Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Czerwony Ptak. Kamienica Mrukova - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
4249 pkt
punktów Virtualo

Czerwony Ptak. Kamienica Mrukova - ebook

Ileż w sercu twoim będzie naiwności? Czy otworzysz mi drzwi, kiedy przyjdę w gości?

Kail Karov pożegnał się z Wilczym Dworem i wyruszył w drogę do domu. Po przybyciu do Ruby okazało się, że zaszły w niej wielkie zmiany. Wraz z bliskimi musi zamieszkać w kamienicy ekscentrycznego Gustava Mrukova, który nadzoruje każdy krok lokatorów. To jednak nie koniec problemów. Kail szybko orientuje się, że w stolicy podzielonej na dwie strefy wciąż funkcjonuje ruch oporu. Po miesiącach spędzonych w Docji przestaje się jednak utożsamiać z wieloma poglądami głoszonymi przez rebeliantów.

Tymczasem do dockiej części Ruby jako minister przybywa Lutz Vogel. Chociaż pozornie koncentruje się na pełnieniu swojej funkcji, cel jego wizyty jest zupełnie inny: pragnie odnaleźć Aleksandra Weissa. Nie wie jednak, że polują na niego członkowie ruchu oporu, a Charles dokładnie obserwuje jego poczynania.

Kontynuacja emocjonującej powieści Czerwony Ptak. Wilczy Dwór przeniesie cię do brutalnych realiów okupowanej Ruby. Czy Kail zdoła nie tylko przetrwać w tym brutalnym świecie, lecz także ocalić rodzinę? Czy w środowisku pozbawionym podstawowych dóbr jest jeszcze miejsce na miłość?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-649-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZYBYSZ Z ZACHODU

I.

Przy­bysz z zachodu

Rze­czy­wi­stość bywa okrutna.
Od dziecka uczą nas, jak ją postrze­gać.
Nie­za­leż­nie od cza­sów, w któ­rych żyjemy,
Kie­rują nami uczu­cia i war­to­ści.
Trudno kochać, gdy wie­rzymy, że świat nas nie­na­wi­dzi.
Trud­niej, jeśli ta miłość nie­sie zagro­że­nie.
Ale czy da się kochać tak, aby skoń­czyć…
…bez zła­ma­nego serca i bez zła­ma­nych skrzy­deł?

W tej walce liczy się plan.
Plan musi być dobry.
Jeden zły ruch i zni­kasz.
Jeden dobry i pijesz szam­pana,
Ci, co prze­trwali, biją brawo,
Ci, co zawie­dli, chylą czoła.

Ruba (Kas­se­ria)

Tego dnia w kamie­nicy przy ulicy Czer­wo­nej poja­wiło się nowe ogło­sze­nie. Zawi­sło na samym środku tablicy, pomię­dzy zawia­do­mie­niem o pod­wyż­kach cen prądu a ulotką rekla­mu­jącą nowy zakład szew­ski. Wytłusz­czo­nym dru­kiem napi­sano: „Dro­dzy loka­to­rzy, zapra­szamy na uro­czy­ste otwar­cie nowego lokalu Gustava Mru­kova”. Kon­tra­sto­wało z małym dopi­skiem na dole: „obec­ność obo­wiąz­kowa”.

– To nie jest zapro­sze­nie, tylko przy­mu­sze­nie – przy­znał Maks, po czym wziął łyk moc­nej czar­nej kawy.

Nie­gdyś pijał ją z mle­kiem, ale to było w cza­sach, gdy nie musieli oszczę­dzać cukru. Gorzka i biała prze­stała mu sma­ko­wać.

Anna wzru­szyła ramio­nami. Naci­snęła pedał maszyny, igła prze­biła kra­wędź rękawa ostat­niej kurtki. Począt­kowo Popo­vscy narze­kali na hałasy, ale umil­kli, gdy pani Karov dostała zle­ce­nie od samego towa­rzy­sza Mru­kova. Kobieta wie­działa jed­nak, że ten stan nie będzie trwał wiecz­nie. Na szczę­ście pra­co­wała w zakła­dzie kra­wiec­kim i nie musiała się ogra­ni­czać do przyj­mo­wa­nia zle­ceń od pry­wat­nych klien­tów.

– Nic na to nie pora­dzimy. Wła­ści­ciel kamie­nicy ocze­kuje, że poja­wimy się w lokalu po godzi­nie dzie­więt­na­stej, więc naj­le­piej będzie, jeśli się dosto­su­jemy – odpo­wie­działa.

Sprane prze­ście­ra­dło wiszące na prze­dzie­la­ją­cym pomiesz­cze­nie sznurku nagle zadrżało. Kle­men­tyna Popo­vska, przy­słu­chu­jąca się roz­mo­wie Karo­vów, nie wytrzy­mała. Wstała, ener­gicz­nie odsu­nęła pro­wi­zo­ryczną zasłonkę i popa­trzyła na współ­lo­ka­to­rów z nie­sma­kiem.

– Nie jestem w sta­nie pojąć, dla­czego wypo­wia­da­cie się o towa­rzy­szu Mru­ko­vie z taką pogardą! Naszą rodzinę ucie­szyło to zapro­sze­nie. Naprawdę wole­li­by­ście, żeby kie­ro­wały nami te dockie hieny?!

W pierw­szym odru­chu Maks chciał powie­dzieć, że nie życzy sobie, aby kto­kol­wiek nim kie­ro­wał. Przy­po­mniał sobie jed­nak ostat­nią wizytę w piw­nicy Gustava i osta­tecz­nie ugryzł się w język.

– A co takiego złego powie­dzie­li­śmy? – zapy­tała Anna i wło­żyła ostat­nią uszytą kurtkę do płó­cien­nego worka. – Nie wszy­scy muszą lubić wie­czorne imprezy, dla­tego nie zare­ago­wa­li­śmy ze szcze­gól­nym entu­zja­zmem. Bycie doma­to­rem to chyba nie zbrod­nia?

Spoj­rzała Kle­men­ty­nie pro­sto w oczy. Ton jej głosu nie był uprzejmy, ale oschły. Popo­vska dostrze­gła w nim cień sar­ka­zmu. Mąż wie­lo­krot­nie powta­rzał, że ta rodzina spro­wa­dzi na nich same nie­szczę­ścia, a jed­nak ni­gdy nie mogli przy­ła­pać Karo­vów na jakimś nie­re­gu­la­mi­no­wym zacho­wa­niu. Czę­sto ich to fru­stro­wało.

– To jest po pro­stu nie­grzeczne – powie­działa w końcu, odwró­ciła się gwał­tow­nie i wró­ciła do swo­jej czę­ści miesz­ka­nia.

Maks odsta­wił pustą szklankę na stół. Czuł, że nie wytrzyma w tym domu ani minuty dłu­żej. Na szczę­ście miał już plany na resztę dnia, i nie cho­dziło tylko o wie­czorne spo­tka­nie z Mru­ko­vem.

– Wycho­dzę – rzekł, wsta­jąc z miej­sca. – Nie wrócę na obiad.

Usły­szał zza kotary ciche par­sk­nię­cie. Fak­tycz­nie, Karo­vom ostat­nio się nie prze­le­wało, a pod­stawę ich diety sta­no­wiły naj­tań­sze pro­dukty, takie jak nabiał, ziem­niaki i jajka. Maks zna­lazł jed­nak nową pracę, w restau­ra­cji. Jak nie­gdyś Kail. Liczył, że ich sytu­acja finan­sowa wkrótce się poprawi.

– Dobrze. Tylko, pro­szę, bądź punk­tu­alny. Nie potrze­buję wię­cej zmar­twień.

Chło­pak spoj­rzał w zatro­skane oczy matki i kiw­nął głową. Umył szklankę, posta­wił ją na blat i wyszedł z domu, nie żegna­jąc się z Popo­vskimi. Alfred ni­gdy nie dbał o to, by rzu­cić im choćby krót­kie „dzień dobry” czy „do widze­nia”, więc dla­czego on miałby się sta­rać?

Zbiegł po schod­kach i wyszedł na plac przed kamie­nicą. W powie­trzu czuć było powiew nad­cho­dzą­cego lata. Zza chmur wresz­cie wyj­rzało słońce. Uśmiech­nął się lekko, gdy cie­płe pro­mie­nie musnęły jego blade policzki. Spoj­rzał na zega­rek i przy­spie­szył kroku. Pamiątka po ojcu przy­po­mi­nała mu o umó­wio­nym spo­tka­niu z Annuszką. Jedy­nym plu­sem kamie­nicy Mru­kova (jak zwy­kli nazy­wać ją z matką) był fakt, że znaj­do­wała się nie­da­leko oso­bli­wego domu Buko­vskich. Maks zdą­żył jesz­cze bar­dziej zżyć się z miesz­ka­jącą w nim córką apte­ka­rzy, choć po śmierci brata sądził, że nie będzie to moż­liwe. Teraz łączył ich wspólny cel – wizyta w „Krzy­wym Dzio­bie”. Lokal o dość oso­bli­wej nazwie był czymś wię­cej niż nowym miej­scem zatrud­nie­nia Maksa. Mimo podziału Ruby pod­zie­mie nie spało. Tak się zło­żyło, że bun­tow­ni­kami ze strefy B dowo­dził nowy pra­co­dawca Karova. Kon­rad Radecki o pseu­do­ni­mie „Koli­ber” miał repu­ta­cję cier­pli­wego i pogod­niej­szego od daw­nego dowódcy „Sowy”. Teraz Adam San­ter, który nie­gdyś nie przy­jął Kaila do woj­ska, sta­cjo­no­wał w stre­fie A i dowo­dził tam­tej­szymi żoł­nie­rzami. Maks wie­lo­krot­nie ana­li­zo­wał, jak mogłyby się poto­czyć ich losy, gdyby Kail sta­nął na pode­ście razem z nim i Simo­nem. Może dostałby swoje zada­nia i ni­gdy nie pokłó­ciłby się z przy­ja­cie­lem?

Maks wes­tchnął ciężko, opie­ra­jąc dłoń o furtkę pro­wa­dzącą na pose­sję Buko­vskich. Nim zdą­żył jed­nak wyko­nać kolejny krok, drzwi do domu otwo­rzyły się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Annuszka sta­nęła w progu, odgar­nęła gruby war­kocz i pod­bie­gła do chło­paka.

– Cześć, Maks – przy­wi­tała się cie­pło i poca­ło­wała go w poli­czek.

Chło­pak poczer­wie­niał. Cho­ciaż spę­dzali razem coraz wię­cej czasu, bli­skość panny Buko­vskiej wciąż go peszyła.

– Cześć. Ład­nie wyglą­dasz w tej nie­bie­skiej sukience – rzekł, nie­śmiało jej się przy­glą­da­jąc.

– Dzię­kuję. – Obró­ciła się wdzięcz­nie, pozwa­la­jąc, by kre­acja zawi­ro­wała wokół. – Z kolei ty wyglą­dasz jakoś blado. I chyba znowu schu­dłeś – stwier­dziła po chwili.

– Nie będę ukry­wał. Matka znowu musiała zwę­zić mi spodnie. Czasy są trudne, ale dziś zabie­ram cię na obiad. Radecki mówił, że w restau­ra­cji możemy zamó­wić, co tylko zechcemy – rzekł i podał jej ramię.

Annuszka chwy­ciła je ocho­czo i uśmiech­nęła się wdzięcz­nie.

– Ten cały „Koli­ber” wydaje się znacz­nie sym­pa­tycz­niej­szy od „Sowy”. W sumie to tro­chę zabawne, że wszy­scy dowódcy wybie­rają sobie pta­sie pseu­do­nimy.

Było po dru­giej, gdy pociąg z Wol­fen­bergu zaje­chał do Ruby. Nie­wielu dockich żoł­nie­rzy i urzęd­ni­ków wysia­dało na dworcu wschod­nim. W końcu to dwo­rzec główny znaj­do­wał się w przy­pi­sa­nej im stre­fie A. Ponie­kąd to wła­śnie pustki na pero­nie skło­niły pew­nego mło­dzieńca, by opu­ścił pojazd w tym miej­scu. Pierw­szy krok posta­wiony na ojczy­stej ziemi przy­pra­wił go o koła­ta­nie serca. Do nie­dawna myślał, że nie dane mu będzie ponow­nie oddy­chać tym samym powie­trzem, sły­szeć rodzimą mowę, widzieć dobrze znane budynki. Odniósł wra­że­nie, że nic się nie zmie­niło. Gdy jed­nak zoba­czył wielką tablicę sto­jącą przed wej­ściem do budynku dworca, zro­zu­miał, że zmie­niło się wszystko.

Gra­fika przy­sło­nięta grubą szybą przed­sta­wiała mapę mia­sta. Było inne od tego, które Kail zapa­mię­tał sprzed dzie­wię­ciu mie­sięcy. Przez śro­dek Ruby prze­cho­dził mur dzie­lący sto­licę na dwie czę­ści. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wała się legenda i to ona w pierw­szej kolej­no­ści zwró­ciła uwagę chło­paka. Czer­wo­nym kolo­rem zazna­czono budynki, które zaj­mo­wało dockie woj­sko. Ska­no­wał wzro­kiem nazwy ulic, aż zatrzy­mał się na Srebr­nej 16. Intu­icja go nie zawio­dła. Pod­skór­nie czuł, że ich prze­stronne miesz­ka­nie miało wystar­cza­jący poten­cjał, aby sku­sić Doków. Teraz pozo­stało pyta­nie, co się stało z jego rodziną.

Kail miał prze­pustkę upraw­nia­jącą do wej­ścia do strefy zarówno A, jak i B, ale wie­dział, że nie będzie mógł jej nad­uży­wać. Posia­dał rów­nież dockie doku­menty, ale wolał z nich nie korzy­stać. W nie­wiel­kiej walizce spo­czy­wał mun­dur, który zdjął przed wyj­ściem z pociągu. Musi się go pozbyć w pierw­szej kolej­no­ści. Alek­san­der Weiss powi­nien prze­stać ist­nieć. Im szyb­ciej ludzie o nim zapo­mną, tym bez­piecz­niej dla Karova i jego bli­skich. Chło­pak zda­wał sobie sprawę, że zanim podej­mie dal­sze kroki, musi usta­lić, co się stało z jego rodziną. Utkwił wzrok w samot­nym jasnym punk­cie, umiesz­czo­nym na mapie po sewic­kiej stro­nie muru. Wszystko wska­zy­wało na to, że obce woj­ska nie zajęły domu Annuszki. To wła­śnie tam posta­no­wił szu­kać infor­ma­cji.

Wie­dział, że w tym okrut­nym świe­cie liczy się plan, ale na szczę­ście miał dobrego nauczy­ciela. Do jego reali­za­cji posta­no­wił przy­stą­pić meto­dycz­nie. Naj­pierw musi się dowie­dzieć, gdzie prze­by­wają Maks i ciotka Anna, następ­nie pozbyć się nie­któ­rych zaka­za­nych przed­mio­tów. Posta­no­wił, że włoży mun­dur do płó­cien­nego worka, a worek wrzuci do rzeki. Dobrym pomy­słem byłaby też wymiana nowych skó­rza­nych butów na takie, na które mógł sobie pozwo­lić prze­ciętny Kas­se­ryj­czyk. Kail wciąż się bał potknię­cia. Intu­icyj­nie spo­glą­dał za sie­bie, by spraw­dzić, czy nikt go nie śle­dzi. Ponie­kąd naba­wił się manii prze­śla­dow­czej. Ale czy dało się jej unik­nąć?

– Dobrze, że mu nie ule­głem, gdy chciał mi wci­snąć tę wielką walizkę – mruk­nął pod nosem i ruszył przed sie­bie.

W dro­dze odru­chowo nasłu­chi­wał odgłosu cięż­kich ofi­cer­skich butów. Cały czas miał wra­że­nie, że Char­les Vogel kro­czy tuż obok. Kiedy spo­glą­dał w bok, ogar­niało go jed­nak doj­mu­jące uczu­cie pustki. Był sam. Cał­kiem sam. I tak miało pozo­stać. Odgar­nął z twa­rzy kosmyki jasnych przy­dłu­gich wło­sów. Czy już nikt nie zrobi tego za niego? Czy już nikt nie przy­po­mni mu, by szedł z pod­nie­sioną głową? Nikt nie poprawi koszuli i nie zwróci uwagi, by zapiął mary­narkę?

– Jakie to wszystko trudne – szep­nął, czu­jąc ucisk w żołądku wywo­łany nie tyle stre­sem, ile jakimś nie­przy­jem­nym uczu­ciem, jakby w środku rosła mu pul­su­jąca gula. Momen­tami do głosu docho­dziła roz­pacz, ale dawał radę ją wyci­szać. Myślał o rodzi­nie, o jej bez­pie­czeń­stwie i o pla­nie. Adre­na­lina pozwa­lała mu się sku­pić na zada­niu. Nie mógł teraz pozwo­lić umy­słowi zba­czać na dziwne tory. Wybrał i przy­szło mu się mie­rzyć z kon­se­kwen­cjami.

Opu­ścił gmach dworca. Naprze­ciwko znaj­do­wała się poczta. Uwagę chło­paka przy­kuł nie­ty­powy ele­ment przy­twier­dzony do ściany dworca. Czer­wone flagi z wize­run­kiem niedź­wie­dzi sta­no­wiły nowy doda­tek do zna­nego obrazka. Dotąd widy­wał je jedy­nie w książ­kach, a teraz przy­wi­tały go, led­wie wyszedł na główną ulicę. O tej porze nie była szcze­gól­nie zatło­czona. Więk­szość doro­słych wciąż pra­co­wała, a dzie­ciaki dopiero koń­czyły zaję­cia w szko­łach. Kail przy­spie­szył kroku na widok nad­jeż­dża­ją­cego tram­waju. W pierw­szej chwili chciał do niego wsiąść, lecz coś go powstrzy­mało. Po któ­rej stro­nie powi­nien sta­nąć – dockiej, a może kas­se­ryj­skiej? Czy na powrót stał się Kailem Karo­vem? Czy LAB-110223-08Ruba ożył? Cho­lera, wciąż miał w kie­szeni i walizce dockie kły. Gdzie powi­nien wymie­nić walutę? Wziął kilka głęb­szych odde­chów i przy­po­mniał sobie, że prze­cież zna­lazł się w stre­fie B. Tu mogły nie obo­wią­zy­wać podziały w komu­ni­ka­cji miej­skiej. Tym razem nie było przy nim Char­lesa Vogla, który poka­zy­wał wszystko pal­cem. Musiał radzić sobie sam, wyko­rzy­stać to, czego się nauczył.

Osta­tecz­nie Kail zde­cy­do­wał, że do Annuszki pój­dzie na pie­chotę. Musiał poko­nać ze dwa kilo­me­try. Nic trud­nego. Szedł, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z prze­chod­niami. W myślach ukła­dał różne hipo­te­tyczne sce­na­riu­sze. Wciąż zasta­na­wiał się, co Simon powie­dział Mak­sowi. Czy przy­znał się przy­ja­cie­lowi do swo­jej zdrady? Po wszyst­kich przej­ściach Kail nie czuł do niego szcze­gól­nej urazy. Jak nikt inny wie­dział, że strach odbiera trzeź­wość myśle­nia. Musiał przed­sta­wić jed­nak rodzi­nie bez­pieczny prze­bieg wyda­rzeń. Nie mógł prze­cież wyznać, że od początku stycz­nia prze­by­wał w luk­su­so­wej posia­dło­ści, rywa­li­zu­jąc z dockim mini­strem na strzel­nicy i knu­jąc z jego kuzy­nem. Wszy­scy zapewne pomy­śle­liby, że zwa­rio­wał, ale nie to było dla Karova naj­waż­niej­sze w tym całym sza­leń­stwie. Wie­dział, iż pod żad­nym pozo­rem nie może wyma­wiać imie­nia i nazwi­ska Char­lesa Vogla. Nie mógł nara­żać go na nie­bez­pie­czeń­stwo. Powi­nien rów­nież za wszelką cenę ukry­wać wzór wyta­tu­owany na nad­garstku.

Sewicka strona Ruby witała przy­jezd­nych wido­kiem fabryk i zakła­dów. Kail nie­jed­no­krot­nie bywał już w dziel­nicy prze­my­sło­wej, a jed­nak zasko­czyła go tym, jak bar­dzo się roz­ro­sła. Ze wszyst­kich stron dobie­gał do niego hałas. Stu­kot docho­dzący z zakła­dów, war­kot sil­ni­ków, odgłos pra­cu­ją­cych maszyn. Po dro­dze minął kilku robot­ni­ków w osmo­lo­nych ogrod­nicz­kach lub poprze­cie­ra­nych ubra­niach robo­czych. Przy­po­mniał sobie o dedy­ka­cji dla ludzi wiecz­nie zmę­czo­nych i znów poczuł w środku pul­su­jącą gulę. Zagryzł zęby i jesz­cze bar­dziej przy­spie­szył kroku. Przy­sta­nął przed przej­ściem, by prze­pu­ścić nad­jeż­dża­jący samo­chód. Po dru­giej stro­nie ulicy zoba­czył kilka kwit­ną­cych krze­wów. To zwia­sto­wało nad­cho­dzące lato. Cho­lera, jakże inne będzie od zeszło­rocz­nego. Kurwa mać, jaki on był inny! Wyobra­ził sobie Char­lesa sto­ją­cego naprze­ciwko. Gdyby fak­tycz­nie tak się stało, bez waha­nia rzu­ciłby się ku niemu pędem.

– Dla­czego pan tak stoi? Samo­chody już prze­je­chały. – Usły­szał ochry­pły głos jakiejś sta­ruszki.

Kas­se­ryj­ski język momen­tal­nie go otrzeź­wił.

– Tak, prze­pra­szam. Zaga­pi­łem się.

Nie wie­dział, czy fak­tycz­nie mówił z obcym akcen­tem, czy tylko sobie to wma­wiał. Prze­szedł na drugą stronę i skrę­cił. Szedł wyszczer­bio­nym chod­ni­kiem i usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie kilka kwe­stii. Musi pamię­tać, że w tym świe­cie jego jasne włosy i nie­bie­skie oczy prze­stały sta­no­wić jaki­kol­wiek atut. Należy rów­nież prze­sta­wić się na myśle­nie w języku kas­se­ryj­skim. Naj­waż­niej­szym i zara­zem naj­trud­niej­szym zada­niem było jed­nak zapo­mnie­nie o Char­le­sie. Dostał moż­li­wość powrotu do swo­jego daw­nego życia. Sko­rzy­stał z niej i nie powi­nien ana­li­zo­wać alter­na­tyw­nych wer­sji roz­woju wyda­rzeń.

– Pod­ją­łeś decy­zję – pouczył samego sie­bie i skrę­cił w kolejną boczną uliczkę.

W oddali uka­zał się słynny dom Buko­vskich. Kail wes­tchnął gło­śno i odgar­nął włosy z czoła. Bagaż powoli zaczy­nał mu cią­żyć i kolejny raz dzię­ko­wał sobie, że nie przy­jął od Char­lesa gigan­tycz­nej walizki, w któ­rej Dok wyniósł go z LAB-u. Wspo­mnie­nie tam­tych chwil wywo­łało w nim nostal­gię. Obaj byli silni i zaszli tak daleko. Wiele wska­zy­wało na to, że nawet dalej niż Alek­san­der pierw­szy.

Kail prze­rwał roz­wa­ża­nia i pod­niósł wzrok. Do furtki zbli­żał się męż­czy­zna. Adre­na­lina momen­tal­nie dodała mu sił. Zaczął biec w jego kie­runku. Wszę­dzie poznałby tę twarz. To apte­karz, ojciec Annuszki.

– Panie Buko­vski! – zawo­łał.

Daniel led­wie zdą­żył prze­krę­cić klu­czyk w furtce, gdy usły­szał woła­nie mło­dzieńca. Odwró­cił głowę w jego stronę, skó­rzany nese­ser wypadł mu z ręki. Wów­czas i Kail przy­sta­nął. Nese­ser koja­rzył mu się z jed­nym: z feralną zdradą Simona Morka.

– Kail? – wychry­piał męż­czy­zna.

Zastygł w miej­scu i patrzył na niego, jakby zoba­czył ducha. Uchy­lił usta, lekko kle­piąc się po policzku. Zapewne sądził, że ten gest go ocuci. Chło­pak prze­łknął ślinę. Liczył, że nie będzie zmu­szony do żad­nych głęb­szych wyja­śnień. Posta­no­wił wyko­rzy­stać chwi­lowe zasko­cze­nie Buko­vskiego, by jak naj­szyb­ciej zdo­być potrzebne infor­ma­cje.

– Potrze­buję pań­skiej pomocy – rzekł, pod­cho­dząc bli­żej.

– O Boże, moja teściowa miała rację – powie­dział męż­czy­zna i przy­ło­żył dłoń do serca. – Wszy­scy mówili, że nie żyjesz.

Kail wie­dział, że nie powi­nien się teraz sku­piać na zbęd­nych szcze­gó­łach. Cho­ciaż zacie­ka­wiła go wzmianka o babce Annuszki, nie miał teraz czasu na dys­ku­sje. Dopóki nie dowie się, gdzie jest jego rodzina, nie osią­gnie spo­koju potrzeb­nego do nor­mal­nej egzy­sten­cji.

– To długa histo­ria. Teraz szu­kam swo­jego brata i ciotki. Czy wie pan, gdzie ich prze­sie­dlono?

– Nie do wiary, nie do wiary – mru­czał pod nosem męż­czy­zna, dra­piąc się po łysej gło­wie.

– Musi mi pan pomóc! – powie­dział w końcu Kail pod­nie­sio­nym gło­sem. – Pro­szę – dodał ciszej, kiedy uświa­do­mił sobie, że jego ton mógł brzmieć roz­ka­zu­jąco.

Pan Buko­vski pod­trzy­my­wał się płotu i oddy­chał ciężko. Sta­rał się upew­nić, że nie ma żad­nych oma­mów. Pró­bo­wał ze wszyst­kich sił przy­po­mnieć sobie adres, ale ni­gdy nie miał pamięci do liczb.

– Miesz­kają w kamie­nicy przy ulicy Czer­wo­nej. Obok placu, na któ­rym dawno temu znaj­do­wała się fabryka. Doj­dziesz tam, jak skrę­cisz w lewo w uliczkę za domem i będziesz szedł cały czas pro­sto. – Pró­bo­wał wska­zać mu drogę.

Mach­nął ręką w lewą stronę. A potem jesz­cze raz i kolejny. Kail pró­bo­wał nadą­żyć za jego nie­dba­łymi instruk­cjami.

– To daleko?

– Nie. Jakieś pięt­na­ście minut stąd. Naj­le­piej będzie, jak na miej­scu zapy­tasz o Gustava Mru­kova. On koja­rzy loka­to­rów. – Uśmiech­nął się krzywo po tym, jak wymó­wił nazwi­sko Sewity. Jego aku­rat zapa­mię­tał bar­dzo dobrze.

– A kogo mam o niego pytać? – zdzi­wił się Kail.

– No, ludzi przy ulicy Czer­wo­nej. Mru­kova zna każdy. Cho­ciaż spo­ufala się z miesz­kań­cami, nie daj się zwieść. To szy­cha. Zde­cy­do­wa­nie więk­sza niż chce, żeby­śmy myśleli. To jemu rapor­tują woj­skowi. Przy­naj­mniej tak mówią ludzie.

– A skąd on ma wie­dzieć, co się stało z moją rodziną?

– Bo mieszka z loka­to­rami w tym samym budynku.

– Jakaś sewicka szy­cha mieszka z Kas­se­ryj­czy­kami? Czy to nie dziwne? – dopy­ty­wał się Kail z powąt­pie­wa­niem.

– Nie znasz go. Zresztą, ja tylko powta­rzam, co inni mówią. Uwa­żaj na sie­bie, synu. – Pokle­pał go po ramie­niu. – Następ­nym razem możesz już nie mieć tyle szczę­ścia.II. NIETYPOWE ZAPROSZENIE

II.

Nie­ty­powe zapro­sze­nie

Gdzie dwóch się bije, tam trzeci wpro­wa­dza zamęt.

Ruba (Kas­se­ria)

Kail szedł we wska­za­nym przez Buko­vskiego kie­runku i co pewien czas pytał o drogę. Nie­gdyś cał­kiem dobrze odnaj­dy­wał się w tym mie­ście, a teraz zaczy­nał się gubić. Czy to z powodu zmian nazw ulic, a może nowych szyl­dów skle­pów? Po dro­dze mijał kilka zna­jo­mych lokali. Nie­które były zamknięte. Inne figu­ro­wały pod zmie­nioną nazwą. Musiał się pogo­dzić z fak­tem, że Ruba nie była już tą, którą znał. Musiał rów­nież zaak­cep­to­wać swoje prze­zna­cze­nie. Nie dla niego były huczne ban­kiety. Nie dla niego było życie wśród elit. Nie dla niego występy w teatrze. I Char­les rów­nież nie był dla niego.

