Czerwony lód - ebook
Czerwony lód - ebook
Sierż. szt. Szadurski po policyjnej akcji w rezerwacie Beka otrzymuje wezwanie na miejsce zdarzenia do zakładu produkującego mrożonki w Szelewie. Podłoga na hali produkcyjnej zalana jest ludzką krwią. Brak ciała oraz nagrań z monitoringu od samego początku komplikuje śledztwo.
Po odnalezieniu ciała brygadzistki zostają utworzone trzy grupy śledcze. Szadurski pod ścisłym nadzorem naczelnika i prokuratora prowadzi sprawę, w której napotyka liczne komplikacje: nie tylko dyrekcja manipuluje dowodami i zeznaniami pracowników obecnych feralnej nocy na terenie zakładu, ale także jeden z istotnych świadków umiera.
Morderstwo brygadzistki wywiera na Szadego większy wpływ niż przypuszczał, co powoli prowadzi go na dno. Z czasem, przez niewiarygodne zeznania oraz podkładane dowody, jest zmuszony korzystać z niekonwencjonalnych metod.
Co takiego ukrywa zarząd firmy, że jest gotowy poświęcić ludzkie życia, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw? Czy Szademu uda się znaleźć zabójcę? I co najważniejsze: ile będzie musiał poświęcić dla rozwiązania tej sprawy?
„Czerwony lód” to nie tylko powieść kryminalna z dobrym tłem i intrygującymi postaciami, ale również konkretna dawka emocji oraz akcji, w której nie brakuje pościgów czy scen walk.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66425-12-5 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Północ o różnych porach roku wygląda inaczej. Latem zwiastuje kłopoty. Dochodzi do kradzieży, pobić, zaginięć. Na nic zdaje się technologia XXI wieku, gdy ludzie zapadają się pod ziemię, a samochody rozpływają w powietrzu. Jesienią pachnie ołowiem, obciąża powieki, sprawia ból w kręgosłupie od ślęczenia przy raportach, albo od spania w służbowym samochodzie. Zimą, mimo mroku, bawi się w malarza, przyozdabia biel krwawymi plamami lepiej od Picassa. Echem roznosi trzaski gniecionych blach nieostrożnych kierowców, szczypie w zziębnięte kończyny. Pozbawia czujności.
Wiosną północ przypomina samotną i pijaną kobietę w barze. Bywa nieobliczalna: raz szara – raz kolorowa; ciepła lub chłodna. Milczy, by zaraz uderzyć hukiem pocisku wystrzelonego tuż przy uchu… W wiosennej północy nie ma nic przewidywalnego. Tak jak dzisiejszej nocy – wraz z pojawieniem się czterech zer na zegarku myślałem o ucieczce na bezludną wyspę. Ten ostatni weekend kwietnia mnie nie oszczędzał.
Nabiegałem się po bagnach, lasach, krzakach i szosach. Nie pamiętam ile zrobiłem kilometrów, ale ból w nogach nakazał mi twierdzić, że więcej niż zwykle.
Powoli martwiłem się o drogę powrotną, zostawiłem służbową bravę daleko za wniesieniem – około trzy godziny piechotą stąd. Oddech zamieniał się w parę. Mokre od potu ubranie przykleiło mi się do skóry. Śmierdziałem. Nie lubiłem tej części pracy w policji. Żyłem tym, że za pół godziny powinno być po wszystkim, jeśli informator nie nabił nas w butelkę.
Mimo zmęczenia i przemarznięcia byłem w lepszej sytuacji od swojego partnera, który ubiorem pomylił policyjną akcję z randką. Idiota założył skórzaną kurtkę, dżinsy i lakierki. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu traktów turystycznych gdzieś w głębi lasu.
– Szady, jesteśmy na miejscu? – Błona chuchał na dłonie.
Na odczepnego skinąłem głową. Drogę spowijała gęsta mgła, dobry sprzymierzeniec akcji w terenie. Gdyby podejrzany wybrał tę ścieżkę, moglibyśmy go tropić, zachowując niskie ryzyko, że nas zdemaskuje.
Błona szczękał zębami coraz głośniej. Dla uspokojenia własnego sumienia oddałem mu rękawiczki.
– Myślę, że przyjdzie albo z tej, albo z tamtej strony. – Wskazałem na wschód, później na zachód. – Jeśli tu poczekamy, powinniśmy na niego trafić. To dobre miejsce. Tylko zrób coś ze swoją szczęką. Możesz przestać? Przy takiej gęstości powietrza dźwięki szybko się rozchodzą.
