Czerwone Gardło - ebook
Czerwone Gardło - ebook
Harry Hole, samotnik i alkoholik, a jednocześnie genialny śledczy, przypadkowo wpada na ślad przemyconego do Norwegii snajperskiego karabinu marki Märklin. Trop prowadzi komisarza w kręgi neofaszystów. Czy to przypadek, że starego hitlerowca znaleziono z poderżniętym gardłem w pobliżu miejsca, gdzie zbierają się neonaziści? Hole podejrzewa, że sprawa może mieć początek w czasach drugiej wojny światowej. Jednak morderca jest ciągle o krok przed nim. Zdaje się mówić: "Jestem sędzią, ławą przysięgłych i katem… Nie powstrzymasz mnie".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-9326-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z PROCHU POWSTAŁEŚ
1. ALNABRU, PUNKT POBIERANIA OPŁAT ZA PRZEJAZD, 1 LISTOPADA 1999
W polu widzenia Harry’ego to pojawiał się, to znikał szary ptaszek. Harry bębnił palcami w kierownicę. Czas się wlókł. Wczoraj ktoś w telewizji mówił o wlokącym się czasie. Właśnie teraz czas się wlókł. Jak w Wigilię przed przyjściem Świętego Mikołaja. Albo na krześle elektrycznym przed włączeniem prądu.
Zabębnił mocniej.
Właśnie parkowali na otwartym placu za kasami w punkcie pobierania opłat za przejazd. Ellen nastawiła głośniej radio. Spiker mówił uroczyście, z nabożeństwem w głosie:
– Samolot wylądował przed pięćdziesięcioma minutami i dokładnie o godzinie szóstej trzydzieści osiem prezydent postawił stopę na norweskiej ziemi. Powitał go wójt gminy Jevnaker. W Oslo jest piękny jesienny dzień, który stanowi wspaniałą, bardzo norweską oprawę dla tego spotkania na szczycie. Posłuchajmy jeszcze raz, co powiedział prezydent podczas rozmowy z prasą, pół godziny temu.
To była już trzecia powtórka. Harry’emu znów stanęła przed oczami gromada tłoczących się przy barierkach i przekrzykujących dziennikarzy, i mężczyźni w szarych garniturach po drugiej stronie zapory, którzy tylko trochę starali się nie wyglądać na agentów Secret Service. Unosili barki i zaraz znów je opuszczali, skanując tłum, po raz dwunasty sprawdzali, czy odbiornik tkwi na swoim miejscu w uchu, ponownie skanowali tłum, poprawiali ciemne okulary, znów skanowali tłum, na parę sekund zatrzymywali wzrok na jednym z fotoreporterów z nieco zbyt długim obiektywem, skanowali dalej i trzynasty raz sprawdzali, czy słuchawka nie wypadła z ucha. Ktoś wypowiedział słowa powitania po angielsku, zapadła cisza, aż w końcu zatrzeszczało w mikrofonie i prezydent po raz czwarty z charakterystycznym ochrypłym amerykańskim akcentem powiedział:
– First let me say I’m delighted to be here...
– Czytałam, że zdaniem pewnego znanego amerykańskiego psychologa prezydent cierpi na MPD – powiedziała Ellen.
– MPD?
– Multiple Personality Disorder, czyli naprzemienne rozszczepienie osobowości. Jak doktor Jekyll i mister Hyde. Według tego psychologa normalna strona osobowości prezydenta nie miała pojęcia o istnieniu tej drugiej, demona seksu, uprawiającego miłość fizyczną z tamtymi kobietami. I dlatego trybunał nie mógł go skazać za krzywoprzysięstwo.
– O rany – westchnął Harry, zerkając w górę na helikopter, unoszący się wysoko nad ich głowami.
W radiu ktoś spytał po angielsku z norweskim akcentem:
– Panie prezydencie, to pierwsza wizyta w Norwegii urzędującego amerykańskiego prezydenta. Jakie uczucia panu towarzyszą?
Pauza.
– Bardzo mi miło, że znów mogłem tu przyjechać. Ważniejsza jednak moim zdaniem jest możliwość spotkania się tutaj przywódców państwa Izrael i narodu palestyńskiego. Kluczem do...
– Czy pamięta pan coś ze swojej poprzedniej wizyty w Norwegii, panie prezydencie?
– Oczywiście. Mam nadzieję, że podczas dzisiejszych rozmów zdołamy...
– Jakie znaczenie ma Oslo i Norwegia dla pokoju na świecie, panie prezydencie?
– Norwegia odegrała istotną rolę...
Głos bez akcentu norweskiego:
– Jakie konkretne rezultaty są, zdaniem pana prezydenta, realne?
Przekaz ucięto, rozległ się głos ze studia:
– A więc usłyszeliśmy to! Zdaniem prezydenta Norwegia odegrała decydującą rolę dla... hm... pokoju na Bliskim Wschodzie. Właśnie w tej chwili prezydent jest w drodze do...
Harry westchnął i wyłączył radio.
– Co się właściwie dzieje z tym krajem, Ellen?
Wzruszyła ramionami.
– Minęli punkt dwadzieścia siedem – zatrzeszczało w krótkofalówce na tablicy rozdzielczej. Harry zerknął na Ellen.
– Wszyscy na posterunkach gotowi? – spytał.
Kiwnęła głową.
– To już zaraz – stwierdził.
Przewróciła oczami. Harry powtórzył to po raz piąty od chwili, gdy kolumna samochodów wyruszyła z lotniska Gardermoen. Z miejsca, w którym parkowali, widać było pustą autostradę, ciągnącą się od punktu pobierania opłat w stronę Trosterud i Furuset. Niebieskie światełko na dachu obracało się leniwie. Harry opuścił szybę i wyciągnął rękę, by strącić pożółkły liść, który utknął pod wycieraczką.
– Zobacz, rudzik – Ellen pokazała palcem. – Tego ptaszka nieczęsto się widuje tak późną jesienią.
– Gdzie?
– Tam. Na dachu tej budki.
Harry nachylił się i spojrzał przez przednią szybę.
– Ach tak, więc to jest rudzik?
– Oczywiście. Czasami nazywają go pliszką czerwonogardłą. Ale ty pewnie nie potrafisz odróżnić rudzika od czerwonoskrzydłego droździka.
– Owszem. – Harry przesłonił ręką oczy. Czyżby wzrok mu się pogarszał?
– Rudzik to rzadki ptak – ciągnęła Ellen, zakręcając termos.
– Nie wątpię – odparł Harry.
– Dziewięćdziesiąt procent odlatuje na południe, ale nieliczne ryzykują i niby u nas zostają.
– Niby zostają?
W radiu znów zatrzeszczało:
– Punkt kontrolny sześćdziesiąt dwa do HQ. Niezidentyfikowany samochód parkuje przy drodze, dwieście metrów przed zjazdem na Lørenskog.
Z kwatery głównej odpowiedział głęboki głos w dialekcie bergeńskim:
– Moment, sześćdziesiąt dwa, sprawdzamy.
Cisza.
– Przeszukaliście toalety? – Harry skinieniem głowy wskazał na stację benzynową Esso.
– Tak. Stację oczyszczono z klientów i pracowników. Został tylko szef. Zamknęliśmy go w biurze.
– A kasy biletowe?
– Sprawdzone. Wyluzuj, Harry. Wszystkie punkty, które należało obejrzeć, są odhaczone. A więc, te, które zostają, stawiają na to, że zima będzie łagodna, rozumiesz? Może im się udać, ale jeśli się pomylą, to giną. Pewnie zadajesz sobie pytanie, dlaczego wobec tego wszystkie nie odlecą na południe. Czy te ptaki, które zostają, są po prostu leniwe?
Harry zerknął w lusterko na strażników stojących po obu stronach wiaduktu kolejowego. Ubrani na czarno, w hełmach, na szyi mieli zawieszone pistolety maszynowe MP5. Nawet z takiej odległości z ich ruchów odczytywał napięcie.
– Chodzi o to, że jeśli zima okaże się łagodna, to będą mogły wybrać najlepsze miejsce do lęgów, zanim przyfruną inne rudziki. – Mówiąc to, Ellen usiłowała wepchnąć termos do przepełnionego schowka. – Ryzyko skalkulowane, rozumiesz? Możesz dużo wygrać albo koszmarnie się wygłupić. Ryzykować czy nie ryzykować? Jeśli zaryzykujesz, być może pewnej nocy spadniesz zamarznięty z gałązki i odtajesz dopiero na wiosnę. Ale jeśli stchórzysz, to po powrocie możesz nie mieć okazji do podupczenia. To jeden z odwiecznych dylematów, przed którymi stoimy.
– Włożyłaś kamizelkę kuloodporną, prawda? – Harry odwrócił się i popatrzył na Ellen.
Nie odpowiedziała. Wpatrzona w autostradę powoli pokręciła tylko głową.
– Włożyłaś czy nie?
W odpowiedzi uderzyła się dłonią w pierś.
– Lekką?
Potwierdziła.
– Do cholery, Ellen! Wydałem rozkaz, żeby włożyć kamizelki ołowiane, a nie te dla Myszki Miki!
– Wiesz, czego używają ci z Secret Service?
– Niech zgadnę. Lekkich kamizelek?
– Właśnie.
– A ty wiesz, co mnie gówno obchodzi?
– Niech zgadnę. Secret Service?
– Właśnie.
Roześmiała się. Harry też się uśmiechnął. W radiu zatrzeszczało.
– HQ do posterunku sześćdziesiąt dwa. Secret Service potwierdza, że to ich samochód parkuje przy zjeździe na Lørenskog.
– Posterunek sześćdziesiąt dwa. Zrozumiałem.
– Sama widzisz. – Poirytowany Harry uderzył dłonią w kierownicę. – Kompletny brak komunikacji. Ci z Secret Service na nikogo się nie oglądają. Co ten samochód tam robi bez naszej wiedzy?
– Kontroluje, czy robimy to, co do nas należy – odparła Ellen.
– Zgodnie z i c h instrukcjami.
– Ty przynajmniej możesz choć trochę decydować, więc przestań narzekać – stwierdziła Ellen. – I skończ z tym bębnieniem w kierownicę.
Palce Harry’ego posłusznie przeskoczyły na kolana. Ellen uśmiechnęła się, a Harry odetchnął z przeciągłym sykiem.
– Tak, tak.
Palcami odszukał rękojeść służbowego sześciostrzałowego rewolweru Smith&Wesson, kaliber 38. Przy pasku miał dwa dodatkowe magazynki, każdy z sześcioma nabojami. Pogłaskał broń, świadom, że tak naprawdę nie był obecnie upoważniony do jej noszenia. Może rzeczywiście wzrok mu się pogarszał, bo tej zimy, po czterdziestogodzinnym kursie, oblał egzamin ze strzelania. Nie było w tym wprawdzie nic niezwykłego, ale Harry’emu przydarzyło się po raz pierwszy i bardzo mu się to nie spodobało. Wystarczyłoby co prawda przystąpić do ponownego egzaminu, niejeden potrzebował czterech albo nawet pięciu podejść, ale Harry z jakiegoś powodu stale to odkładał.
Kolejne trzaski:
– Minęli punkt dwadzieścia osiem.
– To przedostatni punkt w Okręgu Policyjnym Romerike – stwierdził Harry. – Następny będzie w Karihaugen, później są już nasi.
– Dlaczego nie można robić tak, jak dotychczas? Mówić wprost, gdzie znajduje się kolumna, zamiast używać tych idiotycznych numerów? – spytała Ellen z wyrzutem w głosie.
– Sama zgadnij.
– Secret Service – odpowiedzieli chórem i wybuchnęli śmiechem.
– Minęli punkt dwadzieścia dziewięć.
Harry zerknął na zegarek.
– Okej, wobec tego będziemy ich tu mieć za trzy minuty. Przechodzę na częstotliwość Okręgu Policyjnego Oslo. Sprawdź wszystko jeszcze raz.
Z radia dobiegały jakieś piski i wycie. Ellen zamknęła oczy, żeby skoncentrować się na zgłaszanych kolejno potwierdzeniach. W końcu odwiesiła mikrofon.
– Wszyscy na swoich miejscach, gotowi.
– Dziękuję. Włóż hełm.
– Co? Uspokój się, Harry!
– Słyszałaś, co powiedziałem!
– Sam włóż hełm!
– Mój jest za mały.
Kolejny głos:
– Minęli punkt jeden.
– Cholera, czasami... brak ci profesjonalizmu. – Ellen wcisnęła hełm na głowę, zapięła pasek pod brodą i wykrzywiła się do lusterka.
– Ja też cię kocham – odparł Harry, obserwując przez lornetkę ciągnącą się przed nimi drogę. – Widzę ich.
Na samej górze wzniesienia od strony Karihaugen błysnął metal. Na razie Harry widział jedynie samochód otwierający kolumnę, znał jednak kolejność: sześć motocykli ze specjalnie wyszkolonymi policjantami z norweskiego oddziału eskorty, dwa samochody eskortujące, jeden wóz Secret Service, a następnie dwa identyczne cadillaki fleetwood, specjalne samochody Secret Service przysłane samolotem z USA. Właśnie w jednym z nich siedział prezydent. W którym – to pozostawało tajemnicą. A może siedzi w obu? – pomyślał Harry. W jednym Jekyll, w drugim Hyde. Dalej jechały większe pojazdy, karetka, łączność i kolejne auta Secret Service.
– Wszystko wydaje się w porządku – stwierdził Harry. Jego lornetka przesuwała się wolno od prawej do lewej i z powrotem. Powietrze nad asfaltem drgało, chociaż był chłodny listopadowy poranek.
Ellen widziała już zarys pierwszego samochodu. Za pół minuty kolumna minie punkt pobierania opłat, a oni będą mieli za sobą połowę roboty. Za dwa dni, kiedy te same samochody pojadą tędy w przeciwną stronę, ona i Harry będą mogli wrócić do zwykłej pracy policyjnej. Zdecydowanie wolała styczność z trupami w Wydziale Zabójstw od wstawania o trzeciej w nocy tylko po to, żeby tkwić w volvo razem z podenerwowanym Harrym, którego wyraźnie przygniatał ciężar odpowiedzialności złożonej na jego barki.
W samochodzie słychać było jedynie równy oddech Harry’ego. Ellen sprawdziła, czy świecą się lampki kontrolne w obu radiach. Kolumna samochodów dotarła już prawie na sam dół wzgórza. Ellen postanowiła, że po pracy pójdzie się upić do knajpy Tørst. Bywał tam pewien facet, z którym wymieniała spojrzenia. Miał czarne kręcone włosy i piwne niebezpieczne oczy. Bardzo chudy. Wyglądał trochę jak przedstawiciel bohemy, może intelektualista. Może...
– Co do cho...
Harry już szarpnął do siebie mikrofon.
– W trzeciej budce od lewej stoi jakiś człowiek. Czy ktoś potrafi go zidentyfikować?
Radio odpowiedziało wypełnionym trzaskami milczeniem. Tylko wzrok Ellen pomknął wzdłuż szeregu kas. Jest! Za brązową szybą budki, znajdującej się w odległości zaledwie czterdziestu, może pięćdziesięciu metrów od nich, dostrzegła plecy mężczyzny. Pod słońce obrócona profilem sylwetka rysowała się bardzo wyraźnie, podobnie jak krótka lufa z celownikiem, stercząca nad barkiem.
– Broń! – zawołała Ellen. – On ma pistolet maszynowy!
– Cholera! – Harry kopniakiem otworzył drzwiczki, obiema rękami uchwycił się krawędzi dachu i wyśliznął się z samochodu. Ellen wpatrywała się w nadjeżdżającą kolumnę. Dzieliło ją od nich najwyżej kilkaset metrów. Harry wsunął głowę do auta.
– To żaden z naszych, ale może ktoś z Secret Service – powiedział. – Wezwij HQ. – Już trzymał rewolwer w ręku.
– Harry...
– Natychmiast! Jeśli HQ potwierdzi, że to ktoś od nich, naciśnij klakson.
Ruszył biegiem w stronę kasy i pleców w garniturze. To wyglądało na lufę uzi. Zimne wilgotne powietrze zapiekło w płucach.
– Policja! – wrzasnął Harry. – Police!
Żadnej reakcji. Zadaniem grubego szkła w budkach było tłumienie hałasu z zewnątrz. Mężczyzna w środku obrócił teraz głowę w stronę nadjeżdżającej kolumny i Harry dostrzegł ciemne okulary marki Ray Ban. Secret Service. Albo ktoś, kto chciał wyglądać jak jeden z nich.
Jeszcze dwadzieścia metrów.
W jaki sposób ten człowiek zdołał przedostać się do zamkniętej na klucz budki, jeśli nie był agentem? Do diabła! Harry już słyszał motocykle. Nie zdąży tam dobiec.
Odbezpieczył broń i wycelował, modląc się, aby dźwięk klaksonu rozdarł ciszę w ten dziwny poranek na zamkniętej autostradzie, na której nigdy, o żadnej porze, nie pragnął się znaleźć. Instrukcje były jasne, ale nie zdołał powstrzymać myśli:
Lekka kamizelka. Brak komunikacji. Strzelaj, to nie twoja wina. Czy on ma rodzinę?
Tuż za budką pojawiła się kolumna, jechała szybko. Za dwie sekundy cadillaki znajdą się na wysokości kas. Kątem lewego oka dostrzegł jakiś ruch. To z dachu poderwał się nieduży ptaszek.
Ryzykować czy nie ryzykować... Jeden z odwiecznych dylematów.
Pomyślał o głębokim wycięciu kamizelki i odrobinę opuścił rewolwer. Ryk motocykli ogłuszał.
2. OSLO, WTOREK, 5 PAŹDZIERNIKA 1999
– Właśnie to jest wielka zdrada – oświadczył idealnie łysy mężczyzna, zaglądając do rękopisu. Głowę, brwi, potężnie umięśnione przedramiona, a nawet olbrzymie dłonie, zaciśnięte na krawędzi barierki dla świadków, miał świeżo wygolone i czyste. Nachylił się do mikrofonu. – Po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym rządy przejęli wrogowie narodowego socjalizmu, którzy stworzyli i wprowadzili w życie własną demokrację i zasady ekonomiczne. W wyniku ich poczynań świat ani razu nie oglądał zachodu słońca w dniu wolnym od działań wojennych. Nawet w Europie doświadczyliśmy wojen i ludobójstwa. W krajach trzeciego świata głodują i umierają miliony, Europie zaś zagraża niebezpieczeństwo masowej imigracji, a w jej konsekwencji chaos, bieda i walka o przetrwanie.
Urwał i rozejrzał się dokoła. Na sali panowała grobowa cisza, tylko ktoś z publiczności zajmującej ławki z tyłu ostrożnie zaklaskał.
Kiedy podjął rozemocjonowany, zaświeciła ostrzegawczo czerwona lampka pod mikrofonem, wskazująca, że magnetofon odbiera zniekształcone sygnały.
– Niewiele dzieli również nasz beztroski dobrobyt od dnia, w którym będziemy musieli liczyć wyłącznie na siebie i otaczającą nas wspólnotę. Wystarczy wojna, katastrofa ekonomiczna lub ekologiczna, a cały ten system praw i zasad, które tak prędko zmieniają nas w bierną klientelę opieki społecznej, nagle zniknie. Poprzednia wielka zdrada nastąpiła dziewiątego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, kiedy nasi tak zwani przywódcy narodowi uciekli przed wrogiem, by ratować własną skórę. Zabrali przy tym ze sobą zapasy złota pozwalające na sfinansowanie luksusowego życia w Londynie. Teraz wróg znów się tu pojawił, a ci, którzy mieli bronić naszych interesów, po raz kolejny nas zdradzają. Pozwalają wrogom budować w naszym otoczeniu meczety, napadać na starców i mieszać krew z naszymi kobietami. My, Norwegowie, mamy więc obowiązek chronić naszą rasę i eliminować zdrajców spośród nas.
Przewrócił kolejną kartkę, ale chrząknięcie dobiegające zza podwyższenia z przodu kazało mu się zatrzymać i podnieść wzrok.
– Dziękuję. Uważam, że usłyszeliśmy już dość – oświadczył sędzia, zerkając znad okularów. – Czy oskarżyciel ma jeszcze jakieś pytania do oskarżonego?
Promienie słońca wpadały ukośnie do sali numer 17 Sądu Rejonowego w Oslo, tworząc wokół łysej głowy złudzenie aureoli. Oskarżony był ubrany w białą koszulę z wąskim krawatem, prawdopodobnie za radą obrońcy, Johana Krohna, który akurat w tej chwili siedział odchylony do tyłu i machał trzymanym w palcach długopisem.
Krohn nie był zachwycony tą sytuacją. Nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzały pytania oskarżyciela, ani szczere deklaracje programowe jego klienta, Sverrego Olsena, ani też fakt, że Olsen pozwolił sobie na podwinięcie rękawów koszuli. Teraz zarówno sędzia, jak i ławnicy mogli oglądać pajęczyny wytatuowane na obu łokciach i rząd hakenkreuzów na lewym przedramieniu. Na prawym widniał łańcuch staroskandynawskich pogańskich symboli oraz słowo „Walkiria” wypisane czarnym gotykiem. Była to nazwa jednego z ugrupowań tworzących środowisko neonazistowskie, koncentrujące się wokół Sæterkrysset w dzielnicy Nordstrand.
Najbardziej jednak irytował Johana Krohna pewien zgrzyt w całym procesie. Nie mógł tylko uświadomić sobie, co to może być.
Oskarżyciel, Herman Groth, niewysoki mężczyzna, małym palcem ozdobionym sygnetem z symbolem związku prawników przechylił mikrofon w swoją stronę.
– Jeszcze parę pytań zamykających, Wysoki Sądzie. – Jego głos brzmiał miękko i spokojnie. Lampka pod mikrofonem świeciła na zielono. – Kiedy oskarżony trzeciego stycznia o godzinie dziewiątej wszedł do baru Kebab u Dennisa na Dronningens gate, czy zrobił to z wyraźnym zamiarem wypełnienia części swojego obowiązku, jakim jest obrona naszej rasy, o którym mówił?
Johan Krohn rzucił się do mikrofonu:
– Mój klient już wyjaśniał, że wywiązała się kłótnia pomiędzy nim a właścicielem baru, Wietnamczykiem. – Czerwone światełko. – Został sprowokowany – dodał Krohn. – Nie ma absolutnie żadnych podstaw, by posądzać go o działanie z premedytacją.
Groth całkiem zamknął oczy.
– Jeśli prawdą jest to, co twierdzi obrońca, to czy należy rozumieć, że oskarżony Olsen miał przy sobie kij bejsbolowy zupełnie przypadkowo?
– Do samoobrony – przerwał mu Krohn i z rezygnacją rozłożył ręce. – Wysoki Sądzie, na te pytania mój klient już odpowiadał.
Sędzia, pocierając podbródek, obserwował adwokata. Wszyscy wiedzieli, że Johan Krohn junior jest wschodzącą gwiazdą palestry, a świadomość tego miał przede wszystkim sam Johan Krohn. Prawdopodobnie ten ostatni czynnik sprawił, że sędzia nie bez irytacji przyznał:
– Przychylam się do zdania obrońcy. Jeśli pytania oskarżenia nie dążą do wniesienia niczego nowego, proszę, abyśmy przeszli dalej.
Groth otworzył oczy tak szeroko, że zarówno nad, jak i pod tęczówką ukazały się wąskie fragmenty białka. Kiwnął głową, a potem zmęczonym ruchem podniósł do góry gazetę.
– To „Dagbladet” z dwudziestego piątego stycznia. W wywiadzie na stronie ósmej jedna z osób wyznających takie same poglądy jak oskarżony...
– Protestuję... – zaczął Krohn.
Groth westchnął.
– Wobec tego inaczej: mężczyzna, który daje wyraz swoim rasistowskim przekonaniom.
Sędzia kiwnął głową, jednocześnie rzucając Krohnowi ostrzegawcze spojrzenie.
Groth podjął:
– Ten mężczyzna w jednym z komentarzy po napaści w Kebabie u Dennisa mówi, że aby wyzwolić Norwegię, potrzeba nam więcej takich rasistów jak Sverre Olsen. W wywiadzie słowo „rasista” używane jest jako określenie zaszczytne. Czy oskarżony uważa się za rasistę?
– Owszem, jestem rasistą – oświadczył Olsen, zanim Krohn zdążył go powstrzymać. – W takim znaczeniu, w jakim ja rozumiem to słowo.
– A jakie to znaczenie? – uśmiechnął się Groth.
Krohn zacisnął pięści pod stołem i spojrzał na stół sędziowski, na ławników zajmujących miejsca u boków sędziego. To oni mieli zdecydować o przyszłości jego klienta w najbliższych latach oraz o pozycji, jaką on sam będzie mógł się cieszyć w Tostrupkjelleren, klubie dziennikarzy, przez kolejne miesiące. Dwoje zwyczajnych przedstawicieli narodu, zwyczajnego poczucia sprawiedliwości. Po prawej stronie sędziego siedział młody człowiek w skromnym tanim garniturze, który ledwie śmiał podnieść wzrok. Drugim ławnikiem, po lewej, była dość pulchna kobieta, sprawiająca wrażenie, jakby tylko udawała, że uczestniczy w tym, co się dzieje, a tak naprawdę przez cały czas starała się zadzierać głowę, aby zaczątki drugiego podbródka nie były widoczne z sali. Przeciętni Norwegowie. Co oni wiedzieli o takich jak Sverre Olsen? Co chcieli wiedzieć?
Ośmiu świadków widziało, jak Sverre Olsen wchodzi do baru z drewnianym kijem pod pachą i po krótkiej wymianie wyzwisk uderza właściciela, czterdziestoletniego Wietnamczyka Ho Daia, który w 1978 roku przedostał się do Norwegii statkiem, pałką w głowę tak mocno, że ten nigdy nie będzie mógł chodzić. Kiedy Olsen zaczął mówić, Johan Krohn junior w myślach już formułował apelację do sądu okręgowego.
– Ras-sizm – odczytał Olsen, odnalazłszy wreszcie w swoich papierach właściwą kartkę – to odwieczna walka przeciwko chorobom dziedzicznym, degeneracji i wyniszczeniu rasy, a także marzenie i nadzieja na zdrowsze społeczeństwo i poprawę jakości życia. Mieszanie ras stanowi formę bilateralnej zbrodni ludobójstwa. W świecie, w którym planuje się utworzenie banków genów w celu zachowania najmniejszego żuczka, powszechnie akceptowane jest mieszanie i niszczenie ras ludzkich, których rozwój trwał wiele tysięcy lat. W jednym z artykułów zamieszczonych w szanowanym czasopiśmie „American Psychologist” z roku 1972 pięćdziesięciu amerykańskich i europejskich uczonych ostrzegało przed przemilczaniem argumentów dotyczących teorii dziedziczenia.
Olsen urwał, omiótł salę numer 17 wzrokiem i uniósł prawy palec wskazujący. Odwrócił się w stronę oskarżyciela i Krohn miał teraz przed oczami widoczny na wygolonym fałdzie między tyłem jego głowy a karkiem blady tatuaż z krzyczącym napisem „Sieg Heil”, groteskowo, dziwacznie kontrastującym z chłodną retoryką słów. W ciszy, która zapadła na sali, Krohn po hałasie dobiegającym z korytarza mógł stwierdzić, że w sali 18 ogłoszono przerwę na lunch. Płynęły sekundy. Obrońcy przypomniała się przeczytana gdzieś ciekawostka, że Adolf Hitler podczas masowych wieców potrafił robić w przemówieniu pauzy, przeciągające się nawet do trzech minut.
Olsen kontynuował, wystukując takt palcem, jak gdyby chciał każde słowo wbić słuchaczom do głowy.
– Ci z was, którzy próbują udawać, że walka ras nie istnieje, są albo ślepcami, albo zdrajcami.
Wypił trochę wody ze szklanki, którą postawił przed nim woźny sądowy.
Włączył się oskarżyciel:
– I w tej walce ras oskarżony i jego zwolennicy, których sporo mamy tu na sali, są jedynymi, którzy mają prawo atakować?
Z ławek dla publiczności rozległy się pogardliwe okrzyki łysych głów.
– My nie atakujemy, my się bronimy – odparł Olsen. – To prawo i obowiązek każdej rasy.
Ktoś z publiczności zawołał coś, co Olsen podchwycił i z uśmiechem przekazał dalej:
– Również mając do czynienia z osobnikiem obcym rasowo, możemy zetknąć się ze świadomym wartości rasy narodowym socjalistą.
Śmiechy, tu i ówdzie oklaski. Sędzia nakazał ciszę, a potem pytająco popatrzył na oskarżyciela.
– To już wszystko – oznajmił Groth.
– Czy obrona pragnie zadać jakieś pytania?
Krohn pokręcił głową.
– Wobec tego proszę o wprowadzenie pierwszego świadka oskarżenia.
Oskarżyciel skinął głową woźnemu, który uchylił drzwi z tyłu sali, wysunął przez nie głowę i coś powiedział. W korytarzu zaszurało krzesło, drzwi otworzyły się na oścież i do środka wszedł wysoki mężczyzna. Krohn zauważył, że ubrany jest w odrobinę przyciasną marynarkę, czarne dżinsy i równie czarne wielkie martensy. Ostrzyżona niemal do gołej skóry głowa i atletyczne szczupłe ciało sygnalizowały wiek około trzydziestki, ale worki pod przekrwionymi oczyma i blada cera z widocznymi naczyniami krwionośnymi, które tu i ówdzie rozlewały się w niewielkie czerwone delty, wskazywałyby raczej na lat pięćdziesiąt.
– Sierżant Harry Hole? – spytał sędzia, kiedy mężczyzna zajął miejsce dla świadków.
– Tak.
– Widzę, że nie podano adresu prywatnego.
– Zastrzeżony. – Hole kciukiem wskazał za siebie. – Próbowali już nachodzić mnie w domu.
Ponownie dały się słyszeć pogardliwe okrzyki wśród publiczności.
– Czy składał pan już wcześniej przyrzeczenie, Hole? Przysięgę?
– Tak.
Głowa Krohna zakołysała się jak u plastikowego pieska z rodzaju tych, jakie niektórzy właściciele samochodów lubią stawiać na półce z tyłu. Adwokat gorączkowo przerzucał dokumenty.
– Pracuje pan w Wydziale Zabójstw jako śledczy, sierżancie Hole – stwierdził Groth. – Dlaczego przydzielono panu tę sprawę?
– Z powodu błędnej oceny sytuacji – odparł Hole.
– To znaczy?
– Nie przypuszczaliśmy, że Ho Dai przeżyje. Ludziom z pogruchotaną czaszką i częścią jej zawartości na zewnątrz zwykle się to nie udaje.
Krohn spostrzegł, że twarze ławników mimowolnie się krzywią. Ale teraz to już nie miało znaczenia. Znalazł kartkę z ich nazwiskami. I właśnie na niej dostrzegł ten zgrzyt.