad wejściem zawieszono utrzymując fason tabliczkę informującą że „Siusiu Tu!”, okraszoną miedzianą strzałką skierowaną w dół.

— Co dla Ciebie kolego? — zapytał barman, przyciągając moją uwagę.

Stał za barem, przecierając białą ściereczką, trzymaną w dłoni szklankę. Brązowy T-shirt z logo lokalu zdobił jego pokaźną klatę, a wiszący na wysokości pasa fartuszek w takim samym kolorze osłaniał spodnie.

— Daj mi jakieś piwko.

Uniósł szklankę patrząc nań pod światło i postawił ze stukotem na metalową kratkę. Gdy pociągnął za kij, z nalewaka wydobył się odgłos bekającej krowy, rozbawiło mnie to.

— Wymowne nie? — zagaił barman, doskonale zdając sobie sprawę czemu cieszę gębę.

— Doskonały początek wieczoru — skwitowałem.

Piwo lało się niespiesznie z kranika po ściance kufla, stopniowo wypełniając naczynie.

— Piana na dwa palce? — uśmiechnął się z przekąsem. — Instrukcji nie było, to uznałem, że tak będzie w sam raz — dodał.

— Idealnie! Widać rękę mistrza — odparłem chwaląc dzieło mężczyzny.

Brawurowo zaserwował napitek, rzuciwszy wcześniej zamaszyście podstawkę pod kufel. Trafił w punkt, nie uronił ani kropli.

— Dzięki!

— Jakby wyschło, dawaj znać — zarzucił ściereczkę na ramię i odszedł na drugi koniec lady.

Wyjąłem telefon i położyłem go przed sobą. Obrotowe krzesło na miedzianej nodze, ułatwiło mi rozejrzenie się w poszukiwaniu Jarka. Nie widząc kolegi odwróciłem się na powrót w stronę baru, łapiąc browar w dłoń. Pierwszy łyk dał mi do zrozumienia, że towar jest wspaniałej jakości. Wiedziałem już czym umotywowany jest tłum ludzi gnieżdżących się w tym miejscu.

Do blatu podeszła kobieta, najpierw poczułem zapach jej perfum, to on skierował na nią moją uwagę. Smukła, elegancko ale niezbyt oficjalnie ubrana blondynka, zamówiła kilka drinków i czekała stojąc tuż obok mnie.

Czułem się nieswojo, chciałem do niej zagadać ale gdy tylko otworzyłem usta ktoś złapał mnie za lewy bark.

— Siemasz Daniel! — warknął mi do ucha mężczyzna.

— Kubuś Domański, witaj! — rzuciłem zerkając przez ramię.

— Cześć chłopaku… — dodał poklepując mnie w plecy.

— Czekaj chwilkę — urwałem.

Niewygodna pozycja wymagała korekty. Odstawiłem napój na wafel i przekręciłem się na krześle wyciągając prawicę na powitanie.

— Kopę lat! Co słychać? — spytałem.

Chwycił moją dłoń obejmując kciuk i przyciągnął mnie lekko do siebie inicjując przysłowiowego misia. Wszedłem w to z radością.

— Bez zmian, malinowo a u Ciebie? — spytał Kuba.

— Pracuję w korpo, gdzieś tam majaczy kredyt, ale poza tym raczej z górki.

— Ze trzy lata będzie od parapetówki u Adasia nie?

— No, coś koło tego, Kubuś — postanowiłem troszkę pociągnąć go za język — opowiadaj co u Ciebie?

— Wiesz, no… — cmoknął — jakoś leci — odparł bez entuzjazmu.

Jego mina przeszła z niewymuszonego uśmiechu do trybu maskowania kłamstewek.

— Serio? Myślę, że mijasz się z prawdą.

— Co Ci będę… — machnął ręką.

— Dawaj brachu, bez krępacji! — naciskałem.

— Karolina… — zająknął się delikatnie — zostawiła mnie dla jakiegoś gamonia, co to go poznała na zajęciach zumby. Czujesz…?

Wyraźnie uciekał wzrokiem dając znać, że temat jest trudny.

Mogłem zareagować tylko w jeden sposób, żeby rozładować napięcie i wrócić do miłej atmosfery.

— Bo to zła kobieta była… — zacytowałem małpując Bogusia Lindę.

Kuba spojrzał na mnie, marszczył brwi jakby chciał wypłacić mi z liścia. Wytrzymał tak całe dwie sekundy i wybuchł szczerym śmiechem.

— Cieszę się, że Cię widzę Danielu — przytulił mnie ponownie.

— Co tu właściwie robisz? — zapytał, uniósł rękę i kiwnął głową spoglądając na barmana.

Sięgnąłem po kufel z piwem i zrobiłem łyczka.

— Dostałem wiadomość od Jarka, że…

— Że musicie się spotkać i pogadać w bardzo ważnej sprawie… — wtrącił kończąc za mnie zdanie.

— Dokładnie. Skąd wiesz? — dociekałem, łypiąc na kumpla spod zmarszczonych brwi.

Na jego twarzy malowało się politowanie.

— No… Skąd wiem — odparł, przekornie deformując głos.

— Bo dostałeś taką samą wiadomość… — powiedziałem.

— Co podać? — barman wciął się bezpardonowo w rozmowę.

— To samo co kolega poproszę — rzucił Kuba.

Koleś wyjął szklankę z szafki pod blatem i przeprowadził ceremonię nalewania piwa. A ja przypomniałem sobie o tej blondyneczce, jednak zniknęła i nie byłem w stanie wyłowić jej spośród tłumu.

Mój wzrok po chwili powędrował na Kubę.

— Robi się — powiedział barman, napełniając kufel, równie teatralnie jak poprzednio.

Kubuś skrzywił twarz i luknął na mnie zniesmaczony, jak tylko odgłos bekającej krowy nawiedził nasze uszy.

— Wymowne co? — zacytowałem tym razem Barmana.

Ten słysząc moją wypowiedź, prychnął pod nosem, zdmuchując odrobinę piany z nalanego już piwa. Natychmiast wylał zawartość do zlewu i przygotował klientowi świeżą porcję.

— Proszę bardzo — powiedział ustawiając naczynie na podkładce.

— Dzięki — kiwnął głową przymykając dziękczynnie oczy.

— Jestem w pobliżu jak było by coś trzeba — rzucił na odchodne.

— Tia… — zaciągnął Domański wracając do rozmowy i przyssał się do trunku.

— Taką samą. Ciekawe komu jeszcze ją wysłał i co w ogóle kombinuje.

Wstałem z krzesła zgarniając kufel z blatu.

— Chodź, znajdziemy lepsze miejsce — powiedziałem.

— Mhm — mruknął Kuba.

Mieliśmy ruszać w głąb lokalu ale w drzwiach pokazały się jeszcze dwie znajome twarze.

— No nie wierzę… — oświadczył wybuchając śmiechem kolega — Michał Czarnecki i Adaś Żuber — dodał, wskazując ręką trzymającą kufel, wchodzących chłopaków.

Ciecz zabujała się i część wyskoczyła rozbryzgując się na podłodze. Chyba nikt oprócz mnie tego nie zauważył, zostawiłem więc tę kwestię bez komentarza.

Panowie, musieli spotkać się po drodze lub przed wejściem. Chichotali jak dwie kumpele plotkujące na temat celebryckich wybryków.

— Cały Tokarski… — rzuciłem myśl o organizatorze spotkania, unosząc ręce na powitanie przyjaciół.

Michał zobaczył nas pierwszy.

— Hej, hej, hej, panowie! Co tam? Jak tam?

Zaraz po nim zareagował Adaś

— Was też Jara przywołał? — mówił zaskoczony.

— A jak wam się wydaje? — spytał Kuba, chodź nie miał co do tego wątpliwości.

— Szliśmy właśnie głębiej — rzuciłem, odwróciłem się i zacząłem iść wzdłuż baru. — Dawać za mną! — rozkazałem krzycząc przez ramię.

Chłopaki rozbawieni, ruszyli moim śladem. Wychodząc za murek, dostrzegłem wolne miejsca w podkówce ustawionej w strefie dla palących.

Od dawna nie wolno było już palić w lokalach ale „Miedziany Kij” zaskoczył mnie w tej kwestii po raz kolejny, dając możliwość puszczenia dymka w środku.

Gdy podszedłem, przywitała mnie nonszalancko karteczka z napisem „Rezerwacja”. Odwróciłem się do towarzyszy i wskazałem na nią prostując paluch w dłoni, która dzierżyła browar.