Spu­ścił głowę i utkwił wzrok w czub­kach butów. Skó­rzane ofi­cerki, jesz­cze pach­nące nowo­ścią. Nie powinny tak wyglą­dać. Cicho prze­klął po docku i zbo­czył z wyzna­czo­nej ścieżki. Skrę­cił w prawo. Wszedł w boczną, cia­sną uliczkę. Zawil­go­cone ściany budyn­ków pora­stał gęsty bluszcz. Czarny kot miauk­nął gło­śno i prze­biegł mu drogę. Alek­san­der Weiss niczego się nie bał, Alek­san­der Weiss nie wie­rzył w głu­pie zabo­bony. Pozo­stał jed­nak pewien pro­blem. Alek­san­der Weiss prze­stał ist­nieć.

Kail minął omszałe schodki pro­wa­dzące na tyły pod­rzęd­nego baru i wyszedł na nie­wielki plac, na któ­rym kie­dyś mie­ścił się rynek. Tym razem szczę­ście go nie opu­ściło. To miej­sce wciąż tęt­niło życiem. Kail nie mógł dopu­ścić do sytu­acji, w któ­rej zdra­dzą go szcze­góły, a przez emo­cjo­nu­jące spo­tka­nie z Buko­vskim miał ochotę pognać pro­sto do rodziny. Uzmy­sło­wił sobie jed­nak, że w nie­wielkiej walizce wciąż spo­czywa docki mun­dur, który zamie­rzał wrzu­cić do rzeki.

– Ładne trze­wiki – skła­mał, pochy­la­jąc się nad stra­ga­nem zgar­bio­nej prze­kupki.

Były zsza­rzałe, wytarte, ale pode­szwa jesz­cze się trzy­mała. Ide­alne buty dla Kaila Karova, kas­se­ryj­skiego kel­nera.

– Podo­bają ci się, mło­dzień­cze? – Uśmiech­nęła się sze­roko, z dumą pre­zen­tu­jąc lśniący srebrny ząb.

Karov posta­no­wił od razu przejść do rze­czy. Nie powi­nien tra­cić czasu na poga­duszki. Schy­lił się, by roz­wią­zać sznu­ro­wa­dła, a następ­nie zdjął prawy but i otrze­pał go z pia­sku.

– Takich pani nie widziała i takie są tutaj trudno dostępne. Wymie­nię je na te trze­wiki. – Wska­zał na obdra­pane buty sto­jące na stra­ga­nie. – Jeśli pani dorzuci mi jesz­cze trzy­dzie­ści piór. Uwa­żam, że to uczciwa pro­po­zy­cja.

Na widok nowych ofi­cer­skich butów aż zaświe­ciły jej się oczy. Skóra wciąż była błysz­cząca. Na takie z pew­no­ścią znaj­dzie kupca! Gdy Kail wspo­mniał o dopła­cie, unio­sła swoje krza­cza­ste brwi. Pomarsz­czona dłoń bez­wied­nie zaczęła bawić się bran­so­letą.

– Skąd ty się urwa­łeś, mło­dzień­cze? Jakie pióra? Prze­cież kas­se­ryj­ska waluta prze­stała obo­wią­zy­wać. Do obiegu wpro­wa­dzono sewic­kie vor­mity. Co powiesz na wymianę i czter­dzie­ści vor­mi­tów?

Chło­pak wyobra­ził sobie sto­ją­cego obok Char­lesa Vogla. Nie­mal sły­szał, jak go poucza i upo­mina, że nie powi­nien przy­jeż­dżać tak pospiesz­nie, bez przy­go­to­wa­nia. Kail nie znał prze­licz­nika, więc musiał się wyka­zać spry­tem. Pod­szedł do sąsied­niego sto­iska, na któ­rym jakiś mło­dzik sprze­da­wał warzywa.

– Ile za worek ziem­nia­ków? – zapy­tał gło­śno.

– Osiem­dzie­siąt vor­mi­tów – odparł sprze­dawca.

Wró­cił do kobiety, któ­rej rap­tow­nie zrze­dła mina.

– Zgo­dzi się pani na wymianę i zapłaci sześć razy tyle co za worek ziem­nia­ków albo poszu­kam innego sprze­dawcy. To i tak dobra cena.

Kobieta zazgrzy­tała zębami, ale osta­tecz­nie kiw­nęła głową. W ten oto spo­sób dobili targu. Kail zmie­nił buty i ponow­nie odda­lił się w stronę ponu­rej uliczki. Chciał skrę­cić w lewo. Niczego wię­cej nie pra­gnął, niż ruszyć w kie­runku ulicy Czer­wo­nej i odna­leźć tajem­ni­czego Gustava Mru­kova. Musiał jed­nak usta­lić pewne prio­ry­tety. W jego walizce wciąż spo­czy­wały mun­dur i płó­cienny worek. Słowa Buko­vskiego dały mu do myśle­nia. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach pozbyłby się go w nocy. Gdy usły­szał, że jego bli­skich dogląda jakaś woj­skowa szy­cha, zmie­nił zda­nie. Nie mógł mieć przy sobie zaka­za­nych przed­mio­tów. Ruszył więc przed sie­bie. Wie­dział, że pro­wa­dzi wyścig z cza­sem. Ludzie wycho­dzili już z pracy, a wybrzeża rzeki Morgi sta­no­wiły wprost ide­alne miej­sce dla spa­ce­ro­wi­czów. Do oble­ga­nych punk­tów nale­żał także most Lasko­vski, po któ­rym można było przejść na drugi brzeg. Karov zamie­rzał wrzu­cić paku­nek do wody, led­wie jed­nak wszedł na pomost, zoba­czył w oddali punkt, który wzbu­dził w nim nie­po­kój. Jakieś bramki. Czemu słu­żyły? Dopiero gdy minął go prze­jeż­dża­jący samo­chód o obcych reje­stra­cjach, uzmy­sło­wił sobie, że było to przej­ście gra­niczne. Po dru­giej stro­nie sta­cjo­no­wali Docy.

– Idiota – skar­cił samego sie­bie i momen­tal­nie zawró­cił.

Zaczy­nał rozu­mieć, dla­czego Char­les tak bar­dzo bun­to­wał się przed jego przy­jaz­dem do Ruby. On się po pro­stu sza­le­nie mar­twił. Tu każdy ruch wysta­wiał Karova na nie­bez­pie­czeń­stwo. Vogel pojął jed­nak, że nie może odbie­rać mu prawa o decy­do­wa­niu o sobie, nawet jeśli te wybory miały nieść ryzyko. Docki mun­dur skry­wany w walizce i tatuaż ukryty pod apaszką sta­no­wiły aktu­al­nie jego naj­więk­szy pro­blem. Pierw­szego musiał się pozbyć, dru­giego powi­nien strzec. I lepiej, żeby zamie­nił jed-wabną apaszkę na coś, co nie rzuca się w oczy. Nad­cho­dziło lato i nie mógł już zakry­wać się dłu­gimi ręka­wami.

