Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Czerwony Błazen - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2021
Ebook
12,99 zł
Audiobook
19,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony Błazen - ebook

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości życie kulturalne Warszawy nabiera rozpędu. Na scenach stołecznych kabaretów bryluje Czerwony Błazen. Artysta o niejasnej tożsamości, występujący zawsze w masce, ostrzem swojego dowcipu dźga polityków i urzędników wszystkich ugrupowań, a nawet cywilnych dorobkiewiczów. Jego działalność przyciągnęła do niego tylu miłośników, ilu wrogów. Dlatego tak trudno wytypować sprawcę, gdy pewnego dnia w garderobie zostaje odkryte jego martwe ciało. Sprawę próbują rozwiązać prokurator Gliński i komisarz Borewicz.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-5383-6
Rozmiar pliku: 347 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

„Złoty Ptak“ i tajemniczy błazen.

Dzień pracy dawno się skończył, — miasto zaczęło przechodzić w okres życia nocnego. Żyrandole i lampy uliczne rzucały silne snopy białego światła na pokryte śniegiem chodniki i jezdnie. Lekkie, drobne płatki śniegu wirowały w powietrzu, łamiąc w świetle lamp swoją biel na odcień srebra. Gdy ruch na przedmieściach i bocznych ulicach zamierał, główne arterje ożywiały się z godziny na godzinę coraz bardziej. Automobile, dorożki, prywatne ekwipaże mknęły jak strzała po białej, ubitej drodze, zatrzymując się przed rzęsiście oświetlonemi wnętrzami teatrów, pierwszorzędnych restauracyj i kawiarń.

Przeważną część powozów i automobili zatrzymywano przed białym, barokowym pałacykiem, na którym widniał pomysłowy, z kolorowych lampek elektrycznych ułożony napis: „Złoty Ptak“.

Wąskie afisze zapowiadały występ czerwonego błazna.

Westybul „Złotego Ptaka“ wypełniony był już mrowiem ludzkiem, cisnącem się do dwóch okienek kasy.

Czerwony błazen od kilku tygodni stał się osią zainteresowań próżniaczego życia stolicy.

Największą sensacją, która jak mgła otaczała osobę czerwonego błazna było, że nikt w stolicy nie wiedział, kim jest ten znakomity komik - humorysta, wykpiwający w przewybornych piosenkach życie ludzi i życie miasta. Czerwony błazen ostrzem swojej satyry ciął ludzką głupotę, zarozumiałość, kłamstwo, obłudę i manję wielkości. Czerwony błazen w swojej piosence nie oszczędzał nikogo, nawet najwyższych dostojników, kierowników państwa. Błędy i śmiesznostki tak zwanych „wielkości“ ubierał w zgrabny rym i rzucał w formie melodyjnej piosenki, jak lekki balonik, w przepełnioną widownię.

Czerwony błazen!

Dziwny był ten człowiek o wytwornych spokojnych ruchach, giętkiej i smukłej jak trzcina postaci, o miłym barytonowym głosie. Zawsze na scenie w tym samym kostjumie czerwonego pierrota, w czerwonej masce. Jego białe, rasowe palce przebiegały szybko po strunach gitary, dobierając dźwięczną, lekką jak pianka szampana melodję dla drwiącej piosenki. Ten tajemniczy człowiek nie posiadał w sobie nic z tej szminki i trywjalności, jaka cechuje komików kabaretowych. Publiczność uwielbiała czerwonego błazna, umiał on ją pobudzić do homerycznych wybuchów śmiechu tak, że nie pozwalała mu zejść ze sceny, zmuszając burzą oklasków do ciągłych naddatków. Bały się czerwonego błazna jak ognia wszystkie nadęte figury rozmaitego kalibru: dygnitarze—głupcy, których nielitościwie wyśmiewał. Niejednej sztucznej wielkości czerwony błazen zatruł życie, niejednemu pokrzyżował jego wysoko — ambitne plany, niejednego karjerowicza pogrzebał. Piosenka czerwonego błazna nie pozostawała nigdy w murach sali „Złotego Ptaka“, wędrowała ona z tej białej sali do miasta, a stąd do poczekalni i biur ministerjalnych, do domów prywatnych, do kawiarń; dla jednych szatańsko wesoła, dla drugich dokuczliwa, natrętna jak osa.

