- W empik go
Czerwono mi - ebook
Czerwono mi - ebook
Ten festiwal w Opolu miał być wyjątkowy.
I był!
Tyle że niekoniecznie z powodu atrakcji, jakie zaplanowali jego organizatorzy...
Kiedy już w czasie pierwszej festiwalowej próby opolski amfiteatr zamienia się w scenę zbrodni, a potem kolejni artyści, biorący udział w konkursie o Grand Prix, stają się ofiarami zamachów, prawie wszyscy uczestnicy imprezy mają w głowie tylko jedną myśl: „Czy teraz kolej na mnie?”
Kto chce wysłać gwiazdy polskiej muzyki do Alei Zasłużonych na Powązkach? Dlaczego ofiarami stają się artyści, które mają w repertuarze piosenkę „Zielono mi”? I jak daleko można się posunąć, aby zdobyć rozgłos i fortunę?
„Czerwono mi” to dwudziesta powieść Alka Rogozińskiego, autora łączącego w swojej twórczości klasyczne fabuły kryminalne z dużą dawką czarnego humoru.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66939-51-6 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
OŚWIADCZENIE
Nawet się nie spostrzegłem, a tu nagle okazało się, że zasiadam do pisania swojej dwudziestej powieści. Bardzo chciałem, żeby była specjalna. A ponieważ od najmłodszych lat moją pasją, hobby i ulubionym azylem przed rzeczywistością jest muzyka, to postanowiłem, że złożę jej literacki hołd. Jak to u mnie – trochę kryminalny, trochę komediowy. Przedstawione tu wydarzenia oczywiście nigdy nie miały miejsca, a bohaterowie powieści narodzili się w mojej wyobraźni i nie mają swoich odpowiedników wśród gwiazd polskiej (ani żadnej innej) estrady. Więc jeśli coś Wam się z kimś skojarzy, to nie biorę za to najmniejszej odpowiedzialności. Co napisawszy, życzę dobrej zabawy i zapraszam na jedyny w swoim rodzaju wymyślony przeze mnie Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu.
AlekPOSTACI
Klaudia Hutniak – słynna na całą galaktykę ze swoich kaprysów diwa, która na festiwalu w Opolu miała dać występ „poruszający ludzkie korzenie rdzenne” i była bardzo zniesmaczona, że na drodze stanęło jej coś tak banalnego jak morderstwo.
Marta Raj – wokalistka rockowa, której słowo „luz” – zwłaszcza w odniesieniu do kreacji scenicznych – kojarzyło się z czymś bardzo, bardzo niedobrym i z tego powodu o mały włos nie zakończyła przedwcześnie kariery pośmiertnym występem w kostnicy.
Ludwiczek Raj – syn Marty, rozkapryszony jedynak, przekonany, że cały świat powinien się kręcić tylko wokół niego.
Agula Lutkowiak – nestorka estrady, występująca od tak dawna, że jeden z uczestników w teleturnieju „Milionerzy” na pytanie, kiedy zadebiutowała, bez chwili wahania wybrał odpowiedź, że za czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Felicjan Paprocki – czterdziestolatek uznawany za „obiecujący, młody talent”, zwłaszcza przez szefów telewizji Tele-Pol, którzy wpychali na siłę do każdego koncertu organizowanego przez tę stację, i to mimo faktu, że publiczność jego występy traktowała z reguły jako idealny moment na zrobienie sobie kawy, a jedna z telewidzek podała go do sądu, twierdząc, że po wysłuchaniu jego recitalu „ogłuchła na amen”.
Maria Januszek – introwertyczna artystka, nieznosząca publiki liczniejszej niż pięć osób, a na festiwalu obecna tylko po to, aby oklaskiwać swoją latorośl.
Edyta Januszek – córka Marii, marząca, że występ na festiwalu otworzy jej drzwi do wielkiej kariery, i gotowa zrobić wszystko, aby tak się stało.
Marcel Majewczyk – uchodzący za symbol seksu i wywołujący omdlenia fanek gwiazdor pop, ukrywający nie tylko swoją orientację seksualną, ale i fakt, że ktoś inny nagrywa za niego piosenki.
Rafał Bodziej – utalentowany kumpel Marcela i zarazem towarzyszący mu w występach chórzysta, pozornie pogodzony z faktem, że jego przyjaciel spija całą śmietankę z ich wspólnego sukcesu.
Wiktoria „Viga” Pszczółkowska – piosenkarka rockowa, słynąca z niewyparzonego języka i walenia prawdą prosto między oczy z siłą godną mistrza MMA.
Malwina Paczkowska – obdarzona górnym C mogącym za jednym zamachem zniszczyć roczną produkcję fabryki szkła, zakochana w sobie gwiazda, uważająca, że już sam fakt, iż raczyła przyjechać do Opola, powinien zapewnić jej festiwalowe Grand Prix.
Jacek Paczkowski – mąż Malwiny, perfekcyjnie udający, że wciąż jest w niej zakochany, a w skrytości ducha wyobrażający sobie, jak cudowne byłoby życie bez konieczności codziennego oglądania jej twarzy tudzież słuchania jej śpiewu.
Katarzyna Rojek – niania i gosposia w domu Paczkowskich, przekonana, że pisany jest jej lepszy los niż mycie brudnych garów i opieka nad jakimś rozwrzeszczanym bachorem.
Adrian Rubin – szef festiwalowej orkiestry, modlący się, aby morderca zabijał tylko gwiazdy, a nie członków jego zespołu, bo „znaleźć znośną wokalistkę jest o wiele łatwiej niż kogoś, kto wie, jak dobrze dmuchnąć w puzon”.
Wawrzyniec Potopek – dyrektor i zarazem reżyser festiwalowych koncertów, pewny, że musiał mieć delirium, kiedy zgodził się na zawiadywanie tym całym cyrkiem, i z wolna oswajający się ze smutną prawdą, że po festiwalu wyląduje w Tworkach.
Marcin Rusinek – producent festiwalu i zarazem prawa ręka Wawrzyńca, nieco przerażony faktem, że impreza, którą współdowodzi, zamieniła się ze święta polskiej piosenki w stypę.
Karol Romell – lalusiowaty prezenter, uważający się za większą gwiazdę niż wszystkie zapowiadane przez niego artystki i artyści razem wzięci.
Mariusz „Mario” Kosek – szef agencji PR „360 stopni” odpowiedzialnej za promocję festiwalu, która to impreza w wyniku popełnionej na niej zbrodni trafiła na czołówki serwisów informacyjnych, i to bez najmniejszego wysiłku z jego strony.
Iwona „Iwka” Kejcik – asystentka Mario, nie potrafiąca odróżnić Klaudii Hutniak od ukraińskiej sprzątaczki i uważająca, że wszyscy napotkani na festiwalu artyści są „psychicznie porąbani”.
Zosia Gałczyńska – projektantka mody, zasiadająca w jury i niepewna, czy aby nie ma omamów słuchowych.
oraz:
Róża Krull – pisarka kryminałów, zaproszona do jury mimo powszechnej wśród jej znajomych opinii, że „na ucho nadepnął jej nie jeden słoń, ale całe ich stado”.
Krzysztof Darski – komisarz policji, a zarazem na własne nieszczęście ulubiony funkcjonariusz czytelniczek portalu Sensatek.pl oraz Róży Krull, wpakowany do jury przez swojego szefa w celu „ocieplenia wizerunku służb”.
Jak również kilka innych postaci, które pojawiają się tylko „na jedną piosenkę”, więc nie trzeba ich specjalnie długo pamiętać :).PROLOG
Trzeci dzień festiwalu, przedpołudnie przed finałowym koncertem
– I co ja mam niby teraz zrobić?! – Wawrzyniec Potopek, dyrektor festiwalu w Opolu, miał w głosie tak ogromną rozpacz, że aż siedzącemu obok niego na ławce w amfiteatrze szefowi festiwalowej orkiestry Adrianowi Rubinowi zrobiło się go szkoda. Co prawda, nie dalej jak dwa miesiące wcześniej panowie o mało co się wzajemnie nie pozabijali podczas opracowywania wspólnej koncepcji festiwalowych koncertów, a potem określali siebie wzajemnie tak uprzejmymi komplementami jak „patałach”, „kmiot”, „ciamajda”, „ciapciak” czy „głucha peja”, ale teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia.
– Sam nie wiem – przyznał szczerze. – Nikt nie mógł przewidzieć tego, co się wydarzyło. Witaj, Różyczko!
Znana pisarka kryminałów Róża Krull podeszła i przysiadła na ławce obok nich.
– To jest jakaś hekatomba! – jęknął Wawrzyniec, nie zwracając nawet uwagi na to, że ma liczniejsze audytorium. – Przecież w ramach koncertu galowego nie zrobimy bezpośrednich transmisji z dwóch szpitali!
– Agula Lutkowiak by się ucieszyła – mruknął Adrian. – Zawsze kreuje się na ofiarę, więc recital spod kroplówki idealnie wpasowałby się w jej artystyczne emploi. Wyobrażam ją sobie leżącą na łożu w spektakularnej kreacji od Zosi Gałczyńskiej z eleganckimi otworami na wenflon i cewnik.
– Podziwiam cię, że w takiej sytuacji masz jeszcze poczucie humoru...
– Jak słychać, wisielcze. Takie trochę w twoim stylu – westchnął Rubin, spoglądając Różę.
– Ja mam czarne, nie wisielcze – wyjaśniła pisarka, wzruszając ramionami. – A po tym wszystkim, co się tu stało, to chyba już w ogóle nie mam żadnego.
Przez chwilę milczeli, po czym nagle Adrian nieco się ożywił.
– Słuchaj – zwrócił się do Potopka – skoro gwiazdy trafił nam szlag, to może przez pierwszą godzinę dać zaśpiewać tym wszystkim młodziakom, którzy wygrali „Debiuty”, a drugą zapchać recitalem Felka! Jemu przecież nic złego się nie stało.
– Owszem, stało! – mruknął Wawrzyniec. – W okresie prenatalnym, kiedy nie wykształcił mu się zmysł słuchu.
– Przesadzasz...
– Serio?! – Wawrzyniec rzucił swojemu kompanowi ironiczne spojrzenie. – Ile z rzędu piosenek Felka jesteś w stanie wytrzymać? I to śpiewanych na żywo!
– No dobrze – rzekł z rezygnacją Adrian, przypominając sobie swoją żonę, która swego czasu po ledwie dwóch minutach słuchania występu wzmiankowanego Felicjana Paprockiego na jakiejś gali charytatywnej skomentowała jego wyczyny słowami: „Jakie to wzruszające, że dali zaśpiewać nawet głuchoniememu” – masz rację, daleko na nim nie zalecimy. No chyba że chcemy, żeby wszyscy widzowie przerzucili się na inne stacje. Szlag by to... Nie możemy ściągnąć kogoś na szybko?
– Nie za bardzo – westchnął Potopek. – Przecież nie zadzwonię teraz do Beaty Kozidrak albo do Kayah i nie powiem: „Wiem, że pani nie zaprosiliśmy, ale skoro wszystkich innych nam utłukli, to niech już pani przyjedzie i sobie pośpiewa”. Zapomnij! Jest co prawda Maria Januszek, ale żeby wystąpiła, musielibyśmy wyprosić wszystkich z amfiteatru. Łącznie z twoją orkiestrą i kamerzystami. Znasz ją przecież!
– Znam, znam. – Adrian machnął ręką, pomny tego, że słynąca z introwertyzmu i łagodnej agorafobii artystka kazała mu kiedyś przed jednym z występów „nieco uszczuplić” orkiestrę, bo, jak wyjaśniła, „przy tylu ludziach nijak nie może się skupić, a już zwłaszcza przy tych starszych panach z puzonami”. – A swoją drogą, gdyby ktoś tydzień temu powiedział mi, że tak to się wszystko potoczy, to odesłałbym go do wariatkowa...
Na twarzy Wawrzyńca pojawił się zagadkowy grymas. Róża zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z wyraźnym zaskoczeniem.
– Czy dobrze wyczuwam, że coś jest nie tak? – zapytała z ciekawością.
– Nie, nie... – Potopek nadal był zmieszany. – Tylko... Jakby wam to powiedzieć...
– Najlepiej prosto z mostu – zaproponowała pisarka. – Już i tak wszystko się tu na tyle zaplątało, że nie ma co komplikować tego jeszcze bardziej...
– No więc... – Wawrzyniec przez chwilę wyraźnie zbierał myśli. – Mnie ktoś kilka dni temu uprzedził, że szykuje się coś strasznego na tym festiwalu. I bynajmniej nie odesłałem go do wariatkowa.
– Jak to?! – Róża zrobiła wielkie oczy, a następnie błyskawicznie uświadomiła sobie, że jest pytanie, na które odpowiedź interesuje ją o wiele bardziej. – Kto?!
– Klaudia... – odpowiedział cicho Wawrzyniec.
– Hutniak?! – zdumiał się Rubin.
– Tak – przytaknął z wyraźną niechęcią Wawrzyniec. – Wyrwała mnie kiedyś ze snu w środku nocy. Wiecie, jak to ona.
Róża nasłuchała się już tyle o wybrykach piosenkarki, że nie poczuła się zdziwiona. Podobnie jak Adrian, który często współpracował z diwą i doskonale zdawał sobie sprawę, że największą aktywność, a nawet nadaktywność, zaczyna ona przejawiać w tych porach, kiedy normalni ludzie znajdują się w rozkosznych objęciach Morfeusza. Gwiazda uważała przy tym za kwestię oczywistą, że skoro ona wtedy nie śpi, to znaczy, że nikt z jej współpracowników też nie powinien, a każdą aluzję, choćby nawet i najstaranniej zawoalowaną, że mogłaby swoje problemy tudzież złote myśli objawiać o jakichś bardziej ludzkich porach, przyjmowała jako obrazę majestatu i z miejsca dostawała, w zależności od humoru, napadu histerii albo ataku spazmów, co w sumie trudno było czasem odróżnić. Z reguły jednak nikt nie śmiał przy niej pisnąć ani słowa, wszyscy mieli bowiem w pamięci historię producenta, który o czwartej piętnaście powiedział do słuchawki: „Klodi, skarbie, naprawdę po całym dniu jestem zryty jak dorożkarska szkapa i padam na ryj. Weź no zadzwoń do mnie za parę godzin”, po czym o czwartej dwadzieścia dwa w panice wzywał do diwy pogotowie, bo w wyniku lamentów godnych zawodowych płaczek pogrzebowych doznała ona hiperwentylacji. Następnie zaś przez tydzień, w czasie którego Hutniak leczyła „złamane skrzydło swojego ptaszęcia wewnętrznego” w prywatnej klinice, przypominającej bardziej luksusowy resort SPA niż placówkę medyczną, pechowy producent musiał odwiedzać ją codziennie z naręczem róż Pierre de Ronsard, a na koniec sprowadzić dla niej z Borneo orchideę Złoto Kinabalu za jedyne pięć tysięcy dolarów. Uiszczając opłatę za ten prezent, sam zresztą też szlochał.
Z kolei gdy ktoś nie odebrał od niej połączenia, diwa dostawała focha i trzeba było potem ją przepraszać, korzyć się przed nią i płaszczyć tudzież znosić jej kaprysy. Paleta tych ostatnich rozciągała się między żądaniem przemalowania studia nagraniowego na „barwy harmonizujące z aurą jej duszy” a prośbą o zorganizowanie seansu spirytystycznego i wywołanie ducha Prince’a, żeby miał okazję osobiście podziękować jej za to, że raczyła włączyć jego piosenkę do swojego repertuaru. Sposób na nią znalazła tylko żona Adriana, która po tym, jak Klaudia trzecią noc z rzędu zerwała jej męża oraz ją samą z łóżka w środku nocy, stanowczym gestem odebrała swojemu ukochanemu słuchawkę i krzyknęła z furią: „Idź spać, psycholko!”, a kiedy diwa zaczęła swoim zwyczajem histeryzować, zagroziła, że przyjedzie do jej apartamentu i zaordynuje jej dożylnie midazolam. Pomna tego, że rozmawia z lekarką, Hutniak ucięła histerię w pół szlochu i nawet wydusiła z siebie jakieś niemrawe przeprosiny, po czym życzyła zagniewanej Rubinowej dobrej nocy, w czasie której nad jej spokojem czuwać będą „galaktyczne cherubiny”.
– Powiedziała mi – kontynuował Wawrzyniec z posępną miną – że ma złe przeczucia co do festiwalu i poradziła, żebym poszedł do jej zaprzyjaźnionego guru, który odprawi nade mną jakieś szamańskie hocki-klocki i wykona mi amulet ochronny. Zapewniłem ją, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik i że nie przewiduję żadnych wpadek, ale przerwała mi w pół zdania i stwierdziła, że wie, co mówi. I że wszystkim artystom, którzy przyjadą do Opola, grozi wielkie niebezpieczeństwo. Poprosiła też, żebym do każdego z nich zadzwonił z ostrzeżeniem.
– Sama nie mogła? – zdziwiła się Róża.
– Nie, no przecież na wszystkich już się dawno obraziła – prychnął Wawrzyniec. – Ja i Adrian jesteśmy chyba ostatnimi osobami w branży, z którymi jeszcze rozmawia.
– Jeśli się obraziła, to cud, że ich chciała ratować – zauważyła trzeźwo Krull. – I co? Poszedłeś do tego guru?
– Uważasz, że ja też jestem pomylony? – Potopek spojrzał na nią z wyrzutem. – Oczywiście, że nie. Choć w świetle tego, co tu przeżyliśmy, zaczynam trochę żałować...
– Myślisz, że to jeszcze nie koniec tej parady niespodziewanych atrakcji?
– Mam szczerą nadzieję, że koniec!
Dokładnie w tym samym momencie na teren amfiteatru wbiegł zdyszany nastolatek, robiący na imprezie za „chłopca do wszystkiego”.
– Panie reżyserze! Panie reżyserze! – krzyczał, pędem pokonując drogę dzielącą go od Potopka i Rubina. – Nowe nieszczęście!
Róża, Wawrzyniec i Adrian wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Co się stało? – odkrzyknął dyrektor.
– Ten pan, co tak strasznie fałszuje... – lekko zdyszany nastolatek był już prawie przy nich – wypadł z okna!
– Co zrobił? – zapytał z niedowierzaniem Adrian.
– Wypadł z okna! W hotelu. Uffffff... – Chłopak przyklęknął przy ich ławce. – Gdy tylko się dowiedziałem, zaraz tu przybiegłem. Wypadł albo ktoś go wypchnął. Nie wiadomo kiedy. Szef kuchni wyszedł na papierosa i go znalazł.
– Nie żyje? – wyszeptał Wawrzyniec, czując, że zaczyna mu się robić słabo.
– Nie wiem. – Chłopak pokręcił głową. – Pod hotel podjechała karetka i szybko go stamtąd zabrali, więc jest nadzieja, że żyje. Chociaż pokój miał ponoć na czwartym piętrze. Wysoko.
Wawrzyniec sięgnął do kieszeni spodni i drżącą ręką wyciągnął z niej mocno zmiąchaną paczkę „Marlboro”. Niby nie powinien ich palić, ale w tej sytuacji zaczęło mu się robić wszystko jedno. I tak za moment trafi go tu zawał albo udar, więc w sumie gorzej już i tak być nie może. Z drugiej kieszeni wyjął zapalniczkę i zaczął przypalać jeden z papierosów, kiedy usłyszał, jak Rubin mówi nieco zamyślonym głosem:
– To oznacza, że tylko jedna gwiazda obecna na festiwalu nie doznała na razie żadnej krzywdy ani nawet nikt nie próbował jej zrobić nic złego. Interesujące, nieprawdaż?
Wawrzyniec przez chwilę rozważał jego słowa.
– Chyba nie sądzisz, że... – urwał, bojąc się wypowiedzieć to, co przyszło mu na myśl.
– Właściwie czemu nie? – rzekł Rubin w zamyśleniu. – Pamiętasz, że wczoraj to właśnie tę osobę wytypowaliście na mordercę. Wspominałeś mi o tym w czasie naszego wieczornego wypadu na piwko.
– Masz rację – szepnęła Róża.
– Przecież wtedy tylko żartowaliśmy! – krzyknął w tej samej chwili Potopek.
Adrian popatrzył na nich uważnie.
– Czy aby na pewno...? – zapytał powoli.ROZDZIAŁ I
Trzy tygodnie przed festiwalem
Maria Januszek przycisnęła delikatnie klawisz pianina. Wsłuchała się w dźwięk, jaki wydał z siebie instrument, po czym zdjęła nogę z pedału i delikatnie zamknęła klapę. Przez chwilę patrzyła z czułością na ów skarb, za sprawą którego według rodzinnych legend jej babcia uratowała życie swojemu mężowi. Kiedy bowiem wiadomo już było, że stolica Polski zostanie zbombardowana, a samoloty hitlerowskie są w drodze, uparła się ocalić przede wszystkim pianino. Wyglądało to w ten sposób, że usiadła przy nim i zalewając się rzewnymi łzami, odmówiła opuszczenia mieszkania i udania się do schronu znajdującego się kilka budynków dalej. Wściekły jak diabli dziadek usiłował ją najpierw przekonać delikatną perswazją, następnie gniewnymi okrzykami, a na koniec lekką przemocą fizyczną, a mianowicie ciągnięciem ją za falbanę u rękawa. Ponieważ jednak babcia ważyła mniej więcej tyle co pianino, a do tego słynęła z upartości, jego wysiłki z góry skazane były na niepowodzenie. Jedynym efektem, jaki osiągnął, był lżący go okrzyk treści: „Zostaw mnie, cymbale jeden!”. Dziadek kochał swoją połowicę miłością szczerą i dozgonną, więc nie mogąc sobie wyobrazić życia bez niej, postanowił, że zejdzie wraz z nią i pianinem z tego padołu. Odesłał pomagającego im w ewakuacji służącego do schronu, a sam został w domu. Samoloty nadleciały, po czym łupnęły bombami we wszystko, w co się dało, poza kamienicą, w której siedzieli oczekujący na spotkanie z kostuchą małżonkowie.
Kilkadziesiąt minut później nieco zdziwieni dziadek i babcia przekonali się, że gdyby opuścili swoje lokum, to zginęliby w niezbyt starannie wykonanym schronie razem z kilkudziesięcioma osobami, które się tam ukryły. Babcia była pewna, że życie uratowało im właśnie pianino, strzegła go więc jak oka w głowie najpierw przed nazistami, potem przed sowietami, następnie przed władzą ludową, która miała zakusy na ich mieszkanie włącznie z jego wyposażeniem, a na koniec przed rozmaitymi nieletnimi członkami własnej rodziny, którzy wydawali jej się bardziej szkodliwi niż faszyści i komuniści razem wzięci. Tuż przed opuszczeniem tego padołu przekazała ów skarb mamie Marii, zaznaczając w testamencie, że instrument ten ma nigdy nie opuścić ich rodziny, a jeśli ktoś zdecyduje się na jego sprzedaż, będzie przeklęty. Mama tym ostatnim co prawda się nie przejęła, ale o pianino dbała, jak mogła, podobnie jak jej córka, która otrzymała je po niej w spadku. Co ciekawe, Maria była pierwszą od kilku pokoleń osobą w ich rodzinie, która wykorzystywała ten instrument w praktyce. Zarówno bowiem babcia, jak i mama potrafiły na nim zagrać jedynie kolędę Przybieżeli do Betlejem i niespecjalnie chciało im się ten mocno ograniczony repertuar w jakikolwiek sposób rozszerzać.
Dopiero Maria błysnęła w dzieciństwie talentem, który starannie pielęgnowany przez rodzicielkę, pozwolił jej zostać profesjonalną pianistką, a potem też wokalistką. Jedyne, co trudno jej było zwalczyć, to wrodzoną lekką formę agorafobii, wyrażającą się strachem przed przebywaniem wśród większej grupy ludzi. W domu, przed rodziną i zaproszonymi gośćmi, mogła grać i śpiewać całymi godzinami. Kiedy jednak jej audytorium, na przykład w czasie występów w szkole muzycznej, stawało się liczniejsze, natychmiast dostawała nerwowego skrętu wnętrzności. Uroczysty występ na zakończeniu roku szkolnego kosztował ją cztery nieprzespane noce i dwie tabletki uspokajające. Traf jednak chciał, że w gronie publiczności znalazł się wtedy szef dużej wytwórni płytowej, a prywatnie ojciec jednej z jej szkolnych koleżanek, który zachwycony barwą jej głosu, przykuwającą uwagę osobowością i sposobem interpretacji wykonywanych przez nią piosenek Krystyny Prońko, zaproponował jej nagranie albumu. Jak się okazało, miał nosa! Krążek szybko zyskał miano platynowego, a Januszek, okrzyknięta „sensacją sezonu”, dała się namówić na trasę koncertową. Miała się ona składać z szesnastu występów. Niestety, w czasie inauguracyjnego Maria na widok czterech tysięcy widzów, czekających na jej pojawienie się na scenie warszawskiego Torwaru, dostała ataku paniki i tournée trzeba było odwołać.
Przez kolejnych dwadzieścia sześć lat wydawane regularnie co dwa lata albumy Marii stawały się bestsellerami, jednak ona sama, ku rozpaczy organizatorów imprez, przyjmowała zaproszenia na koncerty tylko przy audytorium mniejszym niż sto osób. A i to czyniła z ogromną niechęcią. Dlatego ogromnie ucieszyła się, że jej córka odziedziczyła po niej i pasję do śpiewania, i talent muzyczny. Miała jednak na tyle przytomności umysłu, aby już przy pierwszych podjętych przez jej latorośl próbach wejścia do show-biznesu zawrzeć z nią umowę treści „coś za coś”, brzmiącą: „najpierw zdasz maturę, dopiero potem ułatwię ci zrobienie kariery”. Obie dotrzymały swojej części umowy: Edyta obroniła egzamin dojrzałości, i to na samych piątkach, a już miesiąc później nagrała pod okiem mamy oraz jej nadwornych producentów i muzyków swoją pierwszą piosenkę. Teraz, po czterech latach od tamtej chwili, młodsza z pań Januszek powoli stawała się popularniejsza od swojej mamy, zwłaszcza wśród słuchaczy poniżej trzydziestego roku życia, i powoli wymykała się spod jej kontroli. Tyle że swojej drogi do sukcesu nie przemierzała w takim tempie, na jakie liczyła jej mama, a przede wszystkim jakie było potrzebne, aby uchronić je obie przed nadciągającą z wolna katastrofą. Kilka niezbyt przemyślanych wcześniejszych inwestycji Marii sprawiło bowiem, że nagle zawisła nad nimi groźba bankructwa. Nawet jeśli jakimś cudem udałoby się go uniknąć, to i tak czekała je gwałtowna zmiana poziomu i stylu życia.
– Czy to prawda, że ten, kto wygra w tym roku Opole, dostaje trzy miliony złotych i kolejny milion w kontrakcie na sponsorowaną trasę koncertową? – Pytanie Edyty oderwało Marię od dokonywanego w głowie przeglądu znajomych, od których dałoby się pożyczyć bez oprocentowania pokaźną sumę, i to na bliżej niesprecyzowany okres.
– Tak słyszałam – odpowiedziała, kierując spojrzenie w stronę drzwi wejściowych do pokoju, który wszyscy pod jej wpływem nazywali „salonem muzycznym”. Jej córka nie prezentowała się bynajmniej tak, jakby Maria sobie życzyła. Miała dziwaczne platformy, kabaretki, zdecydowanie zbyt krótką kolorową mini, obcisły top odsłaniający płaski brzuch i króciutką białą bluzkę. Kiedy dodało się do wszystkiego uczesanie w postaci dwóch koków po bokach głowy oraz pełnej małych loczków grzywki, miało się przed sobą typową lolitkę. Zdaniem starszej pani Januszek wyglądało to mocno nieprzyzwoicie i wyzywająco. – Odkąd festiwal dostał się w ręce prywatnej stacji telewizyjnej, jej szefostwo robi wszystko, żeby impreza ta stała się bardziej ekscytująca. A jak śpiewała Liza Minnelli, „Money makes the world go round”.
– A kto wystąpi w koncercie o Grand Prix? – Edyta podeszła do mamy, ucałowała ją w czoło, po czym usiadła obok niej na ławce do pianina, tyle że kierując swoje długie, zgrabne nogi nie w stronę instrumentu, ale do środka pokoju. – Wiadomo już coś? Dowiadywałaś się?
Maria pokiwała głową.
– Lista wykonawców znana jest już od tygodnia – poinformowała z lekkim zdziwieniem. – Nawet ci ją przesłałam mailem...
– Możliwe – Edyta wzruszyła ramionami – ale maile to przeżytek. Prawie do nich nie zaglądam. Trzeba mi było wysłać Messengerem albo WhatsAppem. No więc? Kto będzie ronił łzy, że ze mną przegrał?
– Nie pamiętam wszystkich, ale przynajmniej połowa się nie liczy – rzekła lekceważąco Maria. – A z tych, którzy mogą ci zagrozić...
Edyta skrzywiła się pogardliwie.
– To znaczy mogą zająć miejsca tuż za tobą – szybko poprawiła się Maria – najgroźniejsza jest Klaudia Hutniak...
– Nie żartuj! – prychnęła pogardliwie Edyta. – To stare pudło?! Dziwię się, że w ogóle się zgłosiła. Ile ona ma lat? Sześćdziesiąt?! Siedemdziesiąt? Sto?
– Czterdzieści cztery.
– Serio? – zdziwiła się szczerze Edyta. – Przecież ten swój hit o mewie nagrała, gdy jeszcze bawiłam się w piaskownicy. Dziwne. Byłam pewna, że jest starsza. Przynajmniej tak wygląda. Kto jeszcze?
– Viga...
– Naprawdę myślisz, że ma szanse? Przecież to konkurs piosenki, a nie wybory Miss Silikon!
– Jest jeszcze Malwina Paczkowska...
– Kolejna młoda inaczej...
– No proszę cię! – Maria, która sama dwa lata wcześniej zdmuchnęła pięćdziesiąt świeczek na torcie, popatrzyła na nią z wyrzutem. – Ona jeszcze nie przekroczyła nawet czterdziestki!
– A ktoś spoza lobby geriatrycznego? – Edyta najwyraźniej puściła jej uwagę mimo uszu.
– Marcel Majewczyk.
– Widzę, że radośnie przeskoczyłaś ze ZBOWiD-u na gej-mafię – zauważyła złośliwie młodsza Januszek. – Ktoś jeszcze? Słyszałam coś o Marcie Raj? Ona też była na Ziemi przed dinozaurami, no ale wszyscy ją kochają. Nie wiem za co, ale trudno tego nie zauważyć.
– Tak, Marta też zamierza startować w konkursie – wyjaśniła Maria. – To w sumie zaskoczenie, bo przecież kto jak kto, ale ona biedy raczej nie klepie. Nie wiadomo, czemu podejmuje takie ryzyko. Przecież jeśli przegra, prasa w te pędy uzna, że jej kariera się skończyła.
– Po tylu latach jedna przegrana chyba o niczym nie przesądza? – zdziwiła się Edyta.
– Niby tak... – przyznała Maria bez przekonania – ale wiesz, jaka ona jest. Uwielbia wygrywać Zawsze traktuje to bardzo ambicjonalnie. Lubi być numerem jeden.
– Numerem jeden to u nas jest i tak Kozidrak!
– Beata jest żywą legendą. Marta ciągle nie dorobiła się takiego statusu. Ale masz rację, od lat nie zanotowała żadnej wpadki. To może być jej pierwsza spektakularna porażka. I ma tego świadomość! Zrobi wszystko, żeby wygrać. Zobaczysz!
– Tak jak każda z nas – mruknęła Edyta. – A kto będzie decydował o tym, kto wygra?
– W połowie telewidzowie w głosowaniu SMS-owym, a w połowie jury.
– Rozumiem – w oczach Edyty pojawił się błysk – że w tym drugim będą siedzieli sami nasi... Przepraszam, twoi znajomi. Jak zawsze...