Błona popukał się w czoło, na co przewróciłem oczami. Czasem miałem dość jego dziecinnych zagrywek. Dla pewności pociągnąłem go za drzewa.
– Jak ja nienawidzę dyżurów.
– Błona, zamknij się, bo nas usłyszy.
– Łazimy po tych lasach od wieków. W życiu nie zdawałem sobie sprawy, że ten rezerwat może mieć taką powierzchnię. Ile kilosów zrobiliśmy? Dwadzieścia? Jeny, jest tak zimno, że włosy na mojej dupie skuły się lodem.
Usłyszałem coś. Piśnięcie, czy skrzypnięcie starej sprężyny.
– To nawet nie nasza akcja – kontynuował Błona.
– Zamknij się – nakazałem i uderzyłem go lekko. Musiało jednak zaboleć, bo syknął i rozmasowywał ramię. Bez przesady, aż takiej siły nie użyłem.
Mgła opadła i stężała, nasza widoczność ograniczyła się do dwóch, trzech metrów. Od stania w miejscu zrobiło się chłodniej. Przestraszyłem się, że Błona dostanie hipotermii, tak bardzo się trząsł.
Piszczenie sprzed kilku minut zrobiło się wyraźniejsze i powracało w regularnych odstępach. Błona odwrócił się za siebie. Ten dźwięk przypominał nienaoliwiony łańcuch sunący po zębatce.
Dużo się nie pomyliłem. Z północnej drogi wyjechał na składaku podejrzany pasujący do rysopisu podanego przez grupę delta. Skryliśmy się za drzewem. Tuż obok nas przejechał przerośnięty mężczyzna w czarnych ubraniach i czapce. Rower z każdym obrotem pedałów wyginał się w różne strony, cały zdawał się zespawany na szybko z zardzewiałych części. Poczekaliśmy, aż się oddali i ruszyliśmy za czerwonym światełkiem na tyle roweru.
Truchtaliśmy. Nie zdążyliśmy dobrze minąć skrzyżowania, a Błona potknął się o wystający korzeń. Przeklął. Głośno. W mgnieniu oka zamarłem. Rower oddalał się – znikał we mgle.
– Nic nie usłyszał? – spytał Błona. – Jakim cudem?
– Chyba ma słuchawki. – Wróciłem do biegu. – Musi je mieć, albo mamy po sprawie.
– Który złodziej bierze ze sobą słuchawki na akcję w środku nocy?
– Chodź. Dogonimy go, a reszta wyjdzie w praniu. Siema, stary – mówiłem już przez telefon do lidera grupy drugiej – zbliżamy się w waszą stronę. Widzimy podejrzanego, porusza się na składaku. Najprawdopodobniej ma słuchawki na uszach, ale i tak zachowujemy bezpieczny dystans. Przygotujcie się.
– Zrozumiałem – odpowiedział i rozłączył się.
Po kilometrze miałem wrażenie, że eksplodują mi mięśnie w udach i łydkach. Nawet kark i szyja paliły od bólu. Starałem się rozluźnić, pomóc sobie masażem szyi, ale w biegu nie było to łatwe. Na moje szczęście to uczucie minęło po kolejnym kilometrze. Udało mi się ustabilizować oddech. Błona biegł po gorszej stronie, gdzie kępki trawy i dziury piętrzyły się jedna za drugą. Wolałem nie wyobrażać sobie, co on w tej chwili czuje.
Mgła opadła do kostek. Widoczność się polepszyła, tak że zwiększyliśmy odległość od roweru. Biegliśmy po obu stronach drogi, żeby w razie problemu schować się za drzewami, ale podejrzany zdawał się nie czuć zagrożenia. Jechał przed siebie, podskakując na siodełku z każdym najechaniem na dziurę lub kamień. Z mojej perspektywy wyglądał tak, jakby ukradł dziewczynce prezent komunijny.
Na jednym z licznych skrzyżowań zwróciłem uwagę na ciemne samochody zaparkowane na leśnym parkingu. Obok nich stało trzech szemranych typów zwróconych w naszą stronę. Przypominało to typową transakcję narkotykową, ale nie mogłem porzucić podejrzanego aż do punktu zmiany. Dzisiaj najważniejsza była dla mnie ta sprawa. I wcale nie pomagała myśl, że te typki pewnie wzięły nas za idiotów.
Minęliśmy równe trzy kilometry. Mogłem zwolnić. Złapałem też Błonę, aby się zatrzymał.
Machnąłem dwoma palcami przed sobą i stanąłem. Z rowu zerwało się dwóch kumpli w czarnych uniformach. Przekazaliśmy pałeczkę grupie drugiej, teraz oni śledzili podejrzanego. Mogliśmy odpocząć.
Błona cupnął na powalone drzewo, a ja przystanąłem przy nim. Żałowałem, że nie występowałem w amerykańskim serialu. Tam policjanci wozili się drogimi samochodami, mieli wsparcie, szpiegowskie gadżety. W Polsce użerałem się z cięciami budżetowymi.
Posiedzieliśmy w milczeniu dobre dziesięć minut. Błona palił papierosy i pluł na ziemię, a ja szukałem zasięgu, żeby sprawdzić wiadomości. W końcu mi się znudziło, więc rozejrzałem się po okolicy. Zauważyłem pochylone drzewo, podtrzymujące się na gałęzi innego. Kojarzyłem to miejsce.
– Idziemy. – Poklepałem Błonę po plecach i zagłębiłem się w las.
– Ty… Dokąd? – spytał, idąc za mną. – Przecież wiesz, że powinniśmy czekać na dalsze wytyczne.
– Niedaleko stąd jest szopa. Za gówniarza jeździłem tu z ojcem i dziadkiem na polowania. Dziadek uczył mnie strzelania, bo wierzył, że kiedyś mi się to przyda. Miał fioła na punkcie wybuchu trzeciej wojny światowej. Chciał być pewny, że zaciągnę się do wojska i robił wszystko, żeby mnie ku temu skłonić. – Przeskoczyłem przez strumyk i poczekałem na Błonę. – I się zaciągnąłem. Byłem w żandarmerii w Warszawie przez trzy miesiące, do czasu śmierci dziadka.
Wyszliśmy na polanę. Ujrzałem przed sobą szopę w opłakanym stanie, z zapadniętym dachem i powybijanymi oknami. Spodziewałem się tego. Stąd widziałem ciemne plamy po kulkach z paintballu. Mogłem też odczytać napis: „Pieprzyć Polski żąd!” Szkoda, że graficiarza nie wyuczyła lepiej polonistka. Robiąc krok w zarośla, kopnąłem w pustą butelkę po taniej wódce.
– Szady, ja tu poczekam – oznajmił Błona. – Wolę zamarznąć niż umrzeć przygnieciony gruzem. Chcesz zobaczyć szopę, nie ma problemu. Ale ja tu zostaję.
Przysiadł na pieńku. Przez chwilę patrzyłem, jak pociera nogi, ale w końcu ruszyłem do szopy. Skrywała dużo wspomnień. Nie doszedłem jednak daleko, bo zatrzymał mnie utwór Bruises Unloco z telefonu Błony.
– To grupa trzecia – stwierdził i odebrał na głośnomówiącym. – Co jest?
– Podejrzany nam uciekł! Powtarzam, podejrzany uciekł!
Błona spojrzał na mnie ze ściągniętymi brwiami. Mi także nie chciało się dłużej biegać. Marzyłem o gorącej kąpieli.
– Podejrzany porzucił fanty i rower! – krzyczał dalej lider grupy trzeciej. – Porusza się piechotą. Jak na takie cielsko, skubaniec szybko biega! – Zatrzeszczało w słuchawce od jego sapania. – Cholera! Chyba go zgubiliśmy.
Miałem zamiar się odezwać, kiedy pociągnął wątek:
– Nie! Jest, znalazłem go! Biegnie na wschód! Szady, Błona, podejrzany biegnie w waszą stronę! – I tyle, jeśli chodzi o nieużywanie nazwisk podczas łapanek.
– Czekamy w pogotowiu – odpowiedział Błona i zmarszczył nos.
– Jak przyjdzie nam walczyć, to zostaw to mi, jasne? Nie mam zamiaru jeszcze ciebie reanimować w… – nie dokończyłem, bo z lasu wybiegła czarna postać z latarką. – Cholera. Zostań tu.
Pobiegłem skulony do szopy, uważając na porozrzucane śmieci. Podejrzany zniknął mi z oczu. Przywarłem do ściany i wstrzymałem oddech. Sprawdziłem, czy mam broń przy pasku, ale jeszcze jej nie wyciągnąłem. Odczekałem kilka sekund i najciszej jak umiałem – doszedłem do drzwi. Zajrzałem przez szparę. Niczego nie zauważyłem. Przykucnąłem.
Już chciałem powtórzyć czynność, gdy z wnętrza szopy usłyszałem ostre przekleństwa. Podejrzany tam był. Sięgnąłem do kabury, powoli wyciągnąłem walthera. Raz. Dwa…
Bruises wyrwało mnie z rytmu.
Zdążyłem sięgnąć do kieszeni kurtki, zanim zdałem sobie sprawę, że to nie ja narobiłem hałasu. Błona stał na rogu szopy i wyłączał dzwonek. Czemu wcześniej nie wyciszył telefonu?!
Zatrzeszczały drzwiczki.
– Błona, biegnij, z tamtej strony! Biegnij, już!!!
Schowałem walthera, gdyż pościgi z bronią w ręce za często kończyły się niekontrolowanym wystrzałem, i wbiegłem do szopy z włączoną latarką. Cudem ominąłem zwisającą z sufitu deskę. Mgła na polanie nie pomagała w gonitwie, była gęstsza niż wcześniej. Na szczęście podejrzany nie wyłączył swojej latarki. Pobiegłem za nim, nie oglądając się za Błoną, który spieprzył akcję.
Dobrze, że w genach otrzymałem wysoki wzrost. W podstawówce nie lubiłem być wysoki, za bardzo się wyróżniałem chudymi nogami, ale z czasem kompleks zamieniłem w zaletę – wyrzeźbiłem mięśnie i nauczyłem się sprawnie biegać. Wbiegłem w las, przeskoczyłem przez strumyk, ominąłem powalone drzewa i obiegłem bagno, w które wpadł podejrzany. Kiedy taplał się w mieliźnie, próbując z niej wyjść, zmniejszyłem dzielącą nas odległość.
– Buli, przestań uciekać! Już po wszystkim! Jesteś zatrzymany!
W momencie gdy odzyskiwał grunt pod nogami, zagrodziłem mu drogę. Zamachnął się, ale się uchyliłem i uderzyłem go sierpowym w okolicę przepony. Buli walczył o oddech z szeroko otwartymi oczami. Sięgnąłem za pas po kajdanki, ale ich nie miałem – musiałem zostawić je w aucie. Błony też nigdzie nie widziałem.
Buli odzyskał oddech szybciej niż zakładałem. Rzucił się na mnie swoim cielskiem. Starałem się wykorzystać jego własną siłę i przerzucić go za siebie, ale przez błoto na jego ubraniach – wyślizgnął mi się. Chwycił mnie w okolicy ud – trafiłem go łokciem w kark, ale i tak mnie przewrócił. Upadłem na plecy, wystający korzeń cisnął mi się pomiędzy łopatki. Buli usiadł okrakiem na moim brzuchu. Nie miałem czasu, żeby się nad sobą użalać. Zasłaniałem twarz przed pięściami, które uderzały w moje przedramiona jak młot pneumatyczny w asfalt.
Zamknąłem oczy i liczyłem. Znalazłem moment, w którym ciosy Buliego zwolniły. Wykorzystałem to i uderzyłem go dwa razy w nos. Coś chrupnęło, ale nie byłem pewien, czy to przypadkiem nie moje kości. Po tych ciosach głowa Buliego odskoczyła, więc złapałem go w okolicy torsu i rzuciłem na bok. Zaczęliśmy się szarpać. Podejrzany ważył co najmniej sto dwadzieścia kilogramów – ciężko dyszał, ale uderzenia miał mocne. Wyczułem to, gdy walnął mnie w żebra.
Sprzedałem mu kolejne ciosy – tym razem w skroń, nie zważając na ból kostek u rąk. Trochę go ogłuszyłem, dzięki czemu zyskałem na czasie. Odwróciłem podejrzanego na bok i złapałem za gardło. Zastosowałem dźwignię. Tłuścioch – mimo że blokowałem mu dostęp do tlenu – zaczął się miotać. Trafiał mnie łokciami, gdzie popadnie.
– Dobra, Szady, puść go! – krzyknął Błona z pistoletem przygotowanym do strzału. – Szady! Mamy go! Szady, bo go udusisz!
Poluzowałem ucisk. Podejrzany zachłysnął się powietrzem. Wiedziałem, że z duszeniem trzeba uważać, jednak nie mogłem przestać. To był naprawdę długi i ciężki dzień.
Błona podał mi kajdanki, skułem Buliemu ręce za plecami. Dla jego bezpieczeństwa, nie swojego.
– Gdzieś ty był, do cholery?!
– Wypieprzyłem się przy strumyku i straciłem orientację. Nie biegam tak jak ty. – Błona zadzwonił do dyżurnego na głośnomówiącym. – Koniec akcji, zatrzymaliśmy podejrzanego.
Dźwignąłem się z klęczek, aby otrzepać się z trawy, błota i piasku. Część bardziej rozmazywałem po spodniach.
– Przekażcie podejrzanego najbliższej grupie i udajcie się na miejsce zdarzenia do Szelewa – odpowiedział dyżurny. - Oddzwońcie z samochodu.