- W empik go
Czerwony krąg - ebook
Czerwony krąg - ebook
Jedna z najbardziej znanych powieści kryminalnych w dorobku Edgara Wallace'a, aż czterokrotnie przenoszona na srebrny ekran. Gdy James Beardmore otrzymuje list z żądaniem wysokiego okupu, postanawia nie dać się zastraszyć. Organizacja Czerwony Krąg niewiele jednak robi sobie z jego nieposłuszeństwa - w kolejnych dniach zasypie swoją ofiarę kolejnymi listami z czerwonym znakiem i brutalnie wtargnie w codzienność jego i bliskich mu osób. Wszystko wskazuje na to, że finał tych przepychanek będzie tragiczny.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8935-8 |
Rozmiar pliku: | 436 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwóźdź.
Nie ulega żadnej zgoła wątpliwości, że gdyby nie rocznica urodzin pana Wiktora Palliona, w dniu 29 września nie byłoby wcale tajemnicy Czerwonego Kręgu. Kilkunastu ludzi obecnie nieżywych, żyłoby dotąd prawdopodobnie, a pozbawiony wszelkich uczuć inspektor policji nie nazwałby napewne Talji Drummond „złodziejką i wspólniczką złodziei“.
Pan Pallion ugaszczał trzech pomocników swoich w szyneczku „Pod złotym Kogutem“ w Tuluzie, a małe towarzystwo biesiadowało zgodnie i wesoło. O trzeciej rano przypomniał sobie pan Pallion, że przybył do Tuluzy w celu ścięcia pewnego, angielskiego zbrodniarza, nazwiskiem Lightman.
— Chłopcy! — rzekł poważnie, choć trochę bełkotliwie. — Już trzecia, a mamy ustawić przecież „Czerwoną Damę“.
Poszli na plac przed więzieniem, gdzie stał już od północy wóz z rozmaitemi częściami składowemi gilotyny. Wprawnie, jak to tylko uczynić mogą fachowcy, ustawili straszny przyrząd, wprowadząc nóż w przeznaczone nań wyżłobienie.
Ale największa wprawa nie ustoi się przed siłą win południowo-francuskich, toteż gdy spróbowali spuścić nóż, nie spadł w sposób należyty.
— Zaraz będzie wszystko w porządku! — oświadczył pan Pallion i wbił w ramę gwóźdź, tam właśnie, gdzie go całkiem nie było potrzeba.
Zmieszał się, gdyż żołnierze wkroczyli już na plac.
W cztery godziny później (rozwidniło się już tak, że ochoczy do pracy fotograf mógł z bliska zdjąć skazańca) wyprowadzono delikwenta z więzienia.
— Uszy do góry! — szepnął mu pan Pallion.
— Niech cię szlag trafi! — zgrzytnął nieszczęśnik, którego właśnie przywiązywano do deski.
Pan Pallion pociągnął za rękojeść, a nóż spadł... ałe tylko do gwoździa.
Kat próbował trzy razy, zawsze daremnie. Niecierpliwi widzowie przerwali kordon wojska, a więźnia odprowadzono do celi.
W jednaście lat później, gwóźdź ten zabił wielu ludzi.1.
Wstęp.
Działo się to w porze, kiedy czcigodni obywatele włażą do łóżek. Górne okna wąskich, wysokich, staromodnych kamienic połyskiwały światłem, na tle którego widać było zarysy bezlistnych drzew wiatrem kołysanych. Zimny podmuch płynął od rzeki, docierając do najdalszych i najlepiej osłonionych zakątków.
Człowiek jakiś chodził zwolna wzdłuż wysokiej kraty i drżał mimo ciepłej odzieży ze zimna, gdyż nieznajomy wyznaczył mu schadzkę, wystawionem na całą nawałę burzy.
Ułomki różnych zerwanych przedmiotów wirowały mu fantastycznie dokoła nóg, a liście i gałęzie hałaśliwie spadały z drzew. Czekający spozierał z zazdrością na miłe światło w jednem z domów, gdzieby go przyjęto ochotnie, gdyby tylko zastukał.
Zegar wydzwonił jednastą, a z ostatniem uderzeniem wjechało na plac szybko i bezgłośnie auto, zatrzymując się tuż obok niego. Latarnie świeciły mglisto, a w zamkniętym pojeździe nie było można nic zobaczyć. Po krótkiem wahaniu otwarł czekający drzwi i wsiadł. Zaledwo rozróżniał w ciemności plecy siedzącego przed nim szofera, a serce mu biło mocno na myśl o całym ryzyku tego kroku.
Ale wóz stał w miejscu, a szofer siedział bez ruchu. Cisza panowała przez chwilę. Potem ozwał się mężczyzna, który wsiadł, tonem nerwowego podraźnienia:
— I cóż?
— Czyś pan zdecydowany? — spytał szofer.
— Oczywiście, inaczej nie byłbym przychodził! — odpowiedział gość. — Nie z ciekawości to, zaprawdę, uczyniłem. Czego pan chcesz odemnie? Powiedz mi pan to, a ja postawię swoje żądania.
— Wiem, czego pan chcesz odemnie! — rzekł szofer głucho i niewyraźnie, jakby mówił poprzez zasłonę.
Człowiek, który wsiadł, nawykłszy do ciemności, rozeznał zarys czarnej jedwabnej czapki na głowie szofera.
— Stoisz pan nad brzegiem bankructwa! — oświadczył szofer. — Zużyłeś pan nie swoje pieniądze i chcesz się zabić. Ale nie bankructwo skłania pana do samobójstwa. Masz wroga, który zna hańbiący pana fakt, którymby niezawodnie zajęła się natychmiast policja.
Przed trzema dniami otrzymałeś pan od jednego z przyjaciół, współwłaściciela fabryki chemicznej śmiertelną truciznę, której nabyć nigdzie nie można, czytałeś przez tydzień o rozmaitych truciznach i jeśli nie nastąpi jakiś ratunek, otrujesz się pan w sobotę wieczór, lub w niedzielę rano. Sądzę, że raczej w niedzielę.
Słysząc poza sobą wykrzyk zdziwienia, uśmiechnął się łagodnie.
— I cóż sir? Czy gotów pan jesteś za pewnem wynagrodzeniem pracować dla mnie?
— Czegóż pan żądasz? — spytał, drżąc całem ciałem.
— Tego tylko, byś pan spełniał zlecenia, ja zaś ochronię pana przed niebezpieczeństwem i dobrze zapłacę. Gotów jestem dać znaczną kwotę na umorzenie najkonieczniejszych zobowiązań. Wzamian za to będziesz pan puszczał w obieg wszystkie nadsyłane przezemnie pieniądze, wymieniając je, w razie potrzeby na obcą walutę, zacierać ślady numerów policji znanych, sprzedawać papiery wartościowe, których ja sprzedawać nie mogę, słowem zostaniesz pan agentem moim i na żądanie — dodał z naciskiem, — będziesz płacił co zażądam.
Siedzący poza szoferem mężczyzna namyślał się długo, potem zaś spytał, z niejakiem zuchwalstwem:
— Cóż to jest „Krąg czerwony“?
— Pan nim jesteś! — odrzekł szofer.
— Ja? — wykrztusił zdumiony wielce.
— Tak, pan i setki współpracowników, z których pan żadnego nie poznasz nigdy i żaden z nich pana znać nie będzie.
— A pan?
— Ja znam wszystkich. No cóż, czy zgoda?
— Zgoda! — rzekł po chwili.
Szofer obrócił się trochę na siedzeniu i wyciągnął rękę.
— Weź pan to! — powiedział.
Była to wielka, gruba wypchana koperta, a nowy członek „Czerwonego Kręgu“ wetknął ją w kieszeń.
— Wysiądź pan teraz! — rozkazał szofer krótko, a tamten usłuchał, nie stawiąc dalszych pytań.
Zatrzasnąwszy drzwi wozu, podszedł do szofera, chcąc go zobaczyć, co miało dlań wielką wagę.