Tajemnice gabinetów ministerjalnych, buduarów modnych kokot, dyskretne ploteczki dobroczynnych rautów i balów w salonach wysokiej arystokracji, wszystko to przedostawało się jakimś dziwnym trafem do ucha czerwonego błazna i padało pastwą satyry i śmiechu na estradzie „Złotego Ptaka“.

Powoli zaczęła już urabiać się w mieście pogłoska, że czerwony błazen obdarzony jest darem nadzwyczajnej przenikliwości, że jego wzrok przebija powłokę ludzką, odczytuje tajniki duszy i mózgów, przenika ściany i mury.

Czerwony błazen przemienił „Złotego Ptaka“, który przed kilku jeszcze tygodniami świecił pustką, w najpopularniejszy i najbardziej uczęszczany kabaret stolicy. Dyrektor kabaretu, Wilhelm Metzner, żałował szczerze, że ścian widowni nie może rozszerzyć, podwoić lub potroić ilości miejsc. Czerwony błazen „robił kasę“. I pomimo że dyrekcja potroiła ceny miejsc, niezrażona tem publiczność bezustannie szeroką strugą płynęła do kabaretu.

I dziś, stojąc obok żelaznych drzwi, prowadzących za kulisy, gruby dyrektor Metzner aż zacierał z uciechy ręce.

— A co, udał się nam hazard? — spytał Metzner kulawego inspicjenta Gładysza.

— Pewno, że się udał, — odpowiedział Gładysz, wykrzywiając swoją nabrzękłą, jakby ulaną z szarej gutaperki twarz, w jakiś wesoły grymas.

— A dałeś, stary Otello, czerwonemu błaznowi kopertą z pieniędzmi? — spytał Metzner.

Gładysz skinął twierdząco głową, nie odrywając oczu od długiej kolejki publiczności, która uformowała się przed kasą.

Gładysz od lat całych znany był za kulisami pod nazwą „Otello“. Przydomek ten zawierał któtką, ale bolesną tragedję życia tego śmiesznego o nabrzękłej twarzy kulasa.

Lat temu dziesięć, czy piętnaście, — terminu z pewnością i sam Gładysz nie byłby w stanie ustalić, — Gładysz nie był ani obrzękły, ani kulawy. Wtedy był on doskonałym żonglerem i gimnastykiem, a jego produkcje na linie stanowiły szlagier programów rozmaitych „varieté“. W czasie najwyższego rozkwitu talentu swych mięśni, Gładysz zakochał się w swej koleżance, młodej, ładnej śpiewaczce kabaretowej. Wkrótce ożenił się z nią.

Po kilku latach stało się to, co zawsze w tej sferze ludzi się zdarza. Mery zaczęła go zdradzać z jakimś bogatym bankierem, nałogowym bywalcem w świecie kulis. Gładysz nie dowierzał plotkom, ani docinkom, wierzył święcie w cnotę i wierność żony. Przypadek, ten najlepszy detektyw, naprowadził go dopiero na ślad wiarołomstwa. Łagodny Gładysz po odkryciu przemienił się w szakala. Jednym celnym strzałem zabił żonę, a sam z emocji omdlał, — dzięki temu kochanek Mery uszedł karze. Sąd uwolnił Gładysza. Myśl jednak o Mery i zbrodni przegryzała Gładyszowi duszę i mózg, jak ostra, paląca trucizna. Zaczął pić na umór. Coraz bardziej tracił pewność swych mięśni, coraz niżej schodził pod względem wartości swych produkcyj. Raz w trzeciorzędnym teatrzyku w czasie przedstawienia „Otello“, pijany, spadł z liny i złamał nogę. W szpitalu nogę źle złożono, Otello okulał.

Metzner znał „Otella“ jeszcze z czasów jego świetności, dał kalece z łaski stanowisko inspicjenta w „Złotym Ptaku“. Otello stał się wkrótce prawą ręką i generalnym pomocnikiem Metznera i cieszył się jego nieograniczonem zaufaniem, a — tylko ciągły, niesłabnący pociąg Otella do kieliszka kłócił od czasu do czasu harmonję między nim a szefem. Za to Gładysz odczuwał w całej pełni łaskę Metznera i starał się mu odwdzięczyć psią wprost wiernością i uczciwością.

Widownia „Złotego ptaka“ wypełniona już była po brzegi, choć dziesięć minut brakowało do uderzenia gonga i rozpoczęcia przedstawienia. Otello zaczął wdrapywać się na schody pierwszego balkonu, by skontrolować pracę bileterów, — a Metzner już chciał zniknąć za żelaznemi drzwiami kulis, gdy schwycił go za rękę dr. Reski, bardzo wzięty i znany w stolicy lekarz i niemniej znany bywalec teatrzyków warszawskich, adorator wszystkich śpiewaczek i tancerek bez względu na ich urodę i wiek.

— Weźcie mnie ze sobą, dyrektorze, — prosił Reski — mam ważny interes do Zośki Kłobuckiej, a ona rozpoczyna program.

— Dla pana wszystko, — ale teraz nie mogę... pan wie... czerwony błazen... stanowczo zakazał obcych wpuszczać za kulisy. Nie mogę, doktorze — usprawiedliwiał się Metzner i bezradnie rozłożył swoje grube jak krąglaki ramiona.

— Fabrykujesz pan, dyrektorze, sensację z czerwonym błaznem, — wy doskonale wiecie, kim jest ten nicpoń. Tajemnicą robicie kasę i łapiecie na tę wędkę głupią publiczność.

— Pod słowem, doktorze, nie wiem, kim on jest.

— Jakżeż go pan więc, u licha, angażował?

— Może to nieprawdopodobne, ale pod słowem honoru, doktorze, prawdziwe. Dwa tygodnie temu, w czasie południowej próby, przykusztykał do mnie Gładysz. Z tajemniczą miną powiedział mi, że w mojej poczekalni czeka jakiś dobrze ubrany człowiek z czarną maską na twarzy i chce koniecznie kilka słów ze mną pomówić. Początkowo sądziłem, że Gładysz po pijanemu bredzi, ale gdy spostrzegłem, że Otello jest najzupełniej trzeźwy, zszedłem do gabinetu obejrzeć tego warjata w masce. Przyznać muszą, że głupio zrobiło mi się na duszy, gdy znalazłem się z nim sam na sam w gabinecie.

Pan w masce zmiejsca przystąpił do interesu. Oświadczył mi, że ma piękny, barytonowy głos, że zna cały szereg aktualnych piosenek, siadł do fortepianu, sam sobie akompanjował, odśpiewał mi kilka pieśni — byłem zachwycony. Wyjąłem blankiet kontraktu i natychmiast chciałem go angażować. Tajemniczy człowiek postawił mi jednak tak dziwne warunki, że na zwykłym blankiecie kontraktowym nie mogłem ich spisać. Najpierw żądał, by nikt nigdy nie pytał go o nazwisko, by nikt z personelu go nie śledził, nie podpatrywał, ani nie starał się dojść, kim on jest. W razie, gdyby ten punkt umowy został złamany,—tajemniczy człowiek oświadczył, że bezwłocznie zerwie kontrakt. Dalej żądał, bym przyjął na siebie gwarancją, że nikt obcy nie przedostanie się za kulisy. Za pierwszy występ pan w masce nic nie żądał, za każdy jednak następny żądał olbrzymiej sumy, bo pięćset złotych od występu. Zgodziłem się na te ciężkie i oryginalne warunki. Wkońcu kazał mi jeszcze oprowadzić się po garderobach. W każdej garderobie badał grubość ścian, szczelność drzwi, zamki, wreszcie po długim namyśle wybrał sobie garderobą Nr. 3, — pan zna ją, panie doktorze, — tuż obok składu starych dekoracyj i rekwizytorni.

Od czasu podpisania tej dziwnej umowy czerwony błazen zjawia się podobno punktualnie na pół godziny przed zaczęciem przedstawienia. Nikt nie wie, którą bramą i któremi drzwiami wchodzi, dość, że na czas jest w garderobie, i nikt również nie wie, w jaki sposób czerwony błazen z teatru wychodzi... Dziwny człowiek.

...No powiedz pan, panie doktorze, czy mogę łamać kontrakt, gdy ten człowiek ściąga mi do „Złotego Ptaka“ tyle publiczności, że aż ściany się pocą?

Doktór Reski nie zdążył odpowiedzieć, bo do dyrektora zbliżył się w tej chwili jeden z bileterów i zawiadomił go, że redaktor jakiegoś poczytnego pisma chce wejść na salę, ale brakło miejsc.

Metzner przeprosił doktora i szybko oddalił się z bileterem w kierunku kas.

Dr. Reski chwilę stał, jakby czekając, aż obydwaj znikną mu z oczu, rozejrzał się nerwowo wokoło i nagle jak strzała zniknął na zielonemi, żelaznemi drzwiami, prowadzącemi za kulisy..II.

Kaprys pięknej pani.

Wieczór u państwa Kleskich doszedł właśnie do najwyższego napięcia humoru i zabawy, choć początkowo wcale świetnie się nie zapowiadał.

Z odjazdem jednak kilku figur reprezentacyjnych ze świata dyplomatycznego, wysokiej arystokracji i najwyższego szczebla hierarchji urzędniczej,—lodowaty nastrój zaczął topnieć, i około północy zabawa potoczyła się już na dobre. Właściwy nerw drgnął jednak dopiero wtedy, gdy służba kilkakrotnie napełniła baccaratowe tulipany francuskiem winem szampańskiem i gdy orkiestra zagrała pierwsze „shimmy“. Szampan, murzyński jazz-band, nagie ramiona i plecy niebrzydkich kobiet, dziwny krok półdzikiego shimmy i jawy wywołały wreszcie ten nastrój wewnętrznego szału, który, wtłoczony w ramy dobrego tonu, tem więcej jest oszałamiający i ponętny.

Była godzina trzecia po północy, gdy pani Halina Mertinger, żona znanego na warszawskim bruku bankiera, zamierzała już wycofać się z tłoku tańczących i choć przez chwilę odetchnąć chłodniejszem powietrzem.

W salonie było gorąco i duszno. Pani Halina czuła się znużona. Postanowiła więcej nie tańczyć, najpierw dlatego, że bała się w tej temperaturze o całość swej misternie zaondulowanej fryzury, dalej dlatego, że ostatnie chwile zabawy chciała poświęcić emocjonującej rozmowie z Wikiem Skarskim. Wiedziała dobrze, że teraz, tu, na tej zabawie, Wik musi być sobą, że przestanie raz wreszcie grać nieznośną komedję, że powie jej wszystko, co dotąd ukrywał pod maską ironji, obojętności i cynicznego dowcipu. Pani Halina wiedziała doskonale, że przed chwilą mocno szarpnęła nerwami Wika. Była przecież dziś wyjątkowo piękna i umiała doskonale uderzyć w tkliwą u młodego Skarskiego strunę — w... zazdrość. Komedję „del arte“ z prokuratorem Glińskim odegrała wprost znakomicie, bez zająknienia. Czuła, że Wik tracił równowagę i panowanie nad sobą, że w szybkiem tempie zmuszony teraz będzie uderzyć w obawie, by Gliński go nie ubiegł...

Wspomnienie flirtu z Glińskim i widoku człowieka poważnego, znanego ze swej bystrości i zdolności prokuratorskich, który szedł na tak prymitywie fałszywą przynętę, — tak rozbawiły panią Halinę, że mimowoli uśmiechnęła się sama do siebie. Zaczęła szukać strusiego pióra — wachlarza. Młody Skarski błyskawicznie przebiegł salę i stanął tuż koło niej.

— Pani czegoś szuka?

— Tak, wachlarza. Już późno, i chcę zniknąć po angielsku. Poczciwy Gliński obiecał odwieźć mnie do domu... Niech mu pan powie, że zaraz będę w garderobie...

— Doskonale, w tej chwili odszukam najnowszą ofiarę, pani, — ale bym nie miał wrażenia, że jestem służącym i spełniam bezapelacyjnie pani rozkazy, może odszukamy go razem.

Wik podał ramię pani Halinie. Przeszli do ogrodu zimowego.

Piękna pani czuła, że ramię jej towarzysza drży nerwowo. Usiedli w wygodnych, fotelach wyłożonych poduszkami. Olbrzymia lampa rzucała pomarańczowe światło na ogród, dodając jakiejś tajemniczości palmom o grubych, włochatych pniach i szerokich mięsistych liściach.

Pani Halina odrzuciła wtył głowę, przymknęła powieki i nadała swej twarzy wyraz rozkosznego zmęczenia. Była piękna. Blada twarz o regularnych, jakgdyby kutych misternym dłutem w alabastrze rysach, w aureoli ciemno blond włosów, upodabniała ją do mistycznej bogini greckiej. Smukła, biała szyja, nagie ramiona i głęboki dekolt odcinały się wyzywająco od czarnej dżetowej sukni, która w świetle pomarańczowej ampli mieniła się taką tęczą barw i kolorów, jak ciemna, drżąca toń wody w świetle jasnego księżyca.

Siwe oczy Wika ślizgały się po pani Hali. Długo zatrzymywały się na jej ciemno - złotych włosach, na czerwonych, mięsistych, małych ustach i na głębokim dekolcie. Zdawało się, że oczy Wika chcą przebić jedwab jej sukni, że w myślach odrysowuje sobie kształty jej ciała. Twarz zaczęła mu drgać nerwowo, rasowe nozdrza nierównomiernie wachlowały...

Kłopotliwą ciszę przerwała pani Hala.

— Prawdopodobnie Gliński nas znajdzie, bo trudniej byłoby nam go znaleźć...

— Pani Halo, na co pani w tej chwili Gliński? Dlaczego zakłóca pani ten cichy moment, na ktory tak dawno czekałem?

— Gliński jest mi bardzo potrzebny. Ma mi zastą pić opiekę męża, który, jak pan wie, ucieka zawsze z towarzystwa, w którem mnie spodziewa się spotkać.

— Więc Gliński ma otrzymać pełnomocnictwo zastąpienia męża?... Ciekaw tylko jestem, czy pełnomocnictwo ograniczy mu pani tylko do odwiezienia do domu?...

— Sam pan wie, że tylko od mężczyzny zależy rozległość otrzymanego od kobiety pełnomocnictwa, — jeden potrafi wywalczyć sobie u nas, słabych istot, generalne pełnomocnictwo, — drugi tylko prawo odwiezienia do domu.

— A Gliński?

— Jeszcze nie zdążył walczyć.

— Czy bardzo pani ciekawa, jakiemi sposobami Gliński będzie walczył?

— Trochę.

— Czy ciekawość pani nie byłaby naprzykład większa, gdybym tak ja zamiast Glińskiego rozpoczął tę walkę?..

— Jakto pan, panie Wiku? Nie dawniej, jak na balu u Zubrzyckich wręcz mi pan oświadczył, że ani odrobiny trudu nie poświęciłby pan dla zdobycia kobiety, bo za wiele jest kobiet, które same trud zdobycia mężczyzny podejmują...

— Tak, powiedziałem to, ale dla zdobycia pani zdolny byłbym do wielkiego wysiłku, — ale tylko dla zdobycia pani...

— Czy to nie chwilowy nastrój dzisiejszego wieczoru? — A może zbyt wiele szampana wywołało ten nadmiar energji? Ha, ha, ha, pan i poświęcenie, trud i wysiłek... ha, ha, ha, to zabawne...

— Śmieja się pani, a może właśnie ja, ja z pozoru wygodny, byłbym zdolny do takich ofiar, jak nikt inny, może nawet większych niż Gliński.

— Niech się pani nie śmieje,—ale dziś postanawiam, że muszę zdobyć panią, choćby nie wiem jakim ogromem ofiar i trudu. Muszę!... Niech pani żąda ode mnie, co pani kaprys podyktuje, a przysięgam, że spełnię...

Pani Hala roześmiała się szelmowsko, pokazując przez rozchylone drobne usta cały rząd ostrych, białych zębów, potem przez chwilę myślała.

— A więc, dobrze, — początkowo żądam drobiazgu,—dowie się pan np. jutro, kim jest ten, który taką sensację robi w Warszawie, kim jest ten, no... czerwony błazen...

— Dobrze. Jutro się dowiem, a w środę w południe u Loursa powiem pani jego nazwisko. Dla nasilenia jednak mojej energji w prowadzeniu śledztwa dla kaprysu pani — proszę o małą dawkę haszyszu.

Pani Hala przykryła oczy długą smugą rzęs.

Wik jak oszalały chwycił ją w ramiona, wpił się ustami w jej usta.

Pani Hala przemocą wyrwała się z jego żelaznych młodych ramion.

W drzwiach ogrodu zimowego zobaczyli prokuratora Glińskiego.

Możliwe, iż słyszał całą rozmowę...III.

Przerażenie.

Wik Skarski siedział w swojej garsonierze w głębokim fotelu i właśnie dopijał szklanką herbaty, gdy wszedł jego brat, Józef. Wik z wielkim szacunkiem, nawet z pietyzmem odnosił się do starszego brata. Józef Skarski był właściwie głową rodziny. Po śmierci rodziców Józef, borykając się ciężko z trudnościami finansowemi, wychowywał Wika i młodszą od niego o lat pięć siostrą, Wandę. Jedynie dzięki pracy i energji Józefa Wik ukończył gimnazjum i studja prawnicze, również dzięki pomocy Józefa Wik cały rok mógł spedzić w Paryżu w Ècole des Sciences politiques. Własnym zaś zdolnościom i umiejętności obcowania z ludźmi zawdzięczał młodszy Skarski, że już w dwudziestym szóstym roku życia osiągnął poważne stanowisko w ministerstwie spraw zagranicznych, że liczono się tam z jego zdaniem, a swój wpływ potrafił Wik wywrzeć nawet i na osobie ministra. W biurze lubiano go, ceniono i poważano.

Trudne warunki, w jakich Wik się wychowywał, nie potrafiły jednak wyrwać z jego usposobienia dużej dozy lekkomyślności, atawistycznej wady rodziny Skarskich. Chociaż Wik zdawał sobie sprawę z tego, że kieszeń Józefa jest bardzo szczupła, to nie dalej jak trzy miesiące temu przegrał w Klubie Myśliwskim poważną kwotę, którą oczywiście spłacił Józef pożyczkami wekslowemi i zaliczkami z firmy Hellman & Robert, w której od szeregu lat zajmował stanowisko administratora. Wik z lekkiem sumieniem zrzucał na głowę brata troskę o środki pieniężne, których sporo wymagała już sama jego służba ministerjalna. Wzamian za to w duszy i sercu Wika powstał pewien kult, pietyzm i podziw dla Józefa, który z żelaznym uporem i konsekwencją starał się z niego zrobić „wielkiego człowieka.“

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: