- W empik go
Czerwony parasol. Z tajnych akt służb specjalnych - ebook
Czerwony parasol. Z tajnych akt służb specjalnych - ebook
Zimowa Moskwa. Siedemnastoletnia Tatiana, wracając z treningu gimnastyki, nie wie jeszcze, że jej życie za chwilę zmieni się nieodwracalnie. Kiedy w swoim domu, w zamożnej dzielnicy miasta, znajduje brutalnie zamordowanych rodziców i siostrę, nie pozwala sobie na rozpacz. Działa instynktownie, wiedziona twardym sportowym charakterem. Zabezpieczona przez ojca, odkrywa w domowej skrytce tajemnicze ampułki i pendrive’a. Los nie dał jej wyboru − musi dorosnąć, musi podejmować decyzje, od których zależy jej życie i dużo, dużo więcej. Czy wykaże się bezwzględnością? Czy będzie potrafiła zabić z zimną krwią? Liczy się wykonanie zadania.
Czerwony Parasol to oparta na faktach historia, wyciągnięta z tajnych akt służb specjalnych. Od początku do końca trzyma czytelnika w niesłabnącym napięciu, zaskakując nagłymi zwrotami akcji. Wyraźne wątki polityczno-historyczne stanowią mocne tło szpiegowskiej, kryminalnej akcji, która toczy się w różnych krajach i na różnych kontynentach. Książka odsłania tajne metody działania służb specjalnych, zachowując jednocześnie lekkość przekazu i barwny, często dowcipny styl. Powierzając młodej dziewczynie rolę głównej postaci, autor w odważny sposób przełamuje stereotyp bohatera powieści sensacyjnej, dbając przy tym o zachowanie konwencji gatunku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-65-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CARACAS, WENEZUELA,
5 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 14:55
HOTEL NA OBRZEŻACH MIASTA
Wasilij Mikulin, oficer operacyjny KGB na strefę Ameryki Południowej, z wściekłością spojrzał na zegarek. Oparty plecami o ścianę, wyklejoną brudną, bladozieloną tapetą, dopalał camela, zaciągając się raz po raz. Gdy żar dotarł do filtra, rzucił niedopałek na zaśmieconą podłogę i podszedł do młodej kobiety siedzącej przy niewielkim stoliku pośrodku pokoju. Delikatnym ruchem położył swoją ciężką dłoń na jej ramieniu. Oksana Mgojan, jego koleżanka po fachu, odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego przelotnie.
– Jeśli ten pierdolony murzyński alfons nie pojawi się za pięć minut, to chyba… – zaczął ze złością Wasilij, ale Oksana zmarszczyła gniewnie brwi i zdecydowanym gestem nakazała mu milczenie. W odpowiedzi skrzywił się z niesmakiem.
Znowu było słychać tylko cichy terkot jednej z dwóch ośmiomilimetrowych kamer filmowych, których obiektywy celowały w lustro weneckie łączące pokój z drugim, bliźniaczo obskurnym. Pracujące na zmianę kamery i miniaturowy magnetofon ustawiony na odrapanym stole od godziny rejestrowały poczynania mężczyzny przebywającego w pomieszczeniu. Inwigilowany był wysoki, miał wyraźną nadwagę i obficie się pocił w pozbawionym klimatyzacji ciasnym wnętrzu. Ubrany w krzykliwą koszulę, szorty w kolorze khaki i sandały, wyglądał jak typowy amerykański turysta na egzotycznej wycieczce w republice bananowej. Od dłuższej chwili wyglądał przez zakurzone okno, kontemplując składowisko zużytych opon i przerdzewiałych samochodowych wraków. Minutę później odwrócił się i zaczął krążyć po niewielkiej przestrzeni pokoju. Widać było wyraźnie, że zaczyna się niecierpliwić. Raz i drugi spojrzał na zegarek, po czym wielką białą chustką wytarł szyję i czoło.
Wasilij zapalił kolejnego camela. Po pięciu minutach w obserwowanym pokoju pojawiły się dwie osoby: potężnie zbudowany Murzyn w wymiętym białym garniturze i drobna Latynoska, wyglądająca na osiem, może dziewięć lat. Mężczyzna podał Murzynowi zwitek banknotów, które ten skrupulatnie przeliczył, umieścił w wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym szybko wyszedł. Mężczyzna i dziewczynka zostali sami.
Przez następne dwie godziny Wasilij w milczeniu zakładał kolejne taśmy do kamer. Wszystko to, co się działo za lustrem, musiało zostać udokumentowane. Sekunda po sekundzie. Minuta po minucie.
MOSKWA, ZSRR,
12 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 10:30
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
Pułkownik Dymitr Kurczatow powolnymi ruchami przekładał zawartość szarej tekturowej teczki rozłożonej na stole. Jego podwładni – kapitan Witalij Rogow i porucznik Swietłana Ponomarienko – wpatrywali się z napięciem w twarz pułkownika.
– No tak… – mruknął pod nosem i spojrzał pytająco na oficerów.
Rogow rzucił niepewne spojrzenie koleżance, odchrząknął nerwowo i powiedział:
– Chcę zameldować, towarzyszu pułkowniku, że nastąpił istotny przełom w operacji „Spinacz”. Tydzień temu grupa operacyjna zamocowała hak. Według naszej opinii – Rogow ponownie zerknął na siedzącą obok kobietę – ten człowiek da nam odpowiedzi na wszystkie pytania. – Teraz przeniósł spojrzenie na teczkę, w której oprócz kilku dokumentów znajdowało się czarno-białe zdjęcie mężczyzny. – Ten człowiek jest bezpośrednio związany z naszym celem. Zajmuje stanowisko dyrektora technicznego jednego z dwunastu laboratoriów koncernu BioDyna. Osobiście nadzoruje wszystkie prowadzone tam badania.
– Jednego z dwunastu? – wtrącił pułkownik. – A co z pozostałymi?
– Koncern ma dwanaście jednostek badawczych rozsianych na terenie Stanów Zjednoczonych. Ale nas interesuje tylko „Ósemka” z Pasadeny. Richard Griffin – Rogow wskazał na zdjęcie z teczki – pracuje tam od dekady. Ma pięćdziesiąt pięć lat, żonaty, dwójka dorosłych dzieci. Dobrze mu się powodzi, nawet jak na amerykańskie standardy… Dwa samochody, żona ma jeszcze jeden. Trzy miesiące temu oboje przenieśli się do posiadłości w zamożniejszej części miasta. Bardzo dużo pracuje. Często do późnych godzin wieczornych. Podróżuje samotnie pod przykrywką spotkań biznesowych… – Kapitan znów odchrząknął. – To dość kosztowne podróże.
– Te wtręty o amerykańskich standardach mogliście sobie darować, towarzyszu kapitanie. – Kurczatow skrzywił się z niechęcią i lekko postukał palcami w zdjęcie mężczyzny. – Na czym dynda?
Kapitan uniósł rękę i pstryknął palcami. Światło w pomieszczeniu przygasło jak w sali kinowej; po chwili rozległ się stłumiony terkot projektora. Na niewielkim ściennym ekranie pojawił się czarno-biały obraz. Wszyscy obecni w pomieszczeniu odwrócili głowy w stronę ekranu. Film trwał niecałe dwie minuty i był tylko fragmentem większej całości. Nikt w czasie projekcji nie odezwał się słowem. Gdy odgłos projektora ucichł i światło ponownie się zapaliło, pułkownik odwrócił wzrok od białej płachty i z widoczną odrazą popatrzył na zdjęcie z teczki.
– Bydle… – wycedził przez zęby, po czym gwałtownie wstał. Rogow i Ponomarienko też zerwali się z krzeseł. Pułkownik popatrzył na nich spod zmrużonych powiek. – Załatwcie drania. Nie może się zerwać z haka…
PASADENA, USA,
30 SIERPNIA 1959 R., GODZ. 13:20
Richard Griffin zostawił samochód na stacji benzynowej do zatankowania i uzupełnienia olejów, a sam szybkim krokiem ruszył do pobliskiej restauracji. Było prawie czterdzieści stopni w słońcu, upał dosłownie go wykańczał.
Z wyraźną ulgą rozsiadł się na krześle w klimatyzowanym wnętrzu. Mimo że ciągle walczył z nadwagą, zamówił podwójnego hamburgera, frytki i colę z lodem.
W tym samym momencie, gdy kelnerka z zawodowym sztucznym uśmiechem postawiła przed nim jedzenie, do stolika niespodziewanie dosiadł się jakiś mężczyzna. Na oko trzydziestoletni, ubrany w sprane dżinsy i obcisły podkoszulek, podkreślający jego umięśniony tors.
– Cześć, Richard! – odezwał się wesoło, a jego twarz rozciągnęła się w łobuzerskim uśmiechu.
Griffin, całkowicie zaskoczony, gwałtownie odchylił się od stołu, nie mając pojęcia, jak zareagować na taką impertynencję.
Pewno jakiś bezczelny knajpiany naciągacz lub agent ubezpieczeniowy, pomyślał szybko. Jednak zaraz się poprawił: Agenci nie chodzą ubrani tak jak ten facet. Noszą tanie garnitury. I skąd on, do cholery, zna moje imię?
– Kiedy jedziesz na następną wycieczkę? – Nieznajomy wyrwał Griffina z zamyślenia. Nadal się uśmiechał, ale w jego oczach czaiło się coś, co spowodowało, że Richardowi zrobiło się zimno.
– O czym pan mówi? Kim pan jest, do diabła!? – wydukał. Spojrzał przelotnie na posiłek przed sobą, ale nagle stracił apetyt.
Nieznajomy również skierował wzrok na rozstawione talerze i bezceremonialnie sięgnął po hamburgera. Na oczach oniemiałego Griffina przez chwilę wpatrywał się z zadumą w ociekający tłuszczem kawałek mięsa, po czym wgryzł się w niego łakomie.
– Umm… Całkiem niezły… – powiedział z pełnymi ustami. – Ale ty nie powinieneś jeść takich tłustych świństw. – Chwilę przeżuwał w milczeniu, by nagle pochylić się nad stołem. Już się nie uśmiechał. – Mam dla ciebie mały prezent, kutasie – wysyczał obelżywie. Griffin poczuł, jak krew w jego żyłach zastyga. Nagle w drugiej dłoni intruza, jakby wyczarowana z powietrza, pojawiła się żółta pękata koperta. Położył ją szybkim ruchem na blacie. – Jutro tutaj o tej samej porze, zasrańcu. I nie skręcaj nigdzie po drodze. – Wstał, z łoskotem odsuwając krzesło. – Miłego dnia. – Rzucił niedojedzonego hamburgera z powrotem na talerz, po czym sprężystym krokiem wyszedł z restauracji.
Griffin potrzebował kilku chwil, żeby się uspokoić. Nadal oszołomiony całym zajściem, wpatrywał się tępo w kopertę. Nie miał pojęcia, co ma zrobić z tym „prezentem”. Dominującą myślą było, żeby po prostu jak najszybciej wyjść stąd i odjechać, zostawiając kopertę na stole. Coś jednak podpowiadało mu, że nie powinien tego robić. W końcu podniósł pakunek tak ostrożnie, jakby w środku była bomba mogąca eksplodować od najmniejszego dotknięcia. Przez cienki papier wyczuł coś twardego i okrągłego. Przez kilka sekund zastanawiał się, czy zajrzeć do środka. W końcu postanowił, że zrobi to w samochodzie. Odliczył pieniądze i położył je obok talerza. Już całkiem stracił apetyt.
Wnętrze auta powitało go rozpalonym powietrzem, przesyconym aromatem benzyny. Włączył silnik, ustawił klimatyzację na maksimum i niecierpliwym ruchem rozerwał żółty papier. W środku było niewielkie, metalowe pudełko. Widywał już takie; przechowywało się w nich filmy. Nagle zrobiło mu się zimno. I nie była to zasługa klimatyzacji. Zawartość koperty i słowa nieznajomego utworzyły logiczną, przerażającą całość.
„Kiedy jedziesz na następną wycieczkę?”.
O, Boże!, jęknął w duchu. To przecież absolutnie niemożliwe!
Drżącymi palcami otworzył pudełko. Tak jak myślał, w środku był film z ośmiomilimetrowej kamery. Drżącą ręką sięgnął do schowka. Pamiętał, że miał tam szkło powiększające. W nerwach wyrzucił jakieś wygniecione, zapomniane dokumenty, niedojedzony czekoladowy baton i małą turystyczną lornetkę. To, czego szukał, było na samym dnie schowka. Szybko rozwinął kawałek celuloidowej taśmy i popatrzył na nią przez grubą soczewkę. Poczuł, że jego ciało całe drętwieje. Rzucił gwałtownie film na sąsiedni fotel, jakby sparzył mu dłonie.
O, kurwa! Kurwa!, krzyczał w myślach.
PASADENA, NASTĘPNEGO DNIA
Kolejne dwadzieścia cztery godziny życia Richarda Griffina stały się psychiczną katorgą. Był na granicy paniki. Film zniszczył. Gdy przyglądał się, jak jasny płomień unicestwia celuloidowy fragment taśmy w kryształowej popielniczce stojącej na biurku w jego domowym gabinecie, przez krótką chwilę miał złudzenie, że koszmar się skończył. Dobrze jednak wiedział, że to był tylko fragment. Resztę miał ten nieznajomy.
Przez całą bezsenną noc, spocony z przerażenia, gorączkowo obmyślał plany wybrnięcia z matni. Nic sensownego nie przychodziło mu jednak do głowy. Nawet jego analityczny umysł naukowca nie potrafił sobie z tym poradzić. Na szczęście jego żona przebywała w Seattle u siostry i nie widziała go w takim stanie. Dobre i to, stwierdził.
Nad ranem był już całkowicie pewien, że będzie musiał zrobić wszystko, czego zażąda ten mężczyzna. Że będzie szantażowany do końca życia.
Gdy ponownie podjechał pod restaurację, wyglądał na starszego o dziesięć lat. Z jednodniowym zarostem, w przepoconej koszuli i wymiętej marynarce, bo nie miał głowy, by się przebrać, zatrzymał plymoutha na parkingu, zajmując dwa miejsca postojowe. Był dziesięć minut przed czasem. Z ciężkim westchnieniem otworzył drzwi i już wystawił nogę na zewnątrz, gdy do samochodu szybkim krokiem podeszła młoda kobieta. Griffin ocenił ją na jakieś dwadzieścia pięć lat. Miała długie nogi i wąską talię. Jej twarz – o regularnych rysach i dużych brązowych oczach – okalały ciemne włosy, sięgające ramion. Złapała drzwi plymoutha i nachyliła się ku Griffinowi. Na jej ustach pojawił się nieco zadziorny uśmiech.
– Jak seans filmowy? – Głos miała dźwięczny, dziewczęcy. – Wiem, że lubisz młodsze panienki, ale tym razem mała odmiana… – Pochyliła się jeszcze niżej; uśmiech zniknął z jej twarzy. – Wypierdalaj na drugie siedzenie, palancie – dokończyła ordynarnie.
Griffin poczuł się tak, jakby dostał w twarz. Nie odważył się jednak sprzeciwić. Bez słowa, wewnętrznie drżąc ze złości i upokorzenia, przecisnął się na fotel pasażera. Kobieta obserwowała go czujnym wzrokiem, a potem wsiadła za kierownicę i zatrzasnęła drzwi.
Prowadziła bardzo pewnie i spokojnie. Podczas dwudziestomilowej drogi nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Griffin też milczał, wpatrując się ponurym wzrokiem w przednią szybę. Próbował przeanalizować sytuację, w której się znalazł, ale nie potrafił się skupić na tyle, by dojść do jakichś sensownych wniosków.
Po czterdziestu minutach kobieta zatrzymała samochód na podjeździe przydrożnego motelu, którego widok nasuwał jedno skojarzenie: należy tu niezwłocznie przysłać ekipę rozbiórkową. Wyłączyła silnik i odwróciła głowę w stronę Griffina.
– Pokój dwadzieścia trzy, drugie piętro – oznajmiła.
Unikając jej spojrzenia, Griffin wysiadł z samochodu i na miękkich nogach wszedł do motelu.
W mikroskopijnym holu za kontuarem siedział facet o wyglądzie wykidajły z meksykańskiego burdelu. Na widok gościa brudnym paluchem wskazał schody. Griffin bez słowa wdrapał się na piętro po stopniach wyłożonych wytartą, czerwoną wykładziną.
Pokój numer 23 był na samym końcu korytarza. Koślawo namalowane cyfry ginęły pośród liszajów złuszczonej białej farby. Chwilę się zastanawiał, czy powinien zapukać, czy od razu wejść, gdy usłyszał donośny głos. Znajomy głos:
– Wejdź Richardzie, nie krępuj się!
Z wahaniem wszedł do środka. Nieznajomy z restauracji leżał na wznak w rozmamłanej pościeli, z rękami pod głową. Uśmiechał się szeroko. Nie był sam. Griffin zatrzymał się w pół kroku. Przy stole wysuniętym na środek niewielkiego pokoju siedziało dwóch mężczyzn; przyglądali się mu z uwagą. Obaj wyglądali na młodszych od Griffina, ale niewiele, może pięć, góra sześć lat. Ubrani w dobrze skrojone garnitury, z eleganckimi krawatami, mogli być równie dobrze menedżerami z wielkiej korporacji, jak maklerami z Wall Street. Tyle że ani jedni, ani drudzy nie przesiadywaliby w tego typu obskurnych przybytkach. Jeden z nich oszczędnym gestem wskazał Griffinowi wolne krzesło przy stole i jednocześnie, prawie niedostrzegalnie, skinął głową w stronę mężczyzny leżącego na łóżku. Ten szybko wstał i ruszył w stronę drzwi, po drodze poklepując Griffina po ramieniu.
– Czuj się jak u siebie w domu, zasrańcu – rzucił i wyszedł.
Griffin zrozumiał, że wszystkie te wulgarne epitety miały na celu jedno: dodatkowo go poniżyć i złamać jego wolę.
Ostrożnie usiadł na krześle. Przez długą chwilę panowało milczenie. W końcu jeden z mężczyzn pochylił się, opierając szczupłe, zadbane dłonie na stole.
– Przepraszam za naszego kolegę… – zaczął. Głos miał tubalny i lekko schrypnięty, jak u nałogowego palacza. – Obawiam się, że nie jest zbyt dobrze wychowany. – Zrobił gest, jakby sprawiało mu to prawdziwą przykrość. – Ale do rzeczy. Jest pan człowiekiem wykształconym, zamożnym i zajmującym wysokie stanowisko, prawda?
Griffin lekko, z obawą, skinął głową.
– No właśnie. – Rozmówca nagle się uśmiechnął i radosnym, całkowicie niepasującym do sytuacji gestem zatarł dłonie. – Nie musimy więc sobie wszystkiego tłumaczyć, zaczynając od Adama i Ewy, nieprawdaż? – Nie czekając na reakcję Griffina, kontynuował: – Mówiąc wprost, pan ma coś, co nas interesuje, my mamy coś, co mocno obciąża pana, że tak powiem, sumienie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. – Mężczyzna spojrzał wyczekująco.
– Czego ode mnie chcecie? – spytał Griffin słabym głosem.
– Och! To bardzo brzydko zabrzmiało. Czego chcecie? My prosimy! To prawdziwa drobnostka dla pana, Richardzie. Prosimy o informacje, rzecz jasna.
– O jakie informacje pan… prosi… – Griffin starał się nawiązać do stylu rozmówcy.
– O wszystkie oczywiście.
– Wszystkie? Jakie wszystkie? Nie rozumiem. – Griffin lekko potrząsnął głową, jakby się przesłyszał.
– Już tłumaczę. – Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rząd równych białych zębów. – Kartka po kartce, dokument po dokumencie. Od pierwszej do ostatniej strony materiałów dotyczących badań w laboratorium, którego łaskawy pan jest dyrektorem. – Odchylił się na oparcie krzesła, dając wyraźnie do zrozumienia, że skończył. W jego ciemnobrązowych oczach pojawiła się pogardliwa wesołość.
– Mogę wiedzieć, kim jesteście? – Griffin w końcu zdobył się na odwagę.
Do gry wszedł drugi z mężczyzn. Miał gęste ciemne włosy z nikłymi śladami siwizny na skroniach i opaloną twarz człowieka, który regularnie przebywa w tropikach.
– Miłośnikami pańskiego talentu aktorskiego – zakpił z ironicznym uśmiechem, ale ten zaraz ulotnił się z jego twarzy. – Dajemy panu trzy miesiące na przekazanie kopii dokumentacji badawczej. Oczywiście tydzień w tę czy w tamtą nie gra większej roli. – Machnął ręką od niechcenia. – Niech pan nie zaprząta sobie tym zbytnio głowy. W każdą ostatnią sobotę miesiąca będzie się z panem kontaktował ktoś z naszych ludzi. Briana już pan poznał. Alice też. Prawda, że to piękna kobieta? – Na jego twarzy znowu pojawił się szyderczy grymas. – Ach, tak! Pan woli młodsze. No, ale to zupełnie nieważne. My – spojrzał przelotnie na swojego kompana – więcej się z panem nie spotkamy. Może pan oczywiście o naszej rozmowie powiadomić policję, FBI albo nawet CIA. A także podać nasze rysopisy i co pan raczy uznać za stosowne. Jednakże w takim przypadku, niestety, będziemy zmuszeni wpuścić do dystrybucji pewien materiał filmowy. Z próbką owego materiału, dzięki uprzejmości Briana, mógł się pan już zapoznać. Może nie jest to rzecz na miarę Oscara, ale na pewno może pana uczynić sławnym. Przynajmniej na lokalnym, amerykańskim rynku. To możemy zagwarantować. – Na moment zamilkł, by jego słowa wywarły większe wrażenie na Griffinie. – Sądzę, że potrafi pan docenić, iż dajemy panu wybór jak cywilizowani ludzie. Nie przystawiamy pistoletu do głowy ani nie grozimy śmiercią pańskiej rodzinie, choć na pewno pan się domyśla, że takie metody są w naszym zasięgu. Ale zdecydowanie staramy się unikać brutalnego postępowania, gdyż nie służy to interesom. Czy zatem możemy uznać, że zrozumiał pan wszystko i że nasze owocne spotkanie jest zakończone? – spytał, uśmiechając się szeroko, jakby zadowolony ze swojego krasomówczego popisu.
Griffin obrzucił mężczyzn zmęczonym spojrzeniem zaszczutego człowieka. Teraz już dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Miał też pewność, że ich błazeńska wesołkowatość skrywa brutalną siłę, której żadną miarą nie zdoła się przeciwstawić. Będzie musiał zrobić to, co mu każą, bez słowa sprzeciwu. Sprawy wyglądały gorzej, niż podejrzewał, jadąc tutaj. Miał do czynienia z agentami wywiadu, prawdopodobnie rosyjskiego, a nie z szeregowymi rzezimieszkami.
Po dłuższej chwili szepnął:
– Tak…
– W takim razie to wszystko. Alice pana odwiezie. Żegnam.
Griffin niezgrabnie wstał. Kręciło mu się w głowie. Z ulgą opuścił pokój i wstrętny motel. Kobieta nazywana Alice odwiozła go pod restaurację. Podjechała na parking dla klientów i nie wyłączając silnika, odwróciła się w stronę Griffina.
– W sobotę za miesiąc o trzynastej tutaj – oznajmiła i wysiadła z wozu. Po chwili zniknęła Griffinowi z oczu.
MOSKWA, ZSRR,
12 WRZEŚNIA 1959 R., GODZ. 8:15
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
– Co to jest, do kurwy nędzy?! – Pułkownik Kurczatow uniósł opasłą tekturową teczkę opatrzoną grubym czerwonym napisem „Ściśle tajne” i z hukiem uderzył nią o stół. – Czy ktoś z was w ogóle to czytał? Co ja mówię – czytał! Choćby przejrzał? – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Do ciężkiej cholery! Jest was w zespole dziesięcioro i nikt nie wpadł na to, że to pierdolone śmieci?! – Gwałtownym ruchem szurnął teczkę w stronę dwojga oficerów siedzących po przeciwnej stronie stołu w pokoju odpraw. Witalij Rogow i Swietłana Ponomarienko wbili w teczkę nieruchomy wzrok, jakby miała hipnotyzujące właściwości. – No, co? Nie macie mi teraz nic do powiedzenia? – Pułkownik westchnął z rezygnacją.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczęła ostrożnie Ponomarienko. Znała dobrze swojego szefa i wiedziała, że minęła mu pierwsza złość. Co nie znaczyło, że sytuację można było zlekceważyć. – Zgodnie z instrukcją SD-R12/59 mieliśmy tylko ogólnie zapoznać się z dokumentacją, biorąc pod uwagę przede wszystkim podstawowe reżimy pracy operacyjnej z obiektem. Po zaszeregowaniu dokumentacji i zarchiwizowaniu kopie natychmiast były przekazywane do sekcji badawczej instytutu w Semipałatyńsku. Jak do tej pory nie dostaliśmy od nich żadnych zwrotów ani sugestii, co do kompletności lub wiarygodności przekazywanych nam informacji. – Umilkła, wpatrując się w zimne oczy pułkownika, który doskonale o tym wszystkim wiedział.
Rogow lekko kiwnął głową, co miało być milczącym potwierdzeniem jej słów. Tak on, jak i jego koleżanka z wydziału mieli doskonałą orientację popartą kilkuletnim doświadczeniem – wiedzieli, że w sytuacji krytycznej uczone święte krowy z instytutu wykręcą się sianem ubranym w naukowy bełkot. A że zawsze ktoś musi być winny, to najpierw po dupie dostanie Kurczatow na odprawie u generała Leżniewa, a potem ciosy zwykle polecą w dół zgodnie ze służbową hierarchią. Ponieważ na stole leżała ta nieszczęsna dokumentacja, oznaczało to, że pułkownik już zaliczył stosowną wizytę u generała, gdzie bez wątpienia musiał odstać na baczność co najmniej kwadrans, wysłuchując bez mrugnięcia okiem furiackich wrzasków. Wszyscy zebrani w pokoju wiedzieli, że sytuacja jest bardzo poważna. Tutaj za błędy w pracy ludzie nie byli wyrzucani na bruk. Po prostu znikali. Cicho i nagle. Bez względu na stopień lub jakiekolwiek wcześniejsze zasługi.
Rogow nerwowo poruszył się na krześle.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczął z namysłem – czy nasi uczeni załączyli jakieś sugestie do kwestionowanej dokumentacji lub…
– Załączyli, załączyli – warknął gniewnie Kurczatow. – Tylko że nawet sam Pan Bóg nie byłby w stanie zrozumieć ich pieprzenia. Dobrze, że generał miał w miarę dobry humor. W innym przypadku wszyscy zamiatalibyśmy już podłogi w jakiejś zasranej fabryce konserw. W najlepszym razie oczywiście. – Taka poufała uwaga ze strony pułkownika mówiła, że jest jeszcze szansa na uratowanie tyłków. – No dobrze. – Machnął w ich stronę dłonią. – Macie trzy dni, żeby się rozeznać w tym gównie.
To jednak nie był koniec złych wiadomości. Dokładnie w minutę po tym, jak Rogow i Ponomarienko znaleźli się w swoim służbowym pokoju, wszedł podoficer dyżurny.
– Pilna depesza, towarzyszu kapitanie. – Podał wydruk z maszyny deszyfrującej, zasalutował sprężyście i wyszedł.
Rogow szybko przebiegł wzrokiem tekst depeszy i jęknął:
– Matko Boża, kurwa mać! – Podał depeszę Swietłanie.
Uniosła ją do swoich krótkowzrocznych oczu i wczytała się w drobny, maszynowy druk.
SDG PAS 12381/59 SPINACZ
OBIEKT LABORANT – ZAWAŁ SERCA W TRAKCIE PODRÓŻY SAMOCHODEM – ZGON POTWIERDZONY
12:19 CZAS MIEJSCOWY KONIECZNE DALSZE INSTRUKCJE
Podeszła do swojego biurka i ciężko opadła na skrzypiące krzesło.
– Zwołaj całą ekipę… Całą! I to natychmiast! – Popatrzyła na Rogowa wyczekująco. Ten lekko kiwnął głową. – Jeśli nie doszukamy się czegoś, co mogłoby nas wyciągnąć z tego szamba, to nas w nim utopią – dokończyła smutno.
MOSKWA, ZSRR, 13 WRZEŚNIA 1959 R., GODZ. 8:05
DEPARTAMENT „B” PIONU GOSPODARCZEGO KGB
Tym razem na spotkanie z pułkownikiem przybyła tylko Swietłana. Zespół wytypował ją ze względu na prawdziwy dar przekonywania.
– Towarzyszu pułkowniku – zaczęła rzeczowo – nasz zespół podjął bardzo intensywne prace, by wykryć błędy i… niestety pojawiła się przeszkoda nie do pokonania. – Wycigąnęła dłoń z depeszą.
Pułkownik szybko przeczytał treść i spojrzał bystro na Swietłanę.
– Nie ma przeszkód nie do pokonania. Trzeba znaleźć zastępstwo dla obiektu. Macie już jakieś rozwiązanie tego problemu?
Ponomarienko stanowczo pokręciła głową.
– Nie. Naszym zdaniem należy przerwać operację.
– Uzasadnij – zażądał Kurczatow, postukując niecierpliwie palcami w blat biurka.
– Ci z Semipałatyńska mieli rację, ale nie ma tu naszej winy. – Swietłana mocno akcentowała słowa. – Kurczatow zmarszczył brwi, co oznaczało, że zainteresowały go jej słowa. – Przeprowadziliśmy całym zespołem analizę informacji pod względem technicznym i naukowym. – ciągnęła. – Wezwaliśmy na konsultację profesorów Kudrowa i Niżkowa, żeby rozwiali nasze wątpliwości. – Na chwilę umilkła, spoglądając w oczy pułkownika. – Albo to podpucha, albo BioDyna jest sprytną maszynką do wyłudzania funduszy z Pentagonu. Nikt nie mógł podejrzewać takiego obrotu spraw. Pierwsza teza ma swoje podstawy, ale druga wydaje się nam zdecydowanie bardziej uprawomocniona. Według analizy profesora Kudrowa wszystkie programy badawcze wdrożone w obserwowanym obiekcie są całkowicie oderwane od siebie, choć stworzono mnóstwo pozorów, jakoby był to spójny i jednolity cykl badawczy. W obiekcie produkowano raporty miesięczne sumujące wyniki badań. Wszystkie miały wynik pozytywny i stanowiły podstawę do następnych badań, na które były przydzielane fundusze departamentu obrony, czyli rządowe. W pracy tego typu odsetek pozytywnych rezultatów jest na poziomie maksimum sześciu procent. Co jest potwierdzone oficjalnymi danymi przedstawianymi przez cywilne laboratoria badawcze na całym świecie. Także w naszym kraju. – Popatrzyła znacząco na pułkownika. – Dla przykładu: w raporcie z badań opatrzonym numerem B8/06/58 jest wyraźnie zaznaczone, iż naukowcom z infiltrowanego laboratorium udało się dokonać skutecznej modyfikacji substancji B50 poprzez domieszkowanie toksyferyną. Ta modyfikacja, według owego raportu, powoduje zintensyfikowanie wchłaniania preparatu B50 prawie o siedemdziesiąt procent. Ponieważ jednak toksyferyna oddziałuje na organizmy jedynie w bezpośrednim podaniu do krwiobiegu, a B50 działa tylko i wyłącznie poprzez wchłanianie jelitowe, absolutnie wykluczone jest, by połączenie obu substancji mogło w jakimkolwiek, nawet najmniejszym stopniu wpłynąć na sposób działania preparatu. Potwierdzili to profesorowie Kudrow i Niżkow. Nic więc dziwnego, że naszym uczonym w Semipałatyńsku nie udało się odtworzyć wyników z Pasadeny. Wszystkie próbki jakoby zmodyfikowanego preparatu dostarczone przez nasz kontakt są jedynie bazowym B50. – Ponomarienko na chwilę się zadumała. – Towarzyszu pułkowniku… To nie nas wystawiono do wiatru. Kapitalistyczna firma zwietrzyła doskonały interes. Płaci za to amerykański podatnik. Wysoce prawdopodobne jest też, że ktoś w Pentagonie wziął sporą łapówkę w zamian za przydzielenie funduszy na lipny projekt. Nagła śmierć Griffina będzie dla szefów BioDyna świetnym pretekstem do zamknięcia projektu bez jakichkolwiek konsekwencji. Wystarczy, że w dokumentacji, która nie podlega właściwie żadnej zewnętrznej kontroli, zostanie nadpisane, iż istotne szczegóły badań Griffin zabrał ze sobą do grobu. W takich przypadkach nie następuje zwrot funduszy. I jeszcze jedno: nader rzadko się zdarza, by człowiek miał zawał w czasie prowadzenia auta. Tak orzekł profesor Dubajew, a jest sławą w dziedzinie kardiologii radzieckiej. Reasumując: zmodyfikowany B50 o sile i rodzaju działania, jakie wynikają z raportów laboratorium BioDyna, istnieje tylko na papierze. To czysta naukowa fantastyka. – Swietłana położyła nacisk na ostatnie słowa.
– Czyli to wszystko jest wierutną bujdą!? – Pułkownik wybuchnął głośnym, chrapliwym śmiechem, jednak natychmiast się opanował. – W takim razie niech Rogow napisze raport. Ty umiesz dobrze referować, ale Rogow lepiej pisze. I koniecznie mają się pod tym podpisać nasi dwaj dzielni uczeni, szlag by ich trafił. Niech, do cholery, wreszcie będą za coś odpowiedzialni. Mogli nam powiedzieć, że sprawa śmierdzi, wcześniej, a nie wtedy, kiedy łaskawie mają na to ochotę. – Popatrzył na Swietłanę, wyraźnie odprężony. – Jutro rano na stole mam mieć wyczerpujący raport! Do roboty!