— Nie zapalaj pan tu cygara! — rzekł szofer. Inaczej muszę przypuścić, że świecenie zapałki stanowi tylko pozór. Drogi przyjacielu, wiedz, że ten, kto mnie pozna, natychmiast znajomość tę zabiera ze sobą do piekła.
Zanim mógł odpowiedzieć, wóz ruszył, a on stał z kopertą w ręku i patrzył tak długo, aż znikła czerwona lampa tylna.
Drżał całem ciałem, a zapałka użyta do cygara, trzymanego w kłapiących zębach, dygotała niezwykle.
— Więc to on! — mruknął chrypliwie, przeszedł na drugą stronę ulicy i znikł na zakręcie.
Zaledwo odszedł, wyszedł z ciemnej bramy domu ktoś ledwo widziany w ciemku i jął się skradać za pierwszym ostrożnie. Był to człowiek wysoki, barczysty, ale przeszkadzał mu w szybkim ruchu krótki oddech. Uszedłszy sto kroków, zauważył, że trzyma ciągle jeszcze w ręku silne binokle, przez które obserwował.
W ulicy głównej, nie spostrzegł już śledzonego i spodziewając się, że tak będzie nie uczuł niepokoju. Wiedział gdzie go szukać. Kto atoli siedział w aucie? Odczytał numer i mógł nazajutrz wyśledzić właściciela. Pan Feliks Marl skrzywił się uciesznie, ale nie czułby, zaprawdę, radości, gdyby do uszu jego doleciała część choćby rozmowy obserwowanych. Silniejsi od niego ugięli się przed grozą „Czerwonego Kręgu“.2.
Człowiek, który nie płaci.
Filip Brossard płacił i żył, bowiem „Czerwony Krąg“ dotrzymywał słowa. Jakób Rieci, bankier płacił także i żył, ale wśród nieustannej trwogi. W miesiąc później zmarł naturalną śmiercią na serce. Benson, syndyk kolei drwił z pogróżek „Czerwonego Kręgu“ i znaleziono go martwym, obok własnego auta.
Pan Derrick Yale, obdarzony niezwykłemi zdolnościami, schwytał murzyna, który zakradłszy się do prywatnego wozu Bensona, zamordował go i wyrzucił oknem zwłoki. Powieszono mordercę, który nie zdradził nazwiska swego rozkazodawcy. Policja mogła drwić dowolnie z psychometrycznej wiedzy Derricka Yale ... i czyniła tak nawet... ale dzięki temu właśnie, w ciągu dwu dób, został zbrodniarz przychwycony i przyznał się.
Po tem zdarzeniu wiele osób musiało płacić okup, gdyż przez czas długi nic było w dziennikach wzmianki o „Czerwonym Kręgu“. Atoli dnia pewnego znalazł James Beardmore na stole, obok zastawy lunchowej czworoboczną kopertę z kartą, zaopatrzoną w czerwone koło.
— Jacku! Interesują cię melodramaty życia, przeto przeczytaj to.
Potem rzucił przez stół kartę synowi i wziął do ręki następny list z wielkiego stosu, leżącego przy talerzu.
Jack podniósł kartę z ziemi, gdzie spadła i jął badać, chmurząc czoło. Był to zwyczajny list tylko bez adresu, a wielki, czerwony krąg, sięgający brzegów, był wyciśnięty, zda się, stemplem gumowym, gdyż farba miała nierówne plamy. Pośrodku zaś tego kręgu widniał napis drukowanemi literani.
— Sto tysięcy stanowi małą tylko część majątku pańskiego. Sumę tę wypłacisz pan posłańcowi memu w banknotach. Ogłoszeniem w „Trybunie“ zawiadomisz mnie pan o czasie najdogodniejszym do wypłaty, a to w przeciągu jednej doby. Jest to ostatnia przestroga.
Nie było podpisu.
— No i cóż?
Stary James Beardmore patrzył na syna przez okulary, a oczy jego uśmiechały się.
— „Czerwony Krąg“ — rzucił syn z przerażeniem.
— Ojciec roześmiał się głośno z jego strachu.
— Tak! — powiedział. — To jest „Czerwony Krąg“. Dostałem już cztery takie epistoły.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy.
— Cztery! Wielki Boże! Czy z tego powodu przebywa u nas Yale?
James Beardmore uśmiechnął się.
— Tak! Z tego właśnie powodu!
— Oczywiście, wiedziałem, że jest detektywem, ale nie miałem pojęcia...
— Nie troszcz się, mój drogi, tym „Czerwonym Kręgiem“! — przerwał zniecierpliwiony ojciec. — Nie zastraszy mnie on. Froyant boi się, czy go nie wciągnięto na listę. Istotnie, w czasach ostatnich narobił sobie wrogów.
James Beardmore, o twarzy wyschłej, pomarszczonej, z brodą szczecinowatą i szpakowatą, wyglądał na dziadka pięknego młodzieńca, siedzącego naprzeciw. Majątku dorobił się Beardmore z trudem wielkim. Początkowe liczne niepowodzenia, niebezpieczeństwa, troski i braki spekulanta uwieńczyło bogactwo. Nie mogły bardzo przerazić pogróżki „Czerwonego Kręgu“ człowieka tego, który walczył ze śmiercią wśród bezwodnej puszczy Kalahari, szukał nieistniejących djamentów w mule rzeki Yale, a w Klondyke utrzymał się jedynie przez wynalazek sztucznego topienia lodu. W tej chwili zajmowałogo niebezpieczeństwo bliższe znacznie, a dotyczące syna.
— Drogi Jacku! — zaczął. — Ufam bardzo twemu rozsądkowi i dlatego niech cię nie obrazi to, co ci powiem. Nie wtrącałem się nigdy do twych rozrywek i nie wątpiłem w twój sąd o rzeczach... czy jednak w tym danym wypadku postępujesz rozsądnie?
Jack zrozumiał dobrze słowa ojca.
— Masz, ojcze, na myśli Miss Drummond, nieprawdaż? — spytał.
Starzec potwierdził skinieniem.
— Jest ona sekretarką Froyanta... — zaczął młodzieniec.
— Wiem, że jest sekretarką Froyanta, — rzekł ojciec, — i to jej wcale nie ubliża. Czy wiesz jednak o niej coś więcej?
Jack złożył w zadumie serwetę. Poczerwieniał i zasępił się, co bawiło widocznie tajemnie Jima.
— Lubię ją, — powiedział Jack, — jest moją przyjaciółką. Ale nigdy nie nadskakiwałem jej, ojcze, i pewny jestem, że w takim razie prysnęłaby zaraz przyjaźń nasza.
James skinął ponownie głową. Powiedziawszy co trzeba, wziął w rękę wielką kopertę i spojrzał na nią z zaciekawieniem. Jack zauważył francuskie marki i zadumał się, ktoby mógł to nadesłać.
Starzec rozerwał ją. Zawierała mnóstwo listów i drugą jeszcze, opieczętowaną kopertę. Przeczytał napis na wierzchu umieszczony i skrzywił się z niechęcią.
— Ach! — powiedział i odłożył kopertę, nie otwierając jej.
Przejrzawszy pobieżnie korespondencję, spojrzał na syna.
— Nie dowierzaj nigdy mężczyźnie, ni kobiecie, — powiedział, — dopóki się nie dowiesz o nich tego, co najgorsze. Dzisiaj odwiedzi mnie człowiek, będący wybitnym członkiem społeczeństwa. Przeszłość jego jest czarna, jak mój kapelusz, a mimoto będę z nim robił interesy, gdyż wiem o nim rzecz najgorszą!
Jack roześmiał się, a rozmowę przerwało wejście gościa.
— Dzień dobry, Yale! Spałeś pan dobrze? — zapytał starzec. — Jack, zadzwoń i każ przynieść świeżej kawy.
Odwiedziny Derricka Yale były wielką radością dla Jacka Beardmore. Jako młody, czuł pociąg do wszystkiego, co romantyczne. Najzwyklejszy detektyw był dlań osobą wielce pożądaną. Ale nimb, otaczający Derricka Yale, miał w sobie coś zgoła nadprzyrodzonego. Człowiek ten wyposażony był w zdolności niezwykłe, które go wyróżniały z pośród innych. Delikatne, estetyczne rysy, poważne, tajemnicze oczy, a nawet ruchy długich, wrażliwych rąk posiadały swoistą, odrębną cechę.
— Nigdy nie śpię naprawdę! — powiedział wesoło, rozkładając serwetę.
Wziął w palce obrączkę srebrną, w której tkwiła serweta. James Beardmore patrzył nań z rozradowaniem, a Jack z nietajonym zgoła podziwem.
— I cóż? — spytał James.
— Człowiek, który ostatni miał w ręku tę obrączkę otrzymał bardzo złe wieści. Jakiś jego krewny... może ojciec... zachorował ciężko.
Beardmore skinął głową.
— Jane Higgins, pokojówka, zastawiająca dziś rano śniadanie, otrzymała wiadomość, że matka jej spoczywa na łożu śmierci.
Jack zdumiał się.
— I to wyczułeś pan w tej obrączce? — spytał. — W jakiż sposób otrzymujesz pan te wrażenia?
Derrick Yale potrząsnął głową.
— Nie będę czynił prób wyjaśnienia! — powiedział spokojnie. — Wiem tylko, że w chwili rozkładania serwety uczułem wielką troskę. To jest wprost niesamowite.... nieprawdaż?
— Skądże panu wpadł ten krewny, ta matka?
— Wyczułem to w jakiś tajemny sposób! — odparł Yale tonem podrażnienia. — Jest to rodzaj wnioskowania podświadomego. Czy masz pan jakieś nowe wiadomości panie Beardmore?
Miast odpowiedzi podał mu James otrzymaną tego poranku kartkę.
Yale przeczytał i zważył kartkę na białej dłoni.
— Kartkę tę wrzucił do skrzynki pocztowej marynarz! — rzekł po chwili. — Człowiek ten siedział w więzieniu, a w czasach ostatnich stracił dużo pieniędzy.
Jim Beardmore zaśmiał się.
— Ja mu ich nie zwrócę napewne! — powiedział, wstając od stołu. — Czy uważasz pan to ostrzeżenie za rzecz poważną?
— Nawet bardzo! — odparł, jak zawsze, z powagą. — Jest to tak poważne, że radziłbym panu wychodzić z domu tylko w mojem towarzystwie. „Czerwony Krąg“ — dodał, uchylając gestem swoistym, niechętny sprzeciw Beardmora, — jest, co przyznaję, w metodach swych poprostu melodramatyczny. Ale spadkobierców pańskich nie pocieszy fakt, że zmarłeś w sposób teatralny.
Jim Beardmore milczał przez chwilę, a syn spoglądał nań z trwogą.
— Czemuż nie wyjedziesz, ojcze, za granicę? — spytał.
Ale starzec ofuknął go.
— Przeklęty wyjazd! Czyż mam uciekać przed bandą czarnej ręki? Postaram się o to, by się dostali do...
Nie powiedział gdzie, ale można się było tego domyśleć.3.
Oziębła dziewczyna.
Jack Beardmore kroczył tego ranku, zamyślony głęboko przez łąkę, kierując się bezwiednie ku małej dolince, odległej o milę mniej więcej) od domu. Żywopłot dzielił posiadłości Beardmora i Froyanta. Ranek był cudny. Minęła burza, która ubiegłej nocy przeszła tędy, a wszystko wokół lśniło w złocistych promieniach słońca. W dali, poza warstwą zieleni, porastającą Penton Hill, widniała wielka, biała pańska rezydencja Froyanta. Młodzieniec zawahał się czy iść tam, bowiem ziemia rozmiękła, a trawa była mokra.
Przystanął pod wielkim wiązem, na skraju doliny i patrzył z niepokojem wzdłuż linji żywopłotu, aż ku niewielkiej wili letniej, wystawionej przez dawniejszych właścicieli miejscowości Tover House, bowiem Harvey Froyant nienawidzący zresztą samotności, nie pozwoliłby sobie za nic, na rozrzutność taką.
Nikogo nie było widać i młodzieńca ogarnął smutek. Po dziesięciu minutach dotarł do dziury w żywopłocie, którą sam uczynił. Przeszedł nią na drugą stronę. Dziewczyna będąca we wili musiała usłyszeć jego westchnienie ulgi, gdyż obejrzała się, wstając z niechęcią, jakoby.
Była niezwykle piękna, jasnowłosa i miała delikatną płeć. Ale podchodząc do przybyłego nie uśmiechnęła się na powitanie.
— Dzień dobry! — powiedziała chłodno.
— Dzień dobry Taljo! — odrzekł, a ona zmarszczyła czoło.
— Wolałabym, byś pan tego nie czynił! — zauważyła, on zaś wiedział, że mówi serjo.
Jej zachowanie w stosunku do niego było mu zagadką i wielką troską jednocześnie. Pewnego dnia ujrzał, jak goni zająca i patrzył zdziwiony na śmiejącą się Djanę, pędzącą drobnemi nóżkami w ślad przestraszonego zwierzęcia. Słyszał także jej śpiew wesoły, ochoczy... ale bywała także przygnębiona i smutna, jakby ją trawiła choroba.
— Czemu pani jesteś dla mnie zawsze tak chłodną i formalistyczną? — spytał z niezadowoleniem.
Lekki uśmiech zjawił się w kątach jej ust.
— Dlatego, że czytałam książki — odrzekła uroczyście — i wiem, jaki zazwyczaj bywa los biednej sekretarki, która wobec syna miljonera nie jest chłodna i formalistyczna.
Powiedziała to ze szczerością, wprawiającą w zakłopotanie.
— Zresztą niema powodu dlaczego nie miałabym być chłodną. W ten sposób traktować należy bliźnich swoich, o ile się, oczywiście, któregoś nie kocha. A ja pana nie kocham.
Wyrzekła to spokojnie, z rozwagą, a młodzian poczerwieniał silnie. Uczuł drwiny i wstydził się, że je sam wywołał.
— Chciałabym panu coś powiedzieć, panie Beardmore, — ciągnęła dalej jednostajnie, jak zawsze — coś, co panu pewnie jeszcze nie wpadło do głowy. Oto, jeśli młody człowiek i młoda dziewczyna znajdą się razem na bezludnej wyspie, jest rzeczą całkiem zrozumiałą, że młodzieniec ów uważa dziewczynę za jedyną piękność świata. Cała jego kapryśna wyobraźnia skupia się na tej jednej tylko kobiecie i idealizuje ją coraz bardziej.
Czytałam dużo historji o takich bezludnych wyspach, oraz widywałam nieraz filmy tej treści, nader interesującej. Uczucie pańskie dla mnie, w ten sposób ujmuję właśnie. Jesteś pan tu na bezludnej wyspie... zbyt wiele czasu poświęcasz królikom, ptakom i Talji Drummond. Powinien byś pan udać się do miasta i żyć trochę więcej z ludźmi swojej warstwy społecznej.
Skinęła mu głową i odwróciła się, spostrzegłszy, że nadchodzi jej chlebodawca. Zauważyła także, iż przystanął, spozierając z pod oczu i odgadła jego niezadowolenie.
— Sądziłem, że robisz pani zestawienie rachunków! — powiedział szorstko.
Był to chudy wielce człowiek, około pięćdziesięcioletni, o rysach wyrazistych i przedwczesnej łysinie. Miał niemiły zwyczaj pokazywania swych wielkich, żółtych zębów gdy pytał. Nadawało mu to taki wyraz, jakby każdą odpowiedź uważał z góry za wykręt.
— Dzień dobry, Beardmore! — mruknął na powitanie, a zwracając się ponownie do sekretarki, rzekł:
— Nie lubię, kiedy pani marnotrawi czas, miss Drummond! — zauważył.
— Nie marnotrawię, ani swego, ani pańskiego czasu! — odparła spokojnie. — Zestawienie dawno już gotowe. Oto jest — wskazała trzymaną pod pachą, zużytą tekę.
— Mogła pani przecież załatwić to w biurze, nie było zgoła potrzebne udawać się z tem w dzicz i samotność.
Potarł długi nos i przeniósł z dziewczyny spojrzenie na młodzieńca.
— Ano to dobrze! — powiedział. — Mam właśnie zamiar odwiedzić ojca pańskiego. Może mi zechcesz towarzyszyć?
Talja znikła już na drodze do Tower Hill, przeto Jack stracił wszelki pretekst pozostania tu dłużej.
— Nie zabieraj pan tyle czasu tej dziewczynie, Beardmore! Nie czyń pan tego, proszę! — rzekł Froyant gderliwie. — Nie masz pan pojęcia, ile ona ma do roboty. Przytem pewny jestem, że ojciec pański nie byłby temu rad.
Jack chciał odpowiedzieć ostro, ale powściągnął się. Nienawidził Froyanta, a w tej chwili w trójnasób jeszcze, z powodu szorstkiego traktowania Talji.
— Dziewczęta tego rodzaju... — zaczął Froyant, podczas gdy szli wzdłuż żywopłotu, ku furtce, przy końcu doliny — dziewczęta tego rodzaju... — nagle stanął skamieniały. — Któż u djaska wyłamał mi żywopłot? — spytał, pokazując laską dziurę.
— Ja! — odparł Jack gniewnie. — Zresztą jest to nasz żywopłot, a dziura oszczędza pół mili drogi. Chodźmyż tędy, panie Froyant.
Nie czyniąc już dalszych uwag, przelazł Froyant przez żywopłot i poszli razem ku wielkiemu wiązowi, z pod którego Jack rozglądał się niedawno.
Harvey Froyant kroczył w milczeniu. Trzymał się tradycji, o ile mógł z tego wyciągnąć korzyść jakąś.
Dotarli na szczyt wzgórza, gdy nagle uczuł, że Jack chwyta go z tyłu za ramię. Obejrzał się i zobaczył, że młodzieniec tkwi spojrzeniem w pniu drzewa. Skierował tam oczy i cofnął się o krok. Chorowita twarz jego pobladła bardziej jeszcze. Na pniu widniał duży czerwony krąg. Farba nie zaschnęła jeszcze.4.
Mr. Feliks Marl.
Jack Beardmore rozejrzał się bacznie wokoło. Jedyną istotą żywą był człowiek z teką pod pachą, który się od nich oddalał powoli. Jack krzyknął, a idący obrócił się.
— Ktoś pan jest? — spytał Jack. — I czego pan tutaj szukasz?
Był to mężczyzna wysoki zażywny, zadyszany, skutkiem dźwigania ciężkiej torby. Sapał przez chwilę, zanim mógł odpowiedzieć:
— Nazywam się Marl, Feliks Marl. Sądzę, że słyszałeś pan o mnie. Jeśli się nie mylę, jesteś pan młodym Mr. Beardmore?
— Tak jest! — odrzekł Jack — czego pan tutaj chcesz? — spytał powtórnie.
— Powiedziano mi, że w ten sposób mogę sobie skrócić drogę z dworca. Ale nie jest ona tak krótka, jak mi obiecywano! — odparł Marl, dysząc co słowo. — Idę właśnie do ojca pańskiego.
— Czy byłeś pan w pobliżu tamtego drzewa? — spytał Jack, a Marl wybałuszył nań oczy.
— Czemuż miałem być wogóle w pobliżu jakiegoś drzewa? — odrzucił wyzywająco. — Powiadam panu przecież, że szedłem prosto polem.
Tymczasem zbliżył się Harvey Froyant, który znał widocznie przybysza.
— A, to Mr. Marl, znam go! Słuchajno pan, czy widziałeś kogoś w pobliżu tamtego drzewa?
Marl zaprzeczył ruchem głowy. Drzewo i jego tajemnica były to dlań widocznie sprawy niezrozumiałe.
— Nie wiedziałem wcale, że stoi tam jakieś drzewo! — odparł. — A cóż... cóż się stało?
— Nic! — powiedział Froyant ostro.
Jack wziął torbę przybysza i niebawem dotarli do domu. Rosła, zażywna postać Marla nie uczyniła na Jacku korzystnego wrażenia. Głos jego brzmiał chrypliwie, zachowanie było poufałe, tak że zachodził w głowę w jakich stosunkach zostawać może ojciec z tym, dziwnym egzemplarzem ludzkiej rasy.
Tuż pod domem wydał gruby Marl, bez żadnego, widocznego powodu, okrzyk strachu i skoczył wstecz. Był blady, wargi mu drżały i dygotał całem ciałem.
Jack patrzył nań ze zdziwieniem, a nawet Harvey Froyant objawił wielkie zainteresowanie.
— Cóż się, u djabła, dzieje z panem? — spytał z wściekłością.
Nerwy jego, napięte już bardzo silnie, doznały nowego wstrząsu, skutkiem niezaprzeczalnego przestrachu dryblasa.
— Nic... nic... — mruknął Marl chrypliwie — ja tylko...
— Upiłeś się pan, zapewne! — huknął nań Froyant.
Odprowadziwszy gościa do domu, ruszył Jack na poszukiwanie Derricka Yale. Detektyw siedział w trzciniowym fotelu, pośród krzewów, z głową opuszczoną na piersi i skrzyżowanemi rękami.
Usłyszawszy kroki młodzieńca podniósł głowę.
— Nie mogę panu powiedzieć, czego się przestraszył Marl! — rzekł Yale, zanim Jack zadał pytanie, a widząc jego zdumienie, zaśmiał się i dodał — Wszakże o to chciałeś pan pytać?
— Przybyłem z tym zamiarem! — roześmiał się Jack także. — Dziwny z pana człowiek! Czy może spostrzegłeś pan jego przerażenie.
Yale potwierdził skinieniem. — Widziałem go tuż przed atakiem. Widać stąd całą drogę polną! — oświadczył marszcząc czoło. — Przypomina mi kogoś... — ciągnął dalej zwolna — a jednak nie mogę powiedzieć, kto to jest. Ojciec wspomniał, że przybędzie i dlatego odgadłem.
Jack potrząsnął głową.
— Widzę go poraz pierwszy! — powiedział. — Pamiętam atoli, że ojciec i Froyant mieli jakieś interesy z niejakim Marlem. Ojciec wymienił raz to nazwisko. Handluje on, o ile wiem, parcelami gruntowemi, a ojca interesuje to obecnie! — potem dodał — Prócz tego widziałem znak „Czerwonego Kręgu“! — i opisał świeżo malowany znak dostrzeżony na pniu wiązu.
Yale przestał się natychmiast zajmować Marlem.
— Gdym szedł w stronę doliny, przysiąc mogę, nie było go na tem drzewie. Ktoś go wymalował, podczas mej rozmowy... ze znajomym. Pnia tego nie widać od strony płotu, toteż mógł to uczynić ktoś niepostrzeżenie. Co oznacza ten znak, Mr. Yale?
— Oznacza to mnóstwo wielkich przykrości! — odparł detektyw.
Wstał i jął chodzić po wykładanej flizami drodze, a Jack nie przeszkadzał mu w rozmyślaniach.
Tymczasem Marl usiłował, bezskutecznie zgoła, przedstawić interes, z którym tu przybył. Był on, jak mówił Jack, spekulantem gruntowym i przyniósł nader korzystne propozycje, atoli nie był w stanie ich wyłuszczyć.
— Trudna rada, moi panowie, — powiedział dotykając poraz czwarty warg, drżącymi palcami. — Dziś rano miałem atak.
— Cóż to było?
Marl nie umiał objaśnić, potrząsał tylko bezsilnie głową.
— Nie jestem w możności omówić dziś sprawy z koniecznym spokojem! — oświadczył. — Musimy to odłożyć do jutra.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.