Szedł chwilę zre­zy­gno­wany, gdy nagle jego uwagę przy­kuł kiosk. Nie­wiele myśląc, wychy­lił się do okienka.

– Bute­leczkę nafty i zapałki popro­szę – powie­dział, delek­tu­jąc się każ­dym kas­se­ryj­skim wyra­zem.

– A co pan będzie palił? – zapy­tała z uśmie­chem wyjąt­kowo atrak­cyjna kasjerka.

– Pamiątki po mojej byłej – odparł.

Zachi­cho­tała i podała mu wszystko w papie­ro­wej tor­bie. Karov zapła­cił pie­niędzmi, które uzy­skał ze sprze­daży butów. Nie chciał się­gać do ukry­tych w walizce dockich kłów. To byłaby osta­tecz­ność.

Ponow­nie wró­cił na tę samą ulicę, ale zamiast iść w opi­sa­nym przez Buko­vskiego kie­runku, skrę­cił w stronę cia­snej uliczki. Przy omsza­łych schod­kach pro­wa­dzą­cych na zaple­cze baru stał spory kosz na śmieci. Była pora obia­dowa, liczył więc, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Otwo­rzył walizkę, wyjął z niej docki mun­dur i szyb­kim ruchem wrzu­cił do pobli­skiego kubła. Zaj­rzał do papie­ro­wej torby i uzmy­sło­wił sobie, że oprócz zaku­pio­nych przed­mio­tów atrak­cyjna kasjerka dorzu­ciła mu rów­nież kar­teczkę ze swoim nume­rem tele­fonu. Szkoda. Nie­wiele myśląc, torba rów­nież tra­fiła do meta­lo­wego kubła na śmieci. Następ­nie oblał jego zawar­tość naftą i wrzu­cił zapałkę. Chwilę patrzył na ulat­nia­jący się dym. Wie­dział, że nie powi­nien pozo­sta­wać w tym miej­scu zbyt długo. Jeśli docki mun­dur spło­nie w cało­ści, wezmą jego czyn za akt wan­da­li­zmu. Jeśli nie, ludzie będą snuć różne domy­sły i teo­rie spi­skowe, ale bez jego udziału. Wła­śnie dla­tego Kail się ulot­nił, a wraz z nim znik­nął jeden z dowo­dów obec­no­ści w Wil­czym Dwo­rze.

W stronę ulicy Czer­wo­nej kie­ro­wał się z drżą­cym ser­cem. Na tor­sie, za cien­kim mate­ria­łem koszuli spo­czy­wały doku­menty Alek­san­dra i prze­pustka, z któ­rej ni­gdy nie zamie­rzał korzy­stać. Bał się, że Mru­kov prze­szuka mu walizkę. Musiał być ostrożny. Prze­czu­wał, że zosta­nie prze­py­tany, dla­tego miał gotową histo­rię.

– Mój Alek­san­der niczego się nie boi – powtó­rzył pod nosem słowa Char­lesa.

Kilka głęb­szych odde­chów. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Prze­cież już wybrał. I wybrał mądrze. Teraz będzie się trzy­mać obra­nej ścieżki. Wtem jego uwagę zwró­cił nasto­la­tek prze­jeż­dża­jący na rowe­rze. Bingo.

– Prze­pra­szam! – zawo­łał i pod­biegł w jego stronę.

– Tak? – rzekł tam­ten, zwal­nia­jąc.

– Gdzie znajdę kamie­nicę Gustava Mru­kova?

– To tam­ten budy­nek z czer­wo­nej cegły – odpo­wie­dział mło­dzik.

Kail podzię­ko­wał mu, ukło­nił się za grzecz­nie niż wyma­gała tego oka­zja i przy­spie­szył kroku. Szedł we wska­za­nym kie­runku, aż jego oczom uka­zał się spory plac oto­czony kwit­ną­cymi krze­wami. Nim zdą­żył do niego podejść, usły­szał pisk opon. Samo­chód za nim zatrzy­mał się nagle. Wysiadł z niego męż­czy­zna w czar­nej koszuli i nie­dbale narzu­co­nej na nią kami­zelce. Na ramio­nach dum­nie pre­zen­to­wały się sewic­kie pagony. Kail zwró­cił twarz w jego stronę, a wtedy ten pobladł.

– Rodion. – Z jego ust wyrwało się jedno słowo, któ­rego Kail nie znał i któ­rego zna­cze­nia nie rozu­miał.

– Prze­pra­szam, mówi pan do mnie?

Na twa­rzy nie­zna­jo­mego poja­wił się dziwny uśmiech. Kon­ster­na­cja ustą­piła na rzecz nie­zna­nej, innej emo­cji, któ­rej Kail nie potra­fił zin­ter­pre­to­wać.

– Nic takiego. Coś sobie mruk­ną­łem pod nosem – rzekł bez­tro­sko męż­czy­zna, prze­cze­su­jąc przy­długą brą­zową grzywkę. – Mogę ci pomóc? Wyglą­dasz na zagu­bio­nego – przy­znał z nutą tro­ski.

Kail ścią­gnął brwi. Po mie­sią­cach trud­nych doświad­czeń nie stra­cił czuj­no­ści, jed­nak musiał uzy­skać nie­zbędne infor­ma­cje. Męż­czy­zna mówił po sewicku, wpla­ta­jąc do tego języka poje­dyn­cze kas­se­ryj­skie słowa.

– Szu­kam Anny i Mak­sy­mi­liana Karo­vów – oznaj­mił Kail tak poważ­nym tonem, na jaki tylko potra­fił się zdo­być.

– To się świet­nie składa, bo będą dziś na moim przy­ję­ciu w nowo otwar­tym lokalu towa­rzy­skim – odparł, pod­szedł do Kaila i chwy­cił go pod lewe ramię. – I ty też czuj się zapro­szony. Chodź, zapro­wa­dzę cię. Zro­bimy twoim bli­skim nie­spo­dziankę.

Prawa dłoń Karova moc­niej zaci­snęła się na rączce walizki. Ta nagła wylew­ność wcale go nie zasko­czyła. Prze­żył już Char­lesa, który w towa­rzy­stwie trak­to­wał go jak narze­czo­nego. Prze­żył jego matkę, która przy każ­dej oka­zji zada­wała mu oso­bi­ste pyta­nia. I wresz­cie prze­żył Lutza Vogla, który oka­zał się wyra­cho­wa­nym psy­cho­patą. Dla­czego dzi­waczne zacho­wa­nie wysoko posta­wio­nego Sewity mia­łoby go zasko­czyć?

– Dobrze – powie­dział wyuczo­nym, zaczerp­nię­tym od Char­lesa tonem.

Jego obo­jętny głos zasko­czył Mru­kova. Zwy­kle miał do czy­nie­nia z trzema rodza­jami Kas­se­ryj­czy­ków. Prze­stra­szo­nymi, przy­po­chle­bia­ją­cymi się lub podejrz­li­wymi. Ten chło­pak zda­wał się nie zali­czać do żad­nej z tych grup.

– Pan nazywa się Kail? – zapy­tał Mru­kov, łącząc fakty. Po cichu liczył, że zasko­czy chło­paka swoją wie­dzą.

– A pan nazywa się Gustav – oznaj­mił Kail bez zająk­nię­cia.

Mru­kov ponow­nie się zdzi­wił. Wszystko wska­zy­wało na to, że ten był dość dobrze zorien­to­wany. Zro­biło się cie­ka­wie. Gustav posta­no­wił wyło­żyć kolejną kartę na stół i dać chło­pa­kowi odczuć, że wie o nim wię­cej, niż ten mógłby przy­pusz­czać.

– Pana kuzyn myśli, że pan zgi­nął. Och, jaka to będzie nie­spo­dzianka!

Prze­szli przez plac. Uwagę Karova zwró­ciła sucha, jakby od lat nie­uży­wana fon­tanna. Naj­bar­dziej inte­re­su­jący oka­zał się jed­nak duży sto­jący na placu budy­nek. Podob­nie jak ich kamie­nica był wznie­siony w cało­ści z czer­wo­nej cegły. Kształt, komin i masywne drzwi wska­zy­wały jed­nak, że pier­wot­nie nie peł­nił funk­cji budynku miesz­kal­nego.

– To tam znaj­duje się pana lokal? – Kail zmie­nił temat.

– Tak, wszystko ci pokażę, a teraz chodźmy.

Gustav przy­spie­szył, a Kail musiał dorów­nać mu kroku. Już po zamie­nie­niu kilku zdań męż­czy­zna wydał się Karo­vowi podej­rza­nie wesoły, a w tych okrut­nych cza­sach była to nie­ty­powa cecha. Wręcz nie­po­ko­jąca. Cały czas pamię­tał jed­nak słowa Buko­vskiego. Wie­dział, że musi się pil­no­wać. Ważyć każde słowo. Być moż­li­wie sza­rym, zwy­kłym i nie­rzu­ca­ją­cym się w oczy czło­wie­kiem.

– Nie wiem, czym zasłu­ży­łem sobie na życz­li­wość z pana strony, ale nie chciał­bym pana faty­go­wać. Wła­ści­wie to wystar­czy mi jedy­nie wska­za­nie adresu – rzekł w końcu Kail.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego i obda­rzył chło­paka jed­nym ze swo­ich sze­ro­kich uśmie­chów. Karov odniósł wra­że­nie, że w jego zie­lo­nych oczach widzi cień obłędu.

– Przejdźmy na ty, towa­rzy­szu.

– To byłoby chyba nie­sto­sowne – rzekł, pod żad­nym pozo­rem nie chcąc burzyć dzie­lą­cego ich dystansu. – Pan jest wła­ści­cie­lem rów­nież tych kamie­nic? – Wska­zał na budynki sto­jące przy gma­chu sta­rej fabryki.

Podej­rze­wał, że gdzieś tam jest jego rodzina. Wolałby zapu­kać. Przy­wi­tać się. Mieć chwilę pry­wat­no­ści. Zamiast tego musiał grać w kolejną gierkę, nie wie­dząc, jaki cel ma jego roz­mówca.

– Och, jak ja nie lubię słowa „wła­ści­ciel”. Jest takie pre­ten­sjo­nalne, nie sądzisz? – zapy­tał, na co Kail wzru­szył ramio­nami. – Sta­ram się wpro­wa­dzić w kamie­ni­cach wspól­no­towy cha­rak­ter. Nie igno­ruję tego, co dzieje się u innych loka­to­rów. Prze­cież regu­lar­nie ich widuję, prze­cież miesz­kamy w jed­nym budynku.

Skie­ro­wali się na tyły sta­rej fabryki. Po dro­dze minęli grupkę męż­czyzn, któ­rzy na widok Gustava zdjęli czapki i kiw­nęli gło­wami.

– Widzisz, jak mnie sza­nują? – zapy­tał Mru­kov.

Kail bar­dzo dobrze znał reak­cje ludzi, któ­rych sam okre­ślał mia­nem wiecz­nie zmę­czo­nych. W ich oczach nie widział podziwu, tylko strach. Naj­chęt­niej podzię­ko­wałby Gusta­vowi za pomoc i na wła­sną rękę rozej­rzał się po oko­licy, pyta­jąc o Karo­vów innych miesz­kań­ców pobli­skich budyn­ków. Miał jed­nak pecha, że tra­fił na Mru­kova, a ten naj­wy­raź­niej tutaj rzą­dził. Nie mógł uciec z plan­szy, gdy gra już się roz­po­częła.

– Dla­czego nie chcesz po pro­stu podać mi numeru miesz­ka­nia i budynku?

Gustav zatrzy­mał się w poło­wie kroku. To, że pro­po­no­wał mu przej­ście na „ty”, nie ozna­czało, że przy­pusz­czał, iż chło­pak osta­tecz­nie na to przy­sta­nie.

– Lubię oglą­dać ludz­kie reak­cje. Kie­dyś marzy­łem, żeby zostać reży­se­rem albo sce­na­rzy­stą…

Karov uniósł brew. Gustav cią­gle zmie­niał temat i ucie­kał od odpo­wie­dzi na naj­waż­niej­sze pyta­nia.

– Spra­wiasz więc wra­że­nie czło­wieka pracy, a takim ludziom nie wolno prze­szka­dzać i prze­sad­nie odry­wać ich od codzien­nych obo­wiąz­ków, nie­praw­daż?

Zatrzy­mali się przed odra­pa­nymi sta­rymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na zaple­cze lokalu. Mru­kov skrzy­żo­wał ręce na ramio­nach i spoj­rzał swo­jemu roz­mówcy pro­sto w oczy. Spryt Kaila spodo­bał mu się na tyle, że posta­no­wił na chwilę naru­szyć zasady gry, którą zaczął z nim toczyć.

– Poca­ło­wał­byś klamkę albo został­byś odpra­wiony przez współ­lo­ka­to­rów. Anna obec­nie jest w pracy. Mak­sy­mi­liana rów­nież nie ma w domu. Za dwie godziny orga­ni­zuję pierw­sze spo­tka­nie w nowo otwar­tym lokalu dla miesz­kań­ców kamie­nicy. Posa­dzę was przy jed­nym sto­liku. To naprawdę dobry pomysł.

Usta Kaila zaci­snęły się w wąską kre­skę. Wie­dział, że w tej pro­po­zy­cji był jakiś haczyk, ale nie potra­fił tego z Gustava wycią­gnąć. Żało­wał, że nie spa­lił doku­men­tów Alek­san­dra Weissa.

– Nie wiem, jak się odwdzię­czyć. Oba­wiam się, że nie mam pie­nię­dzy. Możesz prze­szu­kać moją walizkę – rzekł w końcu.

Liczył, że gdy sam to zapro­po­nuje, Gustav nie wykaże zain­te­re­so­wa­nia prze­szu­ki­wa­niem jego rze­czy.

– Nie ma takiej potrzeby – rzekł Mru­kov weso­łym tonem i pokle­pał chło­paka po ramie­niu. – A teraz chodź za mną.

Naci­snął rdze­wie­jącą klamkę i drzwi otwo­rzyły się z gło­śnym skrzyp­nię­ciem. Mruk­nął pod nosem, że będzie musiał je naoli­wić, ale Kail w żaden spo­sób nie zare­ago­wał na ten komen­tarz. Grunt, że unik­nął prze­szu­ki­wa­nia. Jeżeli jed­nak Gusta­vowi nie cho­dziło o pie­nią­dze i nie miał innych podej­rzeń doty­czą­cych zawar­to­ści jego walizki, to co nim kie­ro­wało?

Pomiesz­cze­nie, do któ­rego weszli, przy­po­mi­nało maga­zyn. Pod ścia­nami stały cięż­kie meta­lowe regały, na któ­rych pra­cow­nicy usta­wiali puszki kon­serw, sło­iki prze­two­rów, kar­tony kasz i worki z mąką. Minęli dwóch męż­czyzn tur­la­ją­cych cięż­kie drew­niane beczki pod ścianę.

– To aku­rat bar­dzo dobre wino. Spro­wa­dzi­li­śmy je z połu­dnia. Myślę, że przy­pad­nie do gustu bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym pod­nie­bie­niom. Twój współ­lo­ka­tor będzie pędził dla nas bim­ber. Ten alko­hol jest popu­larny wśród Kas­se­ryj­czy­ków, prawda? – Gustav wszedł po kilku niskich schod­kach na podest.

– Mój współ­lo­ka­tor? – zapy­tał Kail, pró­bu­jąc za nim nadą­żyć.

– No, Alfred Popo­vski. Bo zakła­dam, że zechcesz zamiesz­kać z bli­skimi?

Kail nie odpo­wie­dział, tylko kiw­nął głową, pró­bu­jąc nie zagu­bić się w natłoku infor­ma­cji. Tym­cza­sem Mru­kov wyjął z kie­szeni pęk klu­czy i zaczął prze­glą­dać je pod świa­tłem w poszu­ki­wa­niu wła­ści­wego. Wów­czas Karov obej­rzał się przez ramię i zauwa­żył, że pra­cow­nicy przy­glą­dają mu się z cie­ka­wo­ścią.

– Już mam – powie­dział Gustav, prze­krę­ca­jąc klucz w drzwiach.

Zamek był stary i wysłu­żony, dla­tego musiał użyć siły, aż ten ustą­pił. Od progu ude­rzył Kaila odu­rza­jący zapach kadzi­deł. Zna­leźli się w dłu­gim kory­ta­rzu wyło­żo­nym kil­koma per­skimi dywa­nami. Wzo­rzy­sta tapeta raziła w oczy krwi­stą czer­wie­nią, a postać damy z nagim biu­stem spo­glą­dała na nich z obrazu. W dłoni trzy­mała prze­kro­jony owoc i lubież­nie zli­zy­wała sok, który spły­wał jej po nad­garstku. Wcze­śniej Kail nie potra­fiłby go nazwać, ale po poby­cie w Wil­czym Dwo­rze wie­dział, że to mango.

– Zapro­sił pan rodziny miesz­ka­jące w kamie­nicy na otwar­cie bur­delu? – zapy­tał szcze­rze Kail.

– Nieee… Tak. W sumie to ponie­kąd tak. Ale bur­del jest tylko w tej czę­ści. W tej dru­giej, do któ­rej zaraz przej­dziemy, jest zwy­kły bar. Tu będą dziwki, a tam będzie można napić się wódeczki i zjeść kotlety mie­lone. Zatrud­ni­łem świetną kucharkę, a Kas­se­ryj­czycy uwiel­biają wódeczkę i kotlety mie­lone. Będą też zaką­ski, ogórki, grzyby mary­no­wane, gry kar­ciane na pie­nią­dze. Każdy znaj­dzie tu coś dla sie­bie – powie­dział wyraź­nie dumny ze swo­jego pomy­słu na biz­nes.

Tym razem Kail nie zdo­łał zacho­wać kamien­nego wyrazu twa­rzy. Patrzył na Gustava sze­roko otwar­tymi oczami. Nim zdą­żył coś powie­dzieć, w kory­ta­rzu poja­wiły się dwie osoby. Była to blon­dynka z orlim nosem w czer­wo­nym gor­se­cie i niski, szczu­pły chło­pak z krę­co­nymi wło­sami. Miał ciemną kar­na­cję, wydatne usta i złote kol­czyki w uszach. Nie­wąt­pli­wie pocho­dził z innego kraju. Kail ni­gdy nie widział czło­wieka, który choć w naj­mniej­szym stop­niu byłby do niego podobny. Tajem­ni­czy chło­pak wraz ze swoją towa­rzyszką nie­śli belkę czer­wo­nego aksa­mitu. Na widok mate­riału Gusta­vowi zabły­sły oczy.

– Wyśmie­ni­cie! Więc udało się go spro­wa­dzić. – Pogła­dził tka­ninę. – Myślę, że Anna Karov zgo­dzi się uszyć zasłony do poko­jów dla bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych gości.

– Gdzie go zanieść? – zapy­tała blon­dynka.

– Może do pokoju numer sześć na końcu kory­ta­rza. – Wska­zał im drogę. – I za pół godziny chcę widzieć kel­ne­rów przy barze. Tylko pamię­taj­cie o sto­sow­nym odzie­niu. To nie jest dobre na otwar­cie. Na począ­tek strój musi być dość uni­wer­salny – rzekł i zaha­czył pal­cami o kokardkę przy dekol­cie jej gor­setu.

Dziew­czyna poczer­wie­niała onie­śmie­lona tym ruchem.

– Też mam się sta­wić? – zapy­tał chło­pak.

Sewicki był na tyle podobny do kas­se­ryj­skiego, że Kail bez pro­blemu rozu­miał Gustava. Gdy jed­nak prze­mó­wił tajem­ni­czy cudzo­zie­miec, musiał się dokład­nie wsłu­chać, aby go zro­zu­mieć. Mówił po sewicku, ale z dziw­nym, tro­chę śpiew­nym akcen­tem.

– Nie, Rami. Ty nie. Kas­se­ryj­czycy otwar­cie twier­dzą, że nie lubią uroz­ma­ice­nia. Pod tym kątem są tro­chę podobni do Doków. Niby wal­czą o swoje idee, a jed­nak skry­cie mają się za tych lep­szych. Na tym wła­śnie polega ich sła­bość, a gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzy­sta. – Uśmiech­nął się pod nosem. – Kel­ner o takim wyglą­dzie może budzić zgor­sze­nie. Dajmy im więc to, co znają i lubią. Kel­nerki w dłuż­szych spód­ni­cach, ale z głęb­szymi dekol­tami, wódeczka, zaką­ski, kotlety mie­lone. Na uroz­ma­ice­nia przyj­dzie pora i raczej będzie do nich docho­dzić w tej czę­ści budynku.

Porów­na­nie Kas­se­ryj­czy­ków do Doków zasko­czyło Kaila, a jed­no­cze­śnie dało mu do myśle­nia. Po raz pierw­szy zgo­dził się z Gusta­vem w pew­nej kwe­stii: obie nacje pod­skór­nie uwa­żały się za naj­lep­sze. Dopiero po wizy­cie w Docji uzmy­sło­wił sobie, jak bar­dzo uprze­dzeni w wielu kwe­stiach byli jego rodacy.

– O czym myślisz? Dziw­nie zamil­kłeś. – Gustav spoj­rzał badaw­czo na Karova.

– Nie jestem pewien, czy Kas­se­ryj­czycy fak­tycz­nie aż tak bar­dzo lubią kotlety mie­lone.

– Lubią, odkąd wpro­wa­dzono kartki na mięso. Praw­dziwą pułapką ludz­kiej natury jest to, że naj­bar­dziej pra­gniemy tego, czego nie możemy mieć.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij