Czerwony Ptak. Kamienica Mrukova - ebook
Ileż w sercu twoim będzie naiwności? Czy otworzysz mi drzwi, kiedy przyjdę w gości?
Kail Karov pożegnał się z Wilczym Dworem i wyruszył w drogę do domu. Po przybyciu do Ruby okazało się, że zaszły w niej wielkie zmiany. Wraz z bliskimi musi zamieszkać w kamienicy ekscentrycznego Gustava Mrukova, który nadzoruje każdy krok lokatorów. To jednak nie koniec problemów. Kail szybko orientuje się, że w stolicy podzielonej na dwie strefy wciąż funkcjonuje ruch oporu. Po miesiącach spędzonych w Docji przestaje się jednak utożsamiać z wieloma poglądami głoszonymi przez rebeliantów.
Tymczasem do dockiej części Ruby jako minister przybywa Lutz Vogel. Chociaż pozornie koncentruje się na pełnieniu swojej funkcji, cel jego wizyty jest zupełnie inny: pragnie odnaleźć Aleksandra Weissa. Nie wie jednak, że polują na niego członkowie ruchu oporu, a Charles dokładnie obserwuje jego poczynania.
Kontynuacja emocjonującej powieści Czerwony Ptak. Wilczy Dwór przeniesie cię do brutalnych realiów okupowanej Ruby. Czy Kail zdoła nie tylko przetrwać w tym brutalnym świecie, lecz także ocalić rodzinę? Czy w środowisku pozbawionym podstawowych dóbr jest jeszcze miejsce na miłość?
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-649-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Przybysz z zachodu
Rzeczywistość bywa okrutna.
Od dziecka uczą nas, jak ją postrzegać.
Niezależnie od czasów, w których żyjemy,
Kierują nami uczucia i wartości.
Trudno kochać, gdy wierzymy, że świat nas nienawidzi.
Trudniej, jeśli ta miłość niesie zagrożenie.
Ale czy da się kochać tak, aby skończyć…
…bez złamanego serca i bez złamanych skrzydeł?
W tej walce liczy się plan.
Plan musi być dobry.
Jeden zły ruch i znikasz.
Jeden dobry i pijesz szampana,
Ci, co przetrwali, biją brawo,
Ci, co zawiedli, chylą czoła.
Ruba (Kasseria)
Tego dnia w kamienicy przy ulicy Czerwonej pojawiło się nowe ogłoszenie. Zawisło na samym środku tablicy, pomiędzy zawiadomieniem o podwyżkach cen prądu a ulotką reklamującą nowy zakład szewski. Wytłuszczonym drukiem napisano: „Drodzy lokatorzy, zapraszamy na uroczyste otwarcie nowego lokalu Gustava Mrukova”. Kontrastowało z małym dopiskiem na dole: „obecność obowiązkowa”.
– To nie jest zaproszenie, tylko przymuszenie – przyznał Maks, po czym wziął łyk mocnej czarnej kawy.
Niegdyś pijał ją z mlekiem, ale to było w czasach, gdy nie musieli oszczędzać cukru. Gorzka i biała przestała mu smakować.
Anna wzruszyła ramionami. Nacisnęła pedał maszyny, igła przebiła krawędź rękawa ostatniej kurtki. Początkowo Popovscy narzekali na hałasy, ale umilkli, gdy pani Karov dostała zlecenie od samego towarzysza Mrukova. Kobieta wiedziała jednak, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. Na szczęście pracowała w zakładzie krawieckim i nie musiała się ograniczać do przyjmowania zleceń od prywatnych klientów.
– Nic na to nie poradzimy. Właściciel kamienicy oczekuje, że pojawimy się w lokalu po godzinie dziewiętnastej, więc najlepiej będzie, jeśli się dostosujemy – odpowiedziała.
Sprane prześcieradło wiszące na przedzielającym pomieszczenie sznurku nagle zadrżało. Klementyna Popovska, przysłuchująca się rozmowie Karovów, nie wytrzymała. Wstała, energicznie odsunęła prowizoryczną zasłonkę i popatrzyła na współlokatorów z niesmakiem.
– Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego wypowiadacie się o towarzyszu Mrukovie z taką pogardą! Naszą rodzinę ucieszyło to zaproszenie. Naprawdę wolelibyście, żeby kierowały nami te dockie hieny?!
W pierwszym odruchu Maks chciał powiedzieć, że nie życzy sobie, aby ktokolwiek nim kierował. Przypomniał sobie jednak ostatnią wizytę w piwnicy Gustava i ostatecznie ugryzł się w język.
– A co takiego złego powiedzieliśmy? – zapytała Anna i włożyła ostatnią uszytą kurtkę do płóciennego worka. – Nie wszyscy muszą lubić wieczorne imprezy, dlatego nie zareagowaliśmy ze szczególnym entuzjazmem. Bycie domatorem to chyba nie zbrodnia?
Spojrzała Klementynie prosto w oczy. Ton jej głosu nie był uprzejmy, ale oschły. Popovska dostrzegła w nim cień sarkazmu. Mąż wielokrotnie powtarzał, że ta rodzina sprowadzi na nich same nieszczęścia, a jednak nigdy nie mogli przyłapać Karovów na jakimś nieregulaminowym zachowaniu. Często ich to frustrowało.
– To jest po prostu niegrzeczne – powiedziała w końcu, odwróciła się gwałtownie i wróciła do swojej części mieszkania.
Maks odstawił pustą szklankę na stół. Czuł, że nie wytrzyma w tym domu ani minuty dłużej. Na szczęście miał już plany na resztę dnia, i nie chodziło tylko o wieczorne spotkanie z Mrukovem.
– Wychodzę – rzekł, wstając z miejsca. – Nie wrócę na obiad.
Usłyszał zza kotary ciche parsknięcie. Faktycznie, Karovom ostatnio się nie przelewało, a podstawę ich diety stanowiły najtańsze produkty, takie jak nabiał, ziemniaki i jajka. Maks znalazł jednak nową pracę, w restauracji. Jak niegdyś Kail. Liczył, że ich sytuacja finansowa wkrótce się poprawi.
– Dobrze. Tylko, proszę, bądź punktualny. Nie potrzebuję więcej zmartwień.
Chłopak spojrzał w zatroskane oczy matki i kiwnął głową. Umył szklankę, postawił ją na blat i wyszedł z domu, nie żegnając się z Popovskimi. Alfred nigdy nie dbał o to, by rzucić im choćby krótkie „dzień dobry” czy „do widzenia”, więc dlaczego on miałby się starać?
Zbiegł po schodkach i wyszedł na plac przed kamienicą. W powietrzu czuć było powiew nadchodzącego lata. Zza chmur wreszcie wyjrzało słońce. Uśmiechnął się lekko, gdy ciepłe promienie musnęły jego blade policzki. Spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Pamiątka po ojcu przypominała mu o umówionym spotkaniu z Annuszką. Jedynym plusem kamienicy Mrukova (jak zwykli nazywać ją z matką) był fakt, że znajdowała się niedaleko osobliwego domu Bukovskich. Maks zdążył jeszcze bardziej zżyć się z mieszkającą w nim córką aptekarzy, choć po śmierci brata sądził, że nie będzie to możliwe. Teraz łączył ich wspólny cel – wizyta w „Krzywym Dziobie”. Lokal o dość osobliwej nazwie był czymś więcej niż nowym miejscem zatrudnienia Maksa. Mimo podziału Ruby podziemie nie spało. Tak się złożyło, że buntownikami ze strefy B dowodził nowy pracodawca Karova. Konrad Radecki o pseudonimie „Koliber” miał reputację cierpliwego i pogodniejszego od dawnego dowódcy „Sowy”. Teraz Adam Santer, który niegdyś nie przyjął Kaila do wojska, stacjonował w strefie A i dowodził tamtejszymi żołnierzami. Maks wielokrotnie analizował, jak mogłyby się potoczyć ich losy, gdyby Kail stanął na podeście razem z nim i Simonem. Może dostałby swoje zadania i nigdy nie pokłóciłby się z przyjacielem?
Maks westchnął ciężko, opierając dłoń o furtkę prowadzącą na posesję Bukovskich. Nim zdążył jednak wykonać kolejny krok, drzwi do domu otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Annuszka stanęła w progu, odgarnęła gruby warkocz i podbiegła do chłopaka.
– Cześć, Maks – przywitała się ciepło i pocałowała go w policzek.
Chłopak poczerwieniał. Chociaż spędzali razem coraz więcej czasu, bliskość panny Bukovskiej wciąż go peszyła.
– Cześć. Ładnie wyglądasz w tej niebieskiej sukience – rzekł, nieśmiało jej się przyglądając.
– Dziękuję. – Obróciła się wdzięcznie, pozwalając, by kreacja zawirowała wokół. – Z kolei ty wyglądasz jakoś blado. I chyba znowu schudłeś – stwierdziła po chwili.
– Nie będę ukrywał. Matka znowu musiała zwęzić mi spodnie. Czasy są trudne, ale dziś zabieram cię na obiad. Radecki mówił, że w restauracji możemy zamówić, co tylko zechcemy – rzekł i podał jej ramię.
Annuszka chwyciła je ochoczo i uśmiechnęła się wdzięcznie.
– Ten cały „Koliber” wydaje się znacznie sympatyczniejszy od „Sowy”. W sumie to trochę zabawne, że wszyscy dowódcy wybierają sobie ptasie pseudonimy.
Było po drugiej, gdy pociąg z Wolfenbergu zajechał do Ruby. Niewielu dockich żołnierzy i urzędników wysiadało na dworcu wschodnim. W końcu to dworzec główny znajdował się w przypisanej im strefie A. Poniekąd to właśnie pustki na peronie skłoniły pewnego młodzieńca, by opuścił pojazd w tym miejscu. Pierwszy krok postawiony na ojczystej ziemi przyprawił go o kołatanie serca. Do niedawna myślał, że nie dane mu będzie ponownie oddychać tym samym powietrzem, słyszeć rodzimą mowę, widzieć dobrze znane budynki. Odniósł wrażenie, że nic się nie zmieniło. Gdy jednak zobaczył wielką tablicę stojącą przed wejściem do budynku dworca, zrozumiał, że zmieniło się wszystko.
Grafika przysłonięta grubą szybą przedstawiała mapę miasta. Było inne od tego, które Kail zapamiętał sprzed dziewięciu miesięcy. Przez środek Ruby przechodził mur dzielący stolicę na dwie części. Po prawej stronie znajdowała się legenda i to ona w pierwszej kolejności zwróciła uwagę chłopaka. Czerwonym kolorem zaznaczono budynki, które zajmowało dockie wojsko. Skanował wzrokiem nazwy ulic, aż zatrzymał się na Srebrnej 16. Intuicja go nie zawiodła. Podskórnie czuł, że ich przestronne mieszkanie miało wystarczający potencjał, aby skusić Doków. Teraz pozostało pytanie, co się stało z jego rodziną.
Kail miał przepustkę uprawniającą do wejścia do strefy zarówno A, jak i B, ale wiedział, że nie będzie mógł jej nadużywać. Posiadał również dockie dokumenty, ale wolał z nich nie korzystać. W niewielkiej walizce spoczywał mundur, który zdjął przed wyjściem z pociągu. Musi się go pozbyć w pierwszej kolejności. Aleksander Weiss powinien przestać istnieć. Im szybciej ludzie o nim zapomną, tym bezpieczniej dla Karova i jego bliskich. Chłopak zdawał sobie sprawę, że zanim podejmie dalsze kroki, musi ustalić, co się stało z jego rodziną. Utkwił wzrok w samotnym jasnym punkcie, umieszczonym na mapie po sewickiej stronie muru. Wszystko wskazywało na to, że obce wojska nie zajęły domu Annuszki. To właśnie tam postanowił szukać informacji.
Wiedział, że w tym okrutnym świecie liczy się plan, ale na szczęście miał dobrego nauczyciela. Do jego realizacji postanowił przystąpić metodycznie. Najpierw musi się dowiedzieć, gdzie przebywają Maks i ciotka Anna, następnie pozbyć się niektórych zakazanych przedmiotów. Postanowił, że włoży mundur do płóciennego worka, a worek wrzuci do rzeki. Dobrym pomysłem byłaby też wymiana nowych skórzanych butów na takie, na które mógł sobie pozwolić przeciętny Kasseryjczyk. Kail wciąż się bał potknięcia. Intuicyjnie spoglądał za siebie, by sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Poniekąd nabawił się manii prześladowczej. Ale czy dało się jej uniknąć?
– Dobrze, że mu nie uległem, gdy chciał mi wcisnąć tę wielką walizkę – mruknął pod nosem i ruszył przed siebie.
W drodze odruchowo nasłuchiwał odgłosu ciężkich oficerskich butów. Cały czas miał wrażenie, że Charles Vogel kroczy tuż obok. Kiedy spoglądał w bok, ogarniało go jednak dojmujące uczucie pustki. Był sam. Całkiem sam. I tak miało pozostać. Odgarnął z twarzy kosmyki jasnych przydługich włosów. Czy już nikt nie zrobi tego za niego? Czy już nikt nie przypomni mu, by szedł z podniesioną głową? Nikt nie poprawi koszuli i nie zwróci uwagi, by zapiął marynarkę?
– Jakie to wszystko trudne – szepnął, czując ucisk w żołądku wywołany nie tyle stresem, ile jakimś nieprzyjemnym uczuciem, jakby w środku rosła mu pulsująca gula. Momentami do głosu dochodziła rozpacz, ale dawał radę ją wyciszać. Myślał o rodzinie, o jej bezpieczeństwie i o planie. Adrenalina pozwalała mu się skupić na zadaniu. Nie mógł teraz pozwolić umysłowi zbaczać na dziwne tory. Wybrał i przyszło mu się mierzyć z konsekwencjami.
Opuścił gmach dworca. Naprzeciwko znajdowała się poczta. Uwagę chłopaka przykuł nietypowy element przytwierdzony do ściany dworca. Czerwone flagi z wizerunkiem niedźwiedzi stanowiły nowy dodatek do znanego obrazka. Dotąd widywał je jedynie w książkach, a teraz przywitały go, ledwie wyszedł na główną ulicę. O tej porze nie była szczególnie zatłoczona. Większość dorosłych wciąż pracowała, a dzieciaki dopiero kończyły zajęcia w szkołach. Kail przyspieszył kroku na widok nadjeżdżającego tramwaju. W pierwszej chwili chciał do niego wsiąść, lecz coś go powstrzymało. Po której stronie powinien stanąć – dockiej, a może kasseryjskiej? Czy na powrót stał się Kailem Karovem? Czy LAB-110223-08Ruba ożył? Cholera, wciąż miał w kieszeni i walizce dockie kły. Gdzie powinien wymienić walutę? Wziął kilka głębszych oddechów i przypomniał sobie, że przecież znalazł się w strefie B. Tu mogły nie obowiązywać podziały w komunikacji miejskiej. Tym razem nie było przy nim Charlesa Vogla, który pokazywał wszystko palcem. Musiał radzić sobie sam, wykorzystać to, czego się nauczył.
Ostatecznie Kail zdecydował, że do Annuszki pójdzie na piechotę. Musiał pokonać ze dwa kilometry. Nic trudnego. Szedł, unikając kontaktu wzrokowego z przechodniami. W myślach układał różne hipotetyczne scenariusze. Wciąż zastanawiał się, co Simon powiedział Maksowi. Czy przyznał się przyjacielowi do swojej zdrady? Po wszystkich przejściach Kail nie czuł do niego szczególnej urazy. Jak nikt inny wiedział, że strach odbiera trzeźwość myślenia. Musiał przedstawić jednak rodzinie bezpieczny przebieg wydarzeń. Nie mógł przecież wyznać, że od początku stycznia przebywał w luksusowej posiadłości, rywalizując z dockim ministrem na strzelnicy i knując z jego kuzynem. Wszyscy zapewne pomyśleliby, że zwariował, ale nie to było dla Karova najważniejsze w tym całym szaleństwie. Wiedział, iż pod żadnym pozorem nie może wymawiać imienia i nazwiska Charlesa Vogla. Nie mógł narażać go na niebezpieczeństwo. Powinien również za wszelką cenę ukrywać wzór wytatuowany na nadgarstku.
Sewicka strona Ruby witała przyjezdnych widokiem fabryk i zakładów. Kail niejednokrotnie bywał już w dzielnicy przemysłowej, a jednak zaskoczyła go tym, jak bardzo się rozrosła. Ze wszystkich stron dobiegał do niego hałas. Stukot dochodzący z zakładów, warkot silników, odgłos pracujących maszyn. Po drodze minął kilku robotników w osmolonych ogrodniczkach lub poprzecieranych ubraniach roboczych. Przypomniał sobie o dedykacji dla ludzi wiecznie zmęczonych i znów poczuł w środku pulsującą gulę. Zagryzł zęby i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Przystanął przed przejściem, by przepuścić nadjeżdżający samochód. Po drugiej stronie ulicy zobaczył kilka kwitnących krzewów. To zwiastowało nadchodzące lato. Cholera, jakże inne będzie od zeszłorocznego. Kurwa mać, jaki on był inny! Wyobraził sobie Charlesa stojącego naprzeciwko. Gdyby faktycznie tak się stało, bez wahania rzuciłby się ku niemu pędem.
– Dlaczego pan tak stoi? Samochody już przejechały. – Usłyszał ochrypły głos jakiejś staruszki.
Kasseryjski język momentalnie go otrzeźwił.
– Tak, przepraszam. Zagapiłem się.
Nie wiedział, czy faktycznie mówił z obcym akcentem, czy tylko sobie to wmawiał. Przeszedł na drugą stronę i skręcił. Szedł wyszczerbionym chodnikiem i usiłował przypomnieć sobie kilka kwestii. Musi pamiętać, że w tym świecie jego jasne włosy i niebieskie oczy przestały stanowić jakikolwiek atut. Należy również przestawić się na myślenie w języku kasseryjskim. Najważniejszym i zarazem najtrudniejszym zadaniem było jednak zapomnienie o Charlesie. Dostał możliwość powrotu do swojego dawnego życia. Skorzystał z niej i nie powinien analizować alternatywnych wersji rozwoju wydarzeń.
– Podjąłeś decyzję – pouczył samego siebie i skręcił w kolejną boczną uliczkę.
W oddali ukazał się słynny dom Bukovskich. Kail westchnął głośno i odgarnął włosy z czoła. Bagaż powoli zaczynał mu ciążyć i kolejny raz dziękował sobie, że nie przyjął od Charlesa gigantycznej walizki, w której Dok wyniósł go z LAB-u. Wspomnienie tamtych chwil wywołało w nim nostalgię. Obaj byli silni i zaszli tak daleko. Wiele wskazywało na to, że nawet dalej niż Aleksander pierwszy.
Kail przerwał rozważania i podniósł wzrok. Do furtki zbliżał się mężczyzna. Adrenalina momentalnie dodała mu sił. Zaczął biec w jego kierunku. Wszędzie poznałby tę twarz. To aptekarz, ojciec Annuszki.
– Panie Bukovski! – zawołał.
Daniel ledwie zdążył przekręcić kluczyk w furtce, gdy usłyszał wołanie młodzieńca. Odwrócił głowę w jego stronę, skórzany neseser wypadł mu z ręki. Wówczas i Kail przystanął. Neseser kojarzył mu się z jednym: z feralną zdradą Simona Morka.
– Kail? – wychrypiał mężczyzna.
Zastygł w miejscu i patrzył na niego, jakby zobaczył ducha. Uchylił usta, lekko klepiąc się po policzku. Zapewne sądził, że ten gest go ocuci. Chłopak przełknął ślinę. Liczył, że nie będzie zmuszony do żadnych głębszych wyjaśnień. Postanowił wykorzystać chwilowe zaskoczenie Bukovskiego, by jak najszybciej zdobyć potrzebne informacje.
– Potrzebuję pańskiej pomocy – rzekł, podchodząc bliżej.
– O Boże, moja teściowa miała rację – powiedział mężczyzna i przyłożył dłoń do serca. – Wszyscy mówili, że nie żyjesz.
Kail wiedział, że nie powinien się teraz skupiać na zbędnych szczegółach. Chociaż zaciekawiła go wzmianka o babce Annuszki, nie miał teraz czasu na dyskusje. Dopóki nie dowie się, gdzie jest jego rodzina, nie osiągnie spokoju potrzebnego do normalnej egzystencji.
– To długa historia. Teraz szukam swojego brata i ciotki. Czy wie pan, gdzie ich przesiedlono?
– Nie do wiary, nie do wiary – mruczał pod nosem mężczyzna, drapiąc się po łysej głowie.
– Musi mi pan pomóc! – powiedział w końcu Kail podniesionym głosem. – Proszę – dodał ciszej, kiedy uświadomił sobie, że jego ton mógł brzmieć rozkazująco.
Pan Bukovski podtrzymywał się płotu i oddychał ciężko. Starał się upewnić, że nie ma żadnych omamów. Próbował ze wszystkich sił przypomnieć sobie adres, ale nigdy nie miał pamięci do liczb.
– Mieszkają w kamienicy przy ulicy Czerwonej. Obok placu, na którym dawno temu znajdowała się fabryka. Dojdziesz tam, jak skręcisz w lewo w uliczkę za domem i będziesz szedł cały czas prosto. – Próbował wskazać mu drogę.
Machnął ręką w lewą stronę. A potem jeszcze raz i kolejny. Kail próbował nadążyć za jego niedbałymi instrukcjami.
– To daleko?
– Nie. Jakieś piętnaście minut stąd. Najlepiej będzie, jak na miejscu zapytasz o Gustava Mrukova. On kojarzy lokatorów. – Uśmiechnął się krzywo po tym, jak wymówił nazwisko Sewity. Jego akurat zapamiętał bardzo dobrze.
– A kogo mam o niego pytać? – zdziwił się Kail.
– No, ludzi przy ulicy Czerwonej. Mrukova zna każdy. Chociaż spoufala się z mieszkańcami, nie daj się zwieść. To szycha. Zdecydowanie większa niż chce, żebyśmy myśleli. To jemu raportują wojskowi. Przynajmniej tak mówią ludzie.
– A skąd on ma wiedzieć, co się stało z moją rodziną?
– Bo mieszka z lokatorami w tym samym budynku.
– Jakaś sewicka szycha mieszka z Kasseryjczykami? Czy to nie dziwne? – dopytywał się Kail z powątpiewaniem.
– Nie znasz go. Zresztą, ja tylko powtarzam, co inni mówią. Uważaj na siebie, synu. – Poklepał go po ramieniu. – Następnym razem możesz już nie mieć tyle szczęścia.II. NIETYPOWE ZAPROSZENIE
II.
Nietypowe zaproszenie
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci wprowadza zamęt.
Ruba (Kasseria)
Kail szedł we wskazanym przez Bukovskiego kierunku i co pewien czas pytał o drogę. Niegdyś całkiem dobrze odnajdywał się w tym mieście, a teraz zaczynał się gubić. Czy to z powodu zmian nazw ulic, a może nowych szyldów sklepów? Po drodze mijał kilka znajomych lokali. Niektóre były zamknięte. Inne figurowały pod zmienioną nazwą. Musiał się pogodzić z faktem, że Ruba nie była już tą, którą znał. Musiał również zaakceptować swoje przeznaczenie. Nie dla niego były huczne bankiety. Nie dla niego było życie wśród elit. Nie dla niego występy w teatrze. I Charles również nie był dla niego.
Spuścił głowę i utkwił wzrok w czubkach butów. Skórzane oficerki, jeszcze pachnące nowością. Nie powinny tak wyglądać. Cicho przeklął po docku i zboczył z wyznaczonej ścieżki. Skręcił w prawo. Wszedł w boczną, ciasną uliczkę. Zawilgocone ściany budynków porastał gęsty bluszcz. Czarny kot miauknął głośno i przebiegł mu drogę. Aleksander Weiss niczego się nie bał, Aleksander Weiss nie wierzył w głupie zabobony. Pozostał jednak pewien problem. Aleksander Weiss przestał istnieć.
Kail minął omszałe schodki prowadzące na tyły podrzędnego baru i wyszedł na niewielki plac, na którym kiedyś mieścił się rynek. Tym razem szczęście go nie opuściło. To miejsce wciąż tętniło życiem. Kail nie mógł dopuścić do sytuacji, w której zdradzą go szczegóły, a przez emocjonujące spotkanie z Bukovskim miał ochotę pognać prosto do rodziny. Uzmysłowił sobie jednak, że w niewielkiej walizce wciąż spoczywa docki mundur, który zamierzał wrzucić do rzeki.
– Ładne trzewiki – skłamał, pochylając się nad straganem zgarbionej przekupki.
Były zszarzałe, wytarte, ale podeszwa jeszcze się trzymała. Idealne buty dla Kaila Karova, kasseryjskiego kelnera.
– Podobają ci się, młodzieńcze? – Uśmiechnęła się szeroko, z dumą prezentując lśniący srebrny ząb.
Karov postanowił od razu przejść do rzeczy. Nie powinien tracić czasu na pogaduszki. Schylił się, by rozwiązać sznurowadła, a następnie zdjął prawy but i otrzepał go z piasku.
– Takich pani nie widziała i takie są tutaj trudno dostępne. Wymienię je na te trzewiki. – Wskazał na obdrapane buty stojące na straganie. – Jeśli pani dorzuci mi jeszcze trzydzieści piór. Uważam, że to uczciwa propozycja.
Na widok nowych oficerskich butów aż zaświeciły jej się oczy. Skóra wciąż była błyszcząca. Na takie z pewnością znajdzie kupca! Gdy Kail wspomniał o dopłacie, uniosła swoje krzaczaste brwi. Pomarszczona dłoń bezwiednie zaczęła bawić się bransoletą.
– Skąd ty się urwałeś, młodzieńcze? Jakie pióra? Przecież kasseryjska waluta przestała obowiązywać. Do obiegu wprowadzono sewickie vormity. Co powiesz na wymianę i czterdzieści vormitów?
Chłopak wyobraził sobie stojącego obok Charlesa Vogla. Niemal słyszał, jak go poucza i upomina, że nie powinien przyjeżdżać tak pospiesznie, bez przygotowania. Kail nie znał przelicznika, więc musiał się wykazać sprytem. Podszedł do sąsiedniego stoiska, na którym jakiś młodzik sprzedawał warzywa.
– Ile za worek ziemniaków? – zapytał głośno.
– Osiemdziesiąt vormitów – odparł sprzedawca.
Wrócił do kobiety, której raptownie zrzedła mina.
– Zgodzi się pani na wymianę i zapłaci sześć razy tyle co za worek ziemniaków albo poszukam innego sprzedawcy. To i tak dobra cena.
Kobieta zazgrzytała zębami, ale ostatecznie kiwnęła głową. W ten oto sposób dobili targu. Kail zmienił buty i ponownie oddalił się w stronę ponurej uliczki. Chciał skręcić w lewo. Niczego więcej nie pragnął, niż ruszyć w kierunku ulicy Czerwonej i odnaleźć tajemniczego Gustava Mrukova. Musiał jednak ustalić pewne priorytety. W jego walizce wciąż spoczywały mundur i płócienny worek. Słowa Bukovskiego dały mu do myślenia. W normalnych okolicznościach pozbyłby się go w nocy. Gdy usłyszał, że jego bliskich dogląda jakaś wojskowa szycha, zmienił zdanie. Nie mógł mieć przy sobie zakazanych przedmiotów. Ruszył więc przed siebie. Wiedział, że prowadzi wyścig z czasem. Ludzie wychodzili już z pracy, a wybrzeża rzeki Morgi stanowiły wprost idealne miejsce dla spacerowiczów. Do obleganych punktów należał także most Laskovski, po którym można było przejść na drugi brzeg. Karov zamierzał wrzucić pakunek do wody, ledwie jednak wszedł na pomost, zobaczył w oddali punkt, który wzbudził w nim niepokój. Jakieś bramki. Czemu służyły? Dopiero gdy minął go przejeżdżający samochód o obcych rejestracjach, uzmysłowił sobie, że było to przejście graniczne. Po drugiej stronie stacjonowali Docy.
– Idiota – skarcił samego siebie i momentalnie zawrócił.
Zaczynał rozumieć, dlaczego Charles tak bardzo buntował się przed jego przyjazdem do Ruby. On się po prostu szalenie martwił. Tu każdy ruch wystawiał Karova na niebezpieczeństwo. Vogel pojął jednak, że nie może odbierać mu prawa o decydowaniu o sobie, nawet jeśli te wybory miały nieść ryzyko. Docki mundur skrywany w walizce i tatuaż ukryty pod apaszką stanowiły aktualnie jego największy problem. Pierwszego musiał się pozbyć, drugiego powinien strzec. I lepiej, żeby zamienił jed-wabną apaszkę na coś, co nie rzuca się w oczy. Nadchodziło lato i nie mógł już zakrywać się długimi rękawami.
Szedł chwilę zrezygnowany, gdy nagle jego uwagę przykuł kiosk. Niewiele myśląc, wychylił się do okienka.
– Buteleczkę nafty i zapałki poproszę – powiedział, delektując się każdym kasseryjskim wyrazem.
– A co pan będzie palił? – zapytała z uśmiechem wyjątkowo atrakcyjna kasjerka.
– Pamiątki po mojej byłej – odparł.
Zachichotała i podała mu wszystko w papierowej torbie. Karov zapłacił pieniędzmi, które uzyskał ze sprzedaży butów. Nie chciał sięgać do ukrytych w walizce dockich kłów. To byłaby ostateczność.
Ponownie wrócił na tę samą ulicę, ale zamiast iść w opisanym przez Bukovskiego kierunku, skręcił w stronę ciasnej uliczki. Przy omszałych schodkach prowadzących na zaplecze baru stał spory kosz na śmieci. Była pora obiadowa, liczył więc, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Otworzył walizkę, wyjął z niej docki mundur i szybkim ruchem wrzucił do pobliskiego kubła. Zajrzał do papierowej torby i uzmysłowił sobie, że oprócz zakupionych przedmiotów atrakcyjna kasjerka dorzuciła mu również karteczkę ze swoim numerem telefonu. Szkoda. Niewiele myśląc, torba również trafiła do metalowego kubła na śmieci. Następnie oblał jego zawartość naftą i wrzucił zapałkę. Chwilę patrzył na ulatniający się dym. Wiedział, że nie powinien pozostawać w tym miejscu zbyt długo. Jeśli docki mundur spłonie w całości, wezmą jego czyn za akt wandalizmu. Jeśli nie, ludzie będą snuć różne domysły i teorie spiskowe, ale bez jego udziału. Właśnie dlatego Kail się ulotnił, a wraz z nim zniknął jeden z dowodów obecności w Wilczym Dworze.
W stronę ulicy Czerwonej kierował się z drżącym sercem. Na torsie, za cienkim materiałem koszuli spoczywały dokumenty Aleksandra i przepustka, z której nigdy nie zamierzał korzystać. Bał się, że Mrukov przeszuka mu walizkę. Musiał być ostrożny. Przeczuwał, że zostanie przepytany, dlatego miał gotową historię.
– Mój Aleksander niczego się nie boi – powtórzył pod nosem słowa Charlesa.
Kilka głębszych oddechów. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Przecież już wybrał. I wybrał mądrze. Teraz będzie się trzymać obranej ścieżki. Wtem jego uwagę zwrócił nastolatek przejeżdżający na rowerze. Bingo.
– Przepraszam! – zawołał i podbiegł w jego stronę.
– Tak? – rzekł tamten, zwalniając.
– Gdzie znajdę kamienicę Gustava Mrukova?
– To tamten budynek z czerwonej cegły – odpowiedział młodzik.
Kail podziękował mu, ukłonił się za grzecznie niż wymagała tego okazja i przyspieszył kroku. Szedł we wskazanym kierunku, aż jego oczom ukazał się spory plac otoczony kwitnącymi krzewami. Nim zdążył do niego podejść, usłyszał pisk opon. Samochód za nim zatrzymał się nagle. Wysiadł z niego mężczyzna w czarnej koszuli i niedbale narzuconej na nią kamizelce. Na ramionach dumnie prezentowały się sewickie pagony. Kail zwrócił twarz w jego stronę, a wtedy ten pobladł.
– Rodion. – Z jego ust wyrwało się jedno słowo, którego Kail nie znał i którego znaczenia nie rozumiał.
– Przepraszam, mówi pan do mnie?
Na twarzy nieznajomego pojawił się dziwny uśmiech. Konsternacja ustąpiła na rzecz nieznanej, innej emocji, której Kail nie potrafił zinterpretować.
– Nic takiego. Coś sobie mruknąłem pod nosem – rzekł beztrosko mężczyzna, przeczesując przydługą brązową grzywkę. – Mogę ci pomóc? Wyglądasz na zagubionego – przyznał z nutą troski.
Kail ściągnął brwi. Po miesiącach trudnych doświadczeń nie stracił czujności, jednak musiał uzyskać niezbędne informacje. Mężczyzna mówił po sewicku, wplatając do tego języka pojedyncze kasseryjskie słowa.
– Szukam Anny i Maksymiliana Karovów – oznajmił Kail tak poważnym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć.
– To się świetnie składa, bo będą dziś na moim przyjęciu w nowo otwartym lokalu towarzyskim – odparł, podszedł do Kaila i chwycił go pod lewe ramię. – I ty też czuj się zaproszony. Chodź, zaprowadzę cię. Zrobimy twoim bliskim niespodziankę.
Prawa dłoń Karova mocniej zacisnęła się na rączce walizki. Ta nagła wylewność wcale go nie zaskoczyła. Przeżył już Charlesa, który w towarzystwie traktował go jak narzeczonego. Przeżył jego matkę, która przy każdej okazji zadawała mu osobiste pytania. I wreszcie przeżył Lutza Vogla, który okazał się wyrachowanym psychopatą. Dlaczego dziwaczne zachowanie wysoko postawionego Sewity miałoby go zaskoczyć?
– Dobrze – powiedział wyuczonym, zaczerpniętym od Charlesa tonem.
Jego obojętny głos zaskoczył Mrukova. Zwykle miał do czynienia z trzema rodzajami Kasseryjczyków. Przestraszonymi, przypochlebiającymi się lub podejrzliwymi. Ten chłopak zdawał się nie zaliczać do żadnej z tych grup.
– Pan nazywa się Kail? – zapytał Mrukov, łącząc fakty. Po cichu liczył, że zaskoczy chłopaka swoją wiedzą.
– A pan nazywa się Gustav – oznajmił Kail bez zająknięcia.
Mrukov ponownie się zdziwił. Wszystko wskazywało na to, że ten był dość dobrze zorientowany. Zrobiło się ciekawie. Gustav postanowił wyłożyć kolejną kartę na stół i dać chłopakowi odczuć, że wie o nim więcej, niż ten mógłby przypuszczać.
– Pana kuzyn myśli, że pan zginął. Och, jaka to będzie niespodzianka!
Przeszli przez plac. Uwagę Karova zwróciła sucha, jakby od lat nieużywana fontanna. Najbardziej interesujący okazał się jednak duży stojący na placu budynek. Podobnie jak ich kamienica był wzniesiony w całości z czerwonej cegły. Kształt, komin i masywne drzwi wskazywały jednak, że pierwotnie nie pełnił funkcji budynku mieszkalnego.
– To tam znajduje się pana lokal? – Kail zmienił temat.
– Tak, wszystko ci pokażę, a teraz chodźmy.
Gustav przyspieszył, a Kail musiał dorównać mu kroku. Już po zamienieniu kilku zdań mężczyzna wydał się Karovowi podejrzanie wesoły, a w tych okrutnych czasach była to nietypowa cecha. Wręcz niepokojąca. Cały czas pamiętał jednak słowa Bukovskiego. Wiedział, że musi się pilnować. Ważyć każde słowo. Być możliwie szarym, zwykłym i nierzucającym się w oczy człowiekiem.
– Nie wiem, czym zasłużyłem sobie na życzliwość z pana strony, ale nie chciałbym pana fatygować. Właściwie to wystarczy mi jedynie wskazanie adresu – rzekł w końcu Kail.
Mężczyzna spojrzał na niego i obdarzył chłopaka jednym ze swoich szerokich uśmiechów. Karov odniósł wrażenie, że w jego zielonych oczach widzi cień obłędu.
– Przejdźmy na ty, towarzyszu.
– To byłoby chyba niestosowne – rzekł, pod żadnym pozorem nie chcąc burzyć dzielącego ich dystansu. – Pan jest właścicielem również tych kamienic? – Wskazał na budynki stojące przy gmachu starej fabryki.
Podejrzewał, że gdzieś tam jest jego rodzina. Wolałby zapukać. Przywitać się. Mieć chwilę prywatności. Zamiast tego musiał grać w kolejną gierkę, nie wiedząc, jaki cel ma jego rozmówca.
– Och, jak ja nie lubię słowa „właściciel”. Jest takie pretensjonalne, nie sądzisz? – zapytał, na co Kail wzruszył ramionami. – Staram się wprowadzić w kamienicach wspólnotowy charakter. Nie ignoruję tego, co dzieje się u innych lokatorów. Przecież regularnie ich widuję, przecież mieszkamy w jednym budynku.
Skierowali się na tyły starej fabryki. Po drodze minęli grupkę mężczyzn, którzy na widok Gustava zdjęli czapki i kiwnęli głowami.
– Widzisz, jak mnie szanują? – zapytał Mrukov.
Kail bardzo dobrze znał reakcje ludzi, których sam określał mianem wiecznie zmęczonych. W ich oczach nie widział podziwu, tylko strach. Najchętniej podziękowałby Gustavowi za pomoc i na własną rękę rozejrzał się po okolicy, pytając o Karovów innych mieszkańców pobliskich budynków. Miał jednak pecha, że trafił na Mrukova, a ten najwyraźniej tutaj rządził. Nie mógł uciec z planszy, gdy gra już się rozpoczęła.
– Dlaczego nie chcesz po prostu podać mi numeru mieszkania i budynku?
Gustav zatrzymał się w połowie kroku. To, że proponował mu przejście na „ty”, nie oznaczało, że przypuszczał, iż chłopak ostatecznie na to przystanie.
– Lubię oglądać ludzkie reakcje. Kiedyś marzyłem, żeby zostać reżyserem albo scenarzystą…
Karov uniósł brew. Gustav ciągle zmieniał temat i uciekał od odpowiedzi na najważniejsze pytania.
– Sprawiasz więc wrażenie człowieka pracy, a takim ludziom nie wolno przeszkadzać i przesadnie odrywać ich od codziennych obowiązków, nieprawdaż?
Zatrzymali się przed odrapanymi starymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze lokalu. Mrukov skrzyżował ręce na ramionach i spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. Spryt Kaila spodobał mu się na tyle, że postanowił na chwilę naruszyć zasady gry, którą zaczął z nim toczyć.
– Pocałowałbyś klamkę albo zostałbyś odprawiony przez współlokatorów. Anna obecnie jest w pracy. Maksymiliana również nie ma w domu. Za dwie godziny organizuję pierwsze spotkanie w nowo otwartym lokalu dla mieszkańców kamienicy. Posadzę was przy jednym stoliku. To naprawdę dobry pomysł.
Usta Kaila zacisnęły się w wąską kreskę. Wiedział, że w tej propozycji był jakiś haczyk, ale nie potrafił tego z Gustava wyciągnąć. Żałował, że nie spalił dokumentów Aleksandra Weissa.
– Nie wiem, jak się odwdzięczyć. Obawiam się, że nie mam pieniędzy. Możesz przeszukać moją walizkę – rzekł w końcu.
Liczył, że gdy sam to zaproponuje, Gustav nie wykaże zainteresowania przeszukiwaniem jego rzeczy.
– Nie ma takiej potrzeby – rzekł Mrukov wesołym tonem i poklepał chłopaka po ramieniu. – A teraz chodź za mną.
Nacisnął rdzewiejącą klamkę i drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Mruknął pod nosem, że będzie musiał je naoliwić, ale Kail w żaden sposób nie zareagował na ten komentarz. Grunt, że uniknął przeszukiwania. Jeżeli jednak Gustavowi nie chodziło o pieniądze i nie miał innych podejrzeń dotyczących zawartości jego walizki, to co nim kierowało?
Pomieszczenie, do którego weszli, przypominało magazyn. Pod ścianami stały ciężkie metalowe regały, na których pracownicy ustawiali puszki konserw, słoiki przetworów, kartony kasz i worki z mąką. Minęli dwóch mężczyzn turlających ciężkie drewniane beczki pod ścianę.
– To akurat bardzo dobre wino. Sprowadziliśmy je z południa. Myślę, że przypadnie do gustu bardziej wyrafinowanym podniebieniom. Twój współlokator będzie pędził dla nas bimber. Ten alkohol jest popularny wśród Kasseryjczyków, prawda? – Gustav wszedł po kilku niskich schodkach na podest.
– Mój współlokator? – zapytał Kail, próbując za nim nadążyć.
– No, Alfred Popovski. Bo zakładam, że zechcesz zamieszkać z bliskimi?
Kail nie odpowiedział, tylko kiwnął głową, próbując nie zagubić się w natłoku informacji. Tymczasem Mrukov wyjął z kieszeni pęk kluczy i zaczął przeglądać je pod światłem w poszukiwaniu właściwego. Wówczas Karov obejrzał się przez ramię i zauważył, że pracownicy przyglądają mu się z ciekawością.
– Już mam – powiedział Gustav, przekręcając klucz w drzwiach.
Zamek był stary i wysłużony, dlatego musiał użyć siły, aż ten ustąpił. Od progu uderzył Kaila odurzający zapach kadzideł. Znaleźli się w długim korytarzu wyłożonym kilkoma perskimi dywanami. Wzorzysta tapeta raziła w oczy krwistą czerwienią, a postać damy z nagim biustem spoglądała na nich z obrazu. W dłoni trzymała przekrojony owoc i lubieżnie zlizywała sok, który spływał jej po nadgarstku. Wcześniej Kail nie potrafiłby go nazwać, ale po pobycie w Wilczym Dworze wiedział, że to mango.
– Zaprosił pan rodziny mieszkające w kamienicy na otwarcie burdelu? – zapytał szczerze Kail.
– Nieee… Tak. W sumie to poniekąd tak. Ale burdel jest tylko w tej części. W tej drugiej, do której zaraz przejdziemy, jest zwykły bar. Tu będą dziwki, a tam będzie można napić się wódeczki i zjeść kotlety mielone. Zatrudniłem świetną kucharkę, a Kasseryjczycy uwielbiają wódeczkę i kotlety mielone. Będą też zakąski, ogórki, grzyby marynowane, gry karciane na pieniądze. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – powiedział wyraźnie dumny ze swojego pomysłu na biznes.
Tym razem Kail nie zdołał zachować kamiennego wyrazu twarzy. Patrzył na Gustava szeroko otwartymi oczami. Nim zdążył coś powiedzieć, w korytarzu pojawiły się dwie osoby. Była to blondynka z orlim nosem w czerwonym gorsecie i niski, szczupły chłopak z kręconymi włosami. Miał ciemną karnację, wydatne usta i złote kolczyki w uszach. Niewątpliwie pochodził z innego kraju. Kail nigdy nie widział człowieka, który choć w najmniejszym stopniu byłby do niego podobny. Tajemniczy chłopak wraz ze swoją towarzyszką nieśli belkę czerwonego aksamitu. Na widok materiału Gustavowi zabłysły oczy.
– Wyśmienicie! Więc udało się go sprowadzić. – Pogładził tkaninę. – Myślę, że Anna Karov zgodzi się uszyć zasłony do pokojów dla bardziej wyrafinowanych gości.
– Gdzie go zanieść? – zapytała blondynka.
– Może do pokoju numer sześć na końcu korytarza. – Wskazał im drogę. – I za pół godziny chcę widzieć kelnerów przy barze. Tylko pamiętajcie o stosownym odzieniu. To nie jest dobre na otwarcie. Na początek strój musi być dość uniwersalny – rzekł i zahaczył palcami o kokardkę przy dekolcie jej gorsetu.
Dziewczyna poczerwieniała onieśmielona tym ruchem.
– Też mam się stawić? – zapytał chłopak.
Sewicki był na tyle podobny do kasseryjskiego, że Kail bez problemu rozumiał Gustava. Gdy jednak przemówił tajemniczy cudzoziemiec, musiał się dokładnie wsłuchać, aby go zrozumieć. Mówił po sewicku, ale z dziwnym, trochę śpiewnym akcentem.
– Nie, Rami. Ty nie. Kasseryjczycy otwarcie twierdzą, że nie lubią urozmaicenia. Pod tym kątem są trochę podobni do Doków. Niby walczą o swoje idee, a jednak skrycie mają się za tych lepszych. Na tym właśnie polega ich słabość, a gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. – Uśmiechnął się pod nosem. – Kelner o takim wyglądzie może budzić zgorszenie. Dajmy im więc to, co znają i lubią. Kelnerki w dłuższych spódnicach, ale z głębszymi dekoltami, wódeczka, zakąski, kotlety mielone. Na urozmaicenia przyjdzie pora i raczej będzie do nich dochodzić w tej części budynku.
Porównanie Kasseryjczyków do Doków zaskoczyło Kaila, a jednocześnie dało mu do myślenia. Po raz pierwszy zgodził się z Gustavem w pewnej kwestii: obie nacje podskórnie uważały się za najlepsze. Dopiero po wizycie w Docji uzmysłowił sobie, jak bardzo uprzedzeni w wielu kwestiach byli jego rodacy.
– O czym myślisz? Dziwnie zamilkłeś. – Gustav spojrzał badawczo na Karova.
– Nie jestem pewien, czy Kasseryjczycy faktycznie aż tak bardzo lubią kotlety mielone.
– Lubią, odkąd wprowadzono kartki na mięso. Prawdziwą pułapką ludzkiej natury jest to, że najbardziej pragniemy tego, czego nie możemy mieć.