— No to klops Panowie… — rzuciłem z zawodem.

Zza głów Adasia, Michała i Kuby dobiegł wyjątkowo znajomy głos a za nim pojawiła się gęba Jareckiego.

— Ta! Chyba Ty jesteś klops! — powiedział — Siemankooo! — rozciągnął słowo do granic wytrzymałości. — Sadzać dupska mongoły! — zarządził.

— Może nam wyjaśnisz Jarosławie co tu robimy — spytał Kuba sadowiąc się wygodnie.

— Zara zara, nie wszystko nara — rymował niezdarnie. — Co pijemy?

— Jak widzisz, my mamy browar — rzucił Kuba.

Jarek spojrzał na Żubra i Czarnego otwierając szeroko usta.

Siedzieli naprzeciw mnie i Kuby. Przestrzeni było dość, żeby zmieścić bez większego problemu sześciu chłopa. Obita ciemną, brązową skórą kanapa, miała kształt litery U.

— Dla mnie to samo — powiedział Czarny.

— Mi też — odezwał się Żuber.

Wybór trunków nie był jednak do końca w smak Tokarzowi, próbował to ukryć ale bezskutecznie. Odwrócił się na pięcie ostentacyjnie i odmaszerował w kierunku baru.

— Co by o nim nie mówić, znalazł niezły sposób na zebranie starych kumpli — pochwaliłem kreatywność kolegi.

— Niezły, niezły. Odpadło mu dostosowywanie terminów — ocenił Michał.

— Sprytne, ale powiedziałem Magdzie, że idę pomóc kumplowi w jakieś ważnej sprawie — powiedział przygaszony Adam.

Adaś, jako jedyny z nas miał Żonę i dziecko. Czteroletnią córeczkę Agatkę. Wyraźnie widać było, jak myśli w jego głowie wirowały w poszukiwaniu wyjścia obronną ręką z sytuacji jaka czekała go po powrocie.

— Dobra, nie marudź teraz. Tłumaczył się będziesz Żonie w domu. Korzystaj jak już udało Ci się wyrwać — Michał wyciągnął smartfon z kieszeni, kładąc na stole urządzenie, poklepał je wymownie dłonią i dodał — jakby co, niech dzwoni do mnie jeśli nie uwierzy w Twoje wyjaśnienia.

— Ja mam na dziewiątą do roboty. Nie planowałem imprezy ale w sumie… — skwitowałem, błyskawicznie analizując swoją sytuację.

Moja praca nie była szczytem marzeń, nie kołowała nawet u jego podstawy. Jedynym co trzymało mnie w firmie, był kredyt mieszkaniowy. Miasto oferowało jednak mnóstwo alternatyw tego typu, gdzie od ręki dostał bym stanowisko.

— Ja tam mam jutro wolne — wyznał z satysfakcją Kuba. Prostując plecy, wyciągnął ręce w górę przeciągając się otwarcie. — Mieliśmy ostatnio duży projekt ale udało się skończyć przed czasem — dodał.

— No dobra, ale nie zostanę długo. Magda mnie za…

— Jestem jestem z hojnym gestem! — donośna rymowanka Jacka, przerwała słowotok Pantofla. — Zara zaczniemy spotkanie, moje drogie panie… — wierszował wędrując w naszą stronę.

Podszedł do stolika z drewnianą tacą otoczoną miedzianym okręgiem, na której stały trzy kufle z piwem.

— Proszę proszę, co ja tu przynoszę? — rozstawił kufle i siadł koło Michała. — Gotujcie się na kłopoty bo zara przyniosą szoty! — mówiąc to, zacierał łakomie ręce, po czym chwycił szkło i kilkoma łykami wprowadził trzy czwarte porcji do żołądka.

— Zapowiada się interesująco, ale może powiesz nam, jakiż to ważny powód nas tutaj sprowadza — spytałem.

Moje pytanie było czysto retoryczne, każdy doskonale wiedział o co chodziło Jarkowi albo przynajmniej tak nam się zdawało.

— Nawijaj co się stało — rzucił przysadzając się do piwka Michał.

— No więc…

— Nie rozpoczyna się zdania od „No więc” — przerwał mu Kuba, śmiejąc się przy tym zgryźliwie.

— Kurwa… ekhm… — Tokarz odcharknął i natychmiast donośnie zagulgotał uwalniając zgromadzony w brzuchu gaz.

Zniesmaczeni, wzbudziliśmy spory hałas nagradzając obrzydliwca przeróżnymi obelgami.

— Dobra! Cicho — apelował kilkukrotnie, starając się nas przekrzyczeć. — Miło mi szanownych panów tutaj gościć — rozpoczął gdy tylko larum opadło.

Spojrzeliśmy po sobie uśmiechając się znacząco, niektórzy wypuścili z siebie wymowny chichot.

— Ową sprawą, niecierpiącą zwłoki o niewiarygodnie… — czknięcie wyrwało go z rytmu. — Niewiarygodnie, wysokim priorytecie — odstawił kufel na blat. — Gargantuicznym wręcz — kręcąc się jak poparzony, zaczął gmerać po kieszeniach. — Była potrzeba… — wyciągnął papierosy i zapalniczkę, otworzył paczkę, wyjąwszy jedną sztukę, rzucił opakowanie na blat. — Się panowie częstują… — wybełkotał i zaczął rolować w palcach papierosa nie wypuszczając z dłoni zapalniczki.

Adaś sięgnął po paczkę wychylając się zza Michała.

— Dokończysz czy się zawiesiłeś? — popędzał go Czarny, odchylając się by ułatwić koledze sięgnięcie po fajki.

— Oczywiście… — Jarek, wstając odłożył papierosa i ognień na stół.

— Oho! Oświadczenie będzie jakieś — skomentował Kuba, przepijając sytuację łykiem piwa.

— Ta… — ironizował Jarek — oświadczam, że zapomniałem spiołki.

Nazywał tak popielniczkę.

— Przeproszę panów na chwileczkę — wygramolił się zza stołu i powędrował lekko poirytowany w kierunku baru.

Nasze spojrzenia znów się spotkały.

Wszyscy spodziewaliśmy się tego typu zachowania. Jednak powód pochlania z kolegami nie wydawał się być jedynym dla którego tam siedzieliśmy. Obca osoba nie byłaby w stanie go przejrzeć ale chyba każdy z nas przeczuwał, że coś się święci.

— Myślicie to co ja? — Michał poruszył temat jako pierwszy.

— Wydaje mi się, że spotkanie jest chyba czymś więcej niż tylko pretekstem do zalania mordy — przedstawiłem swoje zdanie.

Pozostali przytaknęli zgadzając się z opinią.

Jarek wrócił z popielniczką, postawił na stole i pchnął ją przesuwając na środek blatu. Ustawiwszy tyłek nad siedziskiem, opadł nań ociężale.

— Dokończysz? — zaczepił go Żuber. — I podaj ognia — zobligował chłopaka sięgając łapą po zapalniczkę.

— Trzymaj — podałem mu ją, widząc, że kumpel nie reaguje miętosząc smutno podniesionego z blatu papierosa.

— Co jest? Halo! — Michał szurnął go palcem pod żebro. — Ziemia do Jarosława!

— Ał… Kurwa… — wzdrygnął się, wykrzywiając gębę w bolesnym grymasie. — Sorry, zamyśliłem się — przeprosił gładząc się po miejscu ugodzenia. — Nie żartowałem z tą bardzo ważną sprawą — wyciągnął lewą rękę do Adama. — Podpaliłeś?

Adam zwrócił zapaliczkę właścicielowi. Ten wziął ją w dłoń ale nie użył, dalej rolował papierosa.

— Jakiś czas temu poznałem taką jedną dupę. Byłem na imprezie u znajomego z roboty, takiego Sławka. Robił małe spotkanie w domu z okazji jakichś tam imienin Żony czy chuj wie — podrapał się po głowie, jakby wyszukiwał zagubionej myśli. — Może rocznicy kupna przez miasto tramwajów po atrakcyjnej cenie — włożył papierosa do ust i przypalił. — Zresztą nieważne — cedził próbując nie wypluć fajka. — Zaprosili kilkoro znajomych… No i mnie — zaciągnął się solidnie, wziął papierosa między palce i rzucił zapalniczkę na blat.

Ta mknąc po gładkiej powierzchni, zatrzymała się dopiero uderzając w paczkę.

— Była tam też taka Kaja… Szwagierka gospodarza — zaciągnął się po raz kolejny. — Miło było, gadaliśmy, lało się co nieco.