– No właśnie tym razem niekoniecznie. – Maria westchnęła ciężko. – Jakiś baran w Tele-Polu wymyślił, że jury będzie miało skład jak w Konkursie Eurowizji, czyli połowę miejsc zajmą w nim fachowcy, i tu faktycznie mamy paru naszych przyjaciół, drugą amatorzy. Są wśród nich jakaś pisarka kryminałów, policjant, dziennikarka, ktoś z ministerstwa kultury i projektantka Zosia Gałczyńska.
– Faktycznie, sami znawcy – prychnęła z pogardą Edyta. – Pojedziesz ze mną do Opola, prawda? Ile to już lat tam nie byłaś?
Maria zmarszczył brwi. Ile lat nie była w Opolu...? Ponad dwadzieścia. Tak... Dokładnie dwadzieścia dwa. Nie chciała wracać do tego, co się wtedy wydarzyło. Do dramatycznych chwil, które sprawiły, że nie chciała więcej oglądać tego miasta.
– Mamo! Chyba nie poślesz mnie tam samej? – Edyta podeszła i pogłaskała ją po ramieniu. – A przede wszystkim zrobisz wszystko, żebym wygrała, prawda?
– Zrobię. Jak zawsze – zapewniła Maria, z rezygnacją godząc się w duchu z tym, co nieuniknione. Chwilę potem pomyślała jednak, że tym razem to nie ego jej córki, i tak już nieźle odhodowane, będzie dla niej priorytetem. Teraz najważniejsze były pieniądze. I tylko one.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------ALEK ROGOZIŃSKI
BABKA Z ZAKALCEM
Śmierć bywa czasem słodka.
Tak, jak i zemsta!
Luiza Mirska od wielu lat jest szefową wielkiej firmy cukierniczej i gwiazdą telewizyjnych programów kulinarnych. Czuje jednak, że przyszedł czas, aby przekazać komuś swoje imperium.
Problem w tym, że kiedy bierze pod lupę potencjalnych spadkobierców, przekonuje się, że każdy z jej bliskich ma na sumieniu jakieś przestępstwo. Gdy na rodzinnej imprezie z okazji sześćdziesiątych urodzin Luizy dochodzi do morderstwa, podejrzani stają się wszyscy. Bo też i każdy z gości miał powód i okazję, aby dodać swoje zabójcze „trzy grosze” do babeczki z lukrem...
.
ALEK ROGOZIŃSKI
MIASTECZKO MORDERCÓW
Co zrobisz, kiedy wywróżysz sobie... morderstwo?
W miejscu, w którym każdy wie „wszystko o wszystkich”, ktoś chce zachować swój mroczny sekret.
Popularna autorka powieści kryminalnych Róża Krull postanawia spełnić prośbę swojej gosposi i spróbować rozwiązać zagadkę morderstwa burmistrza w jej rodzinnym miasteczku na Podlasiu. Obie nie wierzą bowiem, aby został on zabity przez swojego niedoszłego zięcia, choć chłopaka złapano na gorącym uczynku.
Róża rozpoczyna amatorskie śledztwo w mieścinie, w której każdy wie „wszystko o wszystkich”, a mimo to wierzy, że akurat jemu uda się ukryć przed innymi własne, nieraz śmiertelne grzechy.
Kiedy wydarza się kolejne morderstwo, pisarka jest pewna, że przyjęta do tej pory przez policję wersja wydarzeń mija się z prawdą. Pytanie tylko, czy zdoła odkryć tożsamość zabójcy, zanim ten wyśle ją na tamten świat...
.
ALEK ROGOZIŃSKI
ZŁAP MNIE, JEŚLI UMIESZ
Nigdy nie wiadomo,
kto podłoży ci... świnkę!
Umarli nigdy nie zrobią krzywdy.
To żywych należy się bać.
Małe miasteczko na Podlasiu, opuszczony zabytkowy dworek, uważany przez wszystkich za nawiedzony, a w nim... zwłoki młodego mężczyzny pracującego jako kustosz w lokalnym muzeum. Kiedy policja uznaje, że śmierć chłopaka była wynikiem nieszczęśliwego wypadku, jego narzeczona zaczyna dostawać anonimowe listy, a w miasteczku nagle pojawiają się dawno niewidziani właściciele dworku, do akcji wkracza wypoczywająca na Podlasiu autorka kryminałów Róża Krull. Czy przeczucie pisarki, że śmierć kustosza to morderstwo, okaże się prawdą czy też tylko wytworem jej rozszalałej wyobraźni? I co wspólnego z tajemnicą nawiedzonego dworku ma urocza świnka o imieniu Dolores?
Tego dowiecie się z dziewiętnastej powieści Alka Rogozińskiego, autora łączącego w swojej twórczości klasyczne fabuły kryminalne z dużą dawką czarnego humoru.