Osobiście nie paliłem regularnie, zdarzało mi się dymić w towarzystwie, przy alkoholu, bardziej dla towarzystwa niż z potrzeby nałogu. Wziąłem więc jednego z paczki i również przypaliłem.

— Fajnie nam się rozmawiało, wymieniliśmy się numerami i poszło.

Kolejny buch był większy od poprzednich. Mimo sporego gwaru i przygrywającej muzyki, miałem wrażenie, że słyszę strzelanie i syk płonącego tytoniu.

— Spotykałem się z nią przez jakiś czas — kontynuował.

Chyba żaden z nas nie poznawał w tej chwili kolegi. Nadzwyczaj widoczne było to jak przeżywa opowiadaną historię.

— Po czterech miesiącach, powiedziała mi, że jest w ciąży. Pomyślałem naturalnie, że nie nadaję na ojca. Powiedziałem to też Kai.

Tym razem tak mocno wciągnął dym, że papieros kurczył się na naszych oczach jakby został przystawiony do rury odkurzacza. Nikt nawet przez moment nie próbował mu przerwać.

Mówi się, że faceci nie plotkują i średnio obchodzi ich to co robią inni. Jednak jeśli chodzi o poważne sprawy, potrafimy czasem wysłuchać i zrobić co trzeba, żeby pomóc kumplowi w potrzebie.

Tym razem Jarek zaskoczył, każdego z nas. Siadając do stołu spodziewaliśmy się raczej głupkowatych, gadek i śmieszkowania a zaserwowano nam gawędę, która wymagała wręcz kilku głębszych.

— Byliśmy wtedy u niej w mieszkaniu, po prostu wyszedłem bez słowa — wlepił oczy w żar. — Wołała mnie… Ale… — zaciągnął się ostatni raz i zgasił niedopałek w popielnicy.

Odwiedził wzrokiem kolejno, oczy każdego przy stole po czym wyzerował piwo jednym haustem.

— Ja? Ojcem? — odstawił puste szkło na blat. — Przeraziło mnie to kurwa… Chłopaki… Nie ma we mnie nic poważnego poza peselem — znów uciekł oczami, które tym razem utkwiły na resztkach piwa spływających po ściankach kufla.

Faktem było, że mimo ósemki od której zaczynały się nasze symbole identyfikacyjne, Jarek był nadzwyczaj dziecinny i nieodpowiedzialny.

— Nie odzywałem się, połączenia odrzucałem albo zwyczajnie nie odbierałem — ciągnął Jarek. — Ignorowałem SMSy, jakby to wszystko miało w czymkolwiek pomóc.

Adaś zgasił swojego papierosa, ponownie gramoląc się zza Michała. Reszta chłopaków wykorzystała sytuację pijąc swoje piwa i przez kilkanaście sekund panowała cisza.

Mój papieros był dopiero w połowie. Palił się praktycznie samodzielnie ale teraz zaciągnąłem się kilkukrotnie i odtransportowałem go wprost do spiołki.

Gęstą atmosferę, przerzedził dzwonek telefonu. Wygrywał melodię z Gwiezdnych Wojen, motyw ciemnej strony.

— Japa! — rzucił Kuba i chwycił smartfon odrzucając połączenie jakby wydawał mu rozkaz milczenia.

— Minęły może dwa tygodnie — ciągnął Jarek. — Sławek zagadał do mnie w robocie. Namawiał, żebym skontaktował się z Kają bo ponoć kiepsko sobie radzi. Żona mu kazała — oparł łokcie o blat, jego głowa powędrowała między ręce, wsparty w ten sposób zasłonił twarz pocierając ją dłońmi.

— Stary, nie ma się co katować, dziecko to nie koniec świata… — wyszczekał przez ramie sąsiada, jedyny ojciec w towarzystwie.

— Nie wpierdalaj się między papier a dupę! — Czarny nagrodził go reprymendą i kuksańcem z łokcia.

— Sorry… — wystękał obolały Adam.

Jarek przypalił fajkę i kontynuował.

— Wahałem się kilka dni, ale w końcu zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem do niej — palił spokojnie, jednak nie spuszczał wzroku z dymiącej końcówki papierosa. — Znacie mnie trochę… Jestem jaki jestem — spauzował. — To wypierdoliło moje życie w jebaną stratosferę… — podsumował grzebiąc dymiącym papierosem w zawartości spiołki.

Podniósł wzrok po raz kolejny, patrzył na nas.

— ”Czego chcesz bydlaku?” — wypalił niespodziewanie. — Tak do mnie powiedziała — jego twarz pobladła znacząco.

Subtelne, ciepłe światło w pubie, nie dało rady tego zamaskować.

— Zbaraniałem. Nie umiałem powiedzieć niczego, poza zwykłym, cześć. Usłyszałem wtedy w słuchawce; „Problemu już nie ma.” — kolejny raz wprowadził do organizmu porcję nikotyny, a jego oczy przeskakiwały po wszystkich zgromadzonych przy stole.

Każdy milczał, słuchaliśmy z niedowierzaniem obserwując tego człowieka, niby znajomego a jednak nie do poznania.

— „Nie dzwoń więcej!” wykrzyczała i rozłączyła się — powstrzymał wybuch płaczu, przysłaniając dłońmi twarz.

Wyprostował się i otarł szybkim ruchem łzę wypływającą na jego prawy policzek. Spojrzał na niedopałek, pociągnął ostatni raz i zdusił żar w popielnicy.

— Poroniła. To się zdarza, wiem. Ale jestem przekonany, że to moje skurwysyństwo do tego doprowadziło — dodał chwiejnym głosem.

— To… — zająknął się — to okropne — dokończył chwiejącym się głosem Żuber.

Spojrzałem na niego, szkliste oczy wypuściły dwie łzy. Te obmywając twarz, spotkały się na końcu starannie ogolonej brody.

— Przykro mi… — dodał patrząc Jareckiemu prosto w oczy.

Złączone krople, skapnęły znikając za linią blatu. Atmosfera stała się lepka od emocji. Dym papierosowy mieszał się z zapachem piwa i perfum. Chciałem coś powiedzieć, jednak nic sensownego nie przychodziło mi na myśl. Położyłem lewą rękę na ramieniu Jarka.

— Stary… — dukałem — ja…

Dokładnie w tej chwili przerwał mi głos kelnera.

— Cześć chłopaki, mam tu dla was odrobinę animuszu w płynie — powiadomił uśmiechnięty mężczyzna z tacą w rękach.

— Litr czystej i pięć zmrożonych kieliszków — wypunktował dumnie zamówienie.

— W samą porę przyjacielu! — huknął Tokarz, przybierając maskę śmieszka. — Dawaj bo już usychamy z pragnienia!

Chłopak, ze szczerym uśmiechem rozstawił towar na stole, zbierając przy tym puste szkło.

— Miłego wieczoru Panowie — dodał na odchodne, chwilę później zniknął za murkiem baru.

Jarek chwycił flaszkę i szybkim grzmotnięciem w dno pozbył się z niej przysłowiowego diabła. Odniosłem wrażenie, że uderzenie nie wyganiało jedynie szatana.

Musiał pogadać z kimś, kto go wysłucha, spełniliśmy swoje zadnie. Nikt nie drążył tematu głębiej a wieczór zamienił się w miłe spotkanie po latach. Bawiliśmy się wyśmienicie, zapomnieliśmy o bolesnym wyznaniu śmieszka, ale co najważniejsze, on chyba też o tym zapomniał.

Szukałem wzrokiem tajemniczej dziewczyny spotkanej przy barze, nie mogłem zapomnieć jej zapachu. Niestety do końca wieczoru nie udało mi się jej wypatrzeć. Pamiętam, że wesoły kelner, jeszcze dwukrotnie uzupełniał zapasy, ale powrót do domu to już dla mnie zagadka. Miałem nadzieję, że Jarek wybaczył sobie błąd i poukładał sprawy z Kają…Rozdział 4

„ŻADNE WOJSKO”

Podniosłem się usiłując wepchnąć trzymany w dłoni telefon z powrotem do kieszeni spodni. Kuba miał już kontynuować relację ale hałas powodowany zbliżającym się w naszą stronę pojazdem, a raczej rykiem silnika napędzającego maszynę, skutecznie zakłócił naszą rozmowę.

Obróciłem się klękając na siedzisku narożnika, oparłem ręce o tylną część przylegającą niemal do witryny. Przyjaciel wstał i jednym susem wskoczył na kanapę obok mnie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dzięki oklejonej reklamą szybie, mogliśmy spokojnie obserwować ulicę nie będąc przy tym zauważonymi z zewnątrz. Tym bardziej, że na dworze było jeszcze w miarę widno a pomieszczenie zalane półmrokiem dawało złudne poczucie bezpieczeństwa.

Dźwięk silnika stawał się głośniejszy i bardziej wyraźny z każdą sekundą. Dotarło do mnie, że nie dochodzi on z pojedynczego pojazdu, a kilku, jadących z podobną prędkością.

— Też słyszysz kilka samochodów? — zapytałem.

— Ta, to na pewno nie jest jeden wóz.

Upewniony o prawidłowym działaniu zmysłu słuchu, przytknąłem niemal głowę do szyby próbując objąć wzrokiem jak największą część ulicy. Kuba robił dokładnie to samo.

Odgłosy niesione echem pustych ulic, nie były zagłuszane gwarem tętniącego na co dzień życiem miasta. Biegły bez oporu drogą i pomimo znacznie mniej ograniczonej widoczności niż przed wejściem do salonu, nie widać było odpowiedzi na nurtujące nas pytanie.

— Kto to może być? — mruknąłem pod nosem.

— Co? — zapytał Kuba, nie przestając wyglądać nerwowo przez okno. — Co tam bełkoczesz? — spojrzał na mnie trącając łokciem w przedramię oparte o zagłówek kanapy.

— Nic… Nic… — powtarzałem. — Głośno myślę… — tłumaczyłem nabytą ostatnio przypadłość, pocierając miejsce uderzenia dłonią.– Zastanawiam się co to może być.

— Może służby szukają ludzi do ewakuacji — rzucił równie zaciekawiony.

— Możliwe, ale nie uważasz, że najpierw słyszelibyśmy syreny? — wyartykułowałem nurtującą mnie wątpliwość.

Nie odpowiedział.

Gapiliśmy się jeszcze jakiś czas, szukając źródła dochodzących odgłosów. Wyraźnie odbita od budynku po przeciwnej stronie fala dźwiękowa uderzyła w witrynę lokalu powodując wyczuwalną wibrację szyb. Chwilę później, pomimo „bariery ochronnej”, oddzielającej nas od ulicy obaj schowaliśmy się za oparcie narożnika. Od strony skrzyżowania z którego przyszliśmy, nadjechał kordon kilku samochodów.

Wyglądaliśmy zapewne jak dzieciaki ciekawsko podglądające z ukrycia, nie przeznaczone dla ich oczu obrazy. Pojazd prowadzący, przygotowany do przemierzania bezdroży i udziału w imprezach off–road typu „X–MUD Bieszczady”, wtargnął w nasze pole widzenia.

— Kurr… — urwał Kuba uchylając się odruchowo.

Kolejne dwie pozycje to busy, również „uterenowione. Następny 4x4 wyglądający jeszcze groźniej niż pierwszy i jeszcze dwa busy. Wszystkie wyposażone w orurowanie i wysoki komin dolotu powietrza u góry. Zamykająca kolumnę trzecia terenówka minęła nas i popędziła nie zwalniając ani na moment. Wszystkie samochody umalowane były na zgniło–zielony, matowy kolor a na ich tyłach, dumnie wymalowana biała litera „D” w kwadratowej oprawie.

Pasażerów nie dało się dobrze zobaczyć. Zbyt wiele czynników przyciągających uwagę oddziaływało na nas w tym momencie ale jestem pewien, że samochody wypełnione były mężczyznami.

— Co to miało znaczyć? — Kuba odezwał się na tyle głośno, że usłyszałem bez kłopotu, pomimo ciągle panującego hałasu.

— Kojarzy mi się to tylko z jednym — odpowiedziałem spoglądając z przerażeniem na przyjaciela.

Auta zniknęły pozostawiając za sobą terroryzujący uszy warkot. Opadłem prawie bezwładnie na prawą nogę, skierowany przodem do Kuby. Kolega przekręcił się plecami do okna, łokcie miał podparte na kolanach a głowa spoczęła między dłońmi. Wpatrywał się w ziemię a ja w niego.

— Pierdolone ruski… Jebane, czerwone świnie! — powtarzał kilkukrotnie.

— Nie wyglądali jak wojsko — wypowiedziałem przemykającą po głowie myśl.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: