Czerwony Ptak. Wilczy Dwór - ebook
W złoto i srebro kroczył odziany, mając pod sobą zamek karciany.
Kail Karov żyje w ogarniętym wojną, okupowanym kraju. Aby przetrwać, musiał porzucić marzenia o karierze muzycznej i dostosować się do panujących warunków. Jego codzienność skupia się wokół pracy kelnera i drobnych działań dywersyjnych. Wszystko zmienia się, gdy w trakcie niespodziewanej kontroli chłopak zostaje wydany przez bliską osobę i schwytany przez wrogich żołnierzy.
Charles Vogel jest oficerem, należy do szanowanej, arystokratycznej rodziny. Po powrocie z frontu zdarzyło się jednak coś, co całkowicie odebrało mu dotychczasowy spokój. Aby zapomnieć o przeszłości, wyrusza do Kasserii, kraju, w którym żyje Kail. Kiedy na swojej drodze spotyka Karova, równie pokiereszowanego przez los jak on sam, w jego głowie pojawia się pomysł na zemstę.
Mocna, emocjonująca powieść, która przeniesie cię do innego świata, ale czy faktyczne jest on tak różny od naszego?
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-587-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Jeszcze pisklęta
Rzeczywistość nie jest jednakowa dla wszystkich.
Postrzegamy ją tak, jak nas nauczono.
Niezależnie od epoki, w której żyjemy,
Wyjście przed szereg jest gestem wybitnej odwagi.
Szczególnie wtedy, gdy wierzymy, że świat nas potępi.
Kiedy celowo opuszczamy to, co znane i bezpieczne,
I świadome rezygnujemy z aprobaty otoczenia,
Aby zawalczyć o ideały, które są dla nas ludzkie.
W tej drodze łatwo o pomyłkę,
Zderzenie ze ścianą wątpliwości.
Bo to, co ludzkie, bywa wadliwe,
Ale lepsze świadome poszukiwania
Niż ślepe dążenie za tłumami.
Ruba (Kasseria)
Był ciepły sierpniowy dzień. Nie z tych gorących, kiedy wszyscy rozpaczliwie wypatrują cienia, pod którym mogliby się ukryć przed palącym słońcem, ale pogodny i zachęcający do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu. Bogatsi urzędnicy i doccy żołnierze okupowali ogródki kawiarni i restauracji, a biedniejsi mieszkańcy skromnych osiedli rozkładali się na ławkach stojących w pobliżu kamienic. Lokal państwa Karovów znajdował się pomiędzy przemysłową częścią Ruby nazywaną przez mieszkańców kamieniołomami a najbogatszą dzielnicą miasta, pełną luksusowych dworków, zwaną gniazdami. Zajmowali zadbaną kamienicę przy ulicy Srebrnej 16. Budynek miał pięć pięter i odróżniał się od innych budowli oknami o łukowatym kształcie oraz balkonami ze zdobionymi balustradami.
O mieszkaniu państwa Karovów można powiedzieć tyle, że było ładne i przestronne. Podłogę pokrywał zarysowany tylko w dwóch miejscach drewniany parkiet, wielka duma pani domu – Anny Karov, w sporej kuchni znajdowały się oszklone szafki, a w trzech sypialniach stały obszerne, dwuosobowe łóżka wykonane z bukowego drewna. Niestety, choć lokal wyglądał na zadbany, sprawiał też wrażenie pustego. Jedynymi meblami w salonie były stolik kawowy i dwa wysłużone fotele. W trzech sypialniach zostały tylko łóżka, a miejsce dwudrzwiowych rzeźbionych szaf zajęła brzydka komoda, kupiona za bezcen. Z kuchni zniknęły kredens i masywny, okrągły stół, a zamiast niego pojawiły się niewielki turystyczny stolik i dwa wyjątkowo niewygodne taborety. Braki w umeblowaniu sprawiały, że mieszkanie automatycznie wydawało się większe. Znajomi rodziny i sąsiedzi dobrze wiedzieli, że ubogi wystrój niósł za sobą pewną historię.
Tak naprawdę rysy na ukochanym parkiecie Anny Karov powstały wskutek pospiesznego przesuwania fortepianu, który dziesięć lat temu wynieśli obcy żołnierze. Instrument nie był jednak największą stratą, bo chwilę przed nim wyprowadzili jej męża Teodora Karova. Sytuacja miała miejsce jeszcze przed oficjalnym wybuchem wielkiej wojny, a rodzina wciąż nie mogła pogodzić się z utratą pana domu. Anna sprzedała większość drogocennych przedmiotów i od lat jej główne źródło dochodu stanowiło świadczenie usług krawieckich. Z marnej pensji próbowała utrzymać dwóch chłopców – osiemnastoletniego syna Maksymiliana oraz siedemnastoletniego siostrzeńca Kaila.
Nie byli oni do siebie ani trochę podobni, ale wychowywano ich jak braci. Maks Karov mierzył dokładnie metr osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Był pulchnym chłopakiem o piwnych oczach, piegowatych policzkach i opadających na czoło brązowych włosach. Kuzyn nie przypominał go pod żadnym względem. Kail Karov był o sześć centymetrów niższy, chudy, miał duże niebieskie oczy i bardzo jasne włosy, sięgające połowy szyi. W zdominowanym przez okupanta państwie odnaleźli jednak podobne wartości i chcieli się nimi kierować.
Wojna wybuchła pięć lat po aresztowaniu Teodora. Poprzedził ją międzynarodowy kryzys gospodarczy i narastający konflikt na tle rasowym, między wschodnimi państwami, takimi jak chociażby Kasseria, a zachodnim mocarstwem, którym stała się Docja. Potężne państwo z wyjącym wilkiem w godle swoją ekspansję rozpoczęło od zajęcia dwóch mniejszych państewek. Gdy te ustąpiły, zaatakowano ojczyznę Karovów – Kasserię, która stawiła opór. Kraj zalało morze krwi, a on sam wkrótce zniknął z mapy ogarniętego chaosem świata. Chociaż dla wielu przestał istnieć, to Kasseryjczycy zamierzali odzyskać odebraną wolność.
– Myślisz, że wyglądam w porządku? – zapytał Maks, nerwowo poprawiając kołnierz bawełnianej koszulki.
Kail otworzył drzwiczki górnej szafki kuchennej i wyciągnął z niej dwie butelki cydru. Obejrzał je pod światło, żeby się upewnić, że nie zabrał przypadkiem syropu lipowego. Ciotka Anna miała w zwyczaju przelewać go do podobnych butelek.
– Co? Nie, no co ty. A czemu pytasz?
Blondyn zgrabnie zeskoczył ze stołka, a następnie zaczął pakować butelki do leżącego na blacie szmacianego plecaka. Gdy ściągnął sznurki i zapiął jego klapkę, z powrotem przeniósł wzrok na stojącego przy oknie, lekko spiętego Maksa.
– No bo wiesz, dziś na ognisku będzie…
Kąciki ust Kaila lekko się uniosły. Widok rumianych, piegowatych policzków brata, bo nie zwykł nazywać go kuzynem, był zjawiskiem dość częstym. Szczególnie gdy rozmawiali o płci przeciwnej.
– Ach, Annuszka, córka aptekarzy. Nie przejmuj się. Myślę, że cię lubi – przekonywał, związując najdłuższe pasma włosów w niedbały kucyk. – Zresztą już jutro będziesz żołnierzem. Nie wierzę, że jej tym nie zaimponujesz.
Maks dobrze znał Kaila i wyczuł w jego słowach nutę goryczy. Wcielenie do Kasseryjskiego Wojska Podziemnego miało dla nich wielką wagę. Do tej pory zajmowali się takimi czynnościami, jak drukowanie i roznoszenie nielegalnych ulotek lub książek czy wypisywanie na murach antydockich haseł. Od czasu do czasu brali też udział w mniejszych akcjach dywersyjnych. Kail, Maks i ich przyjaciel Simon długo szykowali się do pasowania na żołnierzy. Regularnie ćwiczyli strzelanie, a nawet przeszli testy sprawnościowe. Ostatecznie nie wszyscy mogli jednak dostąpić zaszczytu wcielenia do armii. Kail, którego osiemnaste urodziny wypadały dopiero w listopadzie, pozostawał na liście rezerwowej na wypadek, gdyby kiedyś zabrakło ludzi. Nadal podlegał Departamentowi Kultury, Oświaty i Propagandy, wykonując dla nich mniejsze zlecenia, ale to nie było to samo co bezpośrednia walka z wrogiem. W jego przypadku przenoszenie ważnych informacji, wysadzanie pociągów z dostawami broni, odbijanie więźniów i raportowanie do wysokich rangą przełożonych musiało jeszcze poczekać.
– Nie martw się, Kail. To nie jest twoja wina, że urodziłeś się w listopadzie – rzekł pocieszająco Maks.
– Nie masz wrażenia, że pułkownik Sowa po prostu mnie nie lubi? To niecałe cztery miesiące. Rocznikowo jestem pełnoletni. Mógłby dać spokój – odpowiedział i zarzucił plecak na ramię.
Maks westchnął ciężko. W zasadzie to odniósł takie samo wrażenie jak brat, ale nie chciał utwierdzać go w takim przekonaniu.
Szef Oddziału Operacyjno-Szkoleniowego pułkownik Santer zwany przez wszystkich „Sową” był człowiekiem sumiennym, pracowitym i bardzo surowym. W kasseryjskiej armii cieszył się dobrą reputacją i budził szczególny podziw młodzików, którym imponowały jego zdolności strategiczne. Niestety, faktycznie momentami i Maks wyczuwał jego niechęć do Kaila, chociaż jego brat nie dał mu do tego żadnych podstaw. Chłopak po prostu mu nie podpasował.
– Daj spokój. Wszyscy cię lubią. Jak wyszedłem dziś po zakupy, kilka osób zaczepiło mnie i pytało, czy zagrasz coś dzisiaj przy ognisku. Nie znam nikogo, kto by nie przepadał za twoją obecnością. A wojsko… cóż, może lepiej wyjść z założenia, że los tak chciał?
Kail tylko pokręcił głową, a jednak uśmiechnął się pod nosem. W duchu stwierdził, że Maksymilian był doskonałym pocieszycielem. Potrafił sprytnie zmienić temat i skierować rozmowę na odpowiadający mu tor.
– Nie ma nikogo, kogo wszyscy by… – zaczął, ale przerwał im dzwonek do drzwi.
Bracia praktycznie w tym samym momencie spojrzeli na wiszący nad drzwiami okrągły zegar. Była za pięć piąta. Obaj ruszyli ku wyjściu. Zatrzymali się w przedpokoju, by zasznurować buty, a Kail poprawił szelki spodni i podwinął rękawy. Gdy Maks upewnił się, że jego brat jest gotowy, pewnym ruchem otworzył drzwi.
– Co się tak guzdrzecie? – usłyszeli dobrze znany głos.
Na korytarzu stał brunet ubrany w idealnie wyprasowaną grafitową koszulę i spodnie w kant. Miał ostre rysy i ciemne, wyraziste brwi. Kosmyki zaczesanych do tyłu włosów i tak natrętnie opadały na czoło, nieco burząc zamierzoną koncepcję. Mimo młodego wieku na jego twarzy pojawiał się już obfity zarost. W prawej ręce trzymał swój słynny skórzany neseser, a przez ramię miał przerzucony pokrowiec na gitarę.
– Simon jak zawsze wystrojony – zaśmiał się Kail. – Bierzesz neseser na ognisko? – Z niedowierzaniem pokręcił głową.
– A dlaczego nie? – zapytał tamten, unosząc brew. – To ważna rzecz. W środku jest nasz śpiewnik.
– I pewnie piwo – wtrącił Maks, zamykając za nimi drzwi.
– No, piwo też.
Cała trójka zbiegła po schodach. Rodzeństwo przywitało się z sąsiadkami, które piły kawę na ławeczce przed blokiem. Te odpowiedziały im skinieniem głowy. Chłopcy skręcili w prawo i wyszli na główną ulicę. Minęli grupkę jeżdżących na rowerach dzieciaków i parę narzekającą na skwar. Miasto sprawiało wrażenie względnie spokojnego i na pierwszy rzut oka nie było w nim widać znamion konfliktu wojennego.
Kail, Simon i Maks szli kilka minut, żywo dyskutując na jakieś błahe tematy. Chociaż ciągle myśleli o jutrzejszym mianowaniu, nie mogli o nim rozmawiać publicznie. Kto wie, czy za rogiem nie krył się jakiś donosiciel. W końcu dotarli do przystanku tramwajowego, gdzie po chwili przyjechała upragniona siódemka. Jako że pojazd jechał w kierunku przeciwnym do obleganego w weekendy centrum miasta, nie natrafili w nim na żadnego dockiego żołnierza. Mało tego, znaleźli nawet miejsca siedzące. Kail usiadł przy oknie, w zamyśleniu wlepiając wzrok w szybę.
Stolicę Kasserii – Rubę – nazywano miastem pełnym skrajności. W wielu miejscach widać było tradycję, bo Kasseryjczycy sami z siebie nie ulegliby zachodniej modzie na nowoczesne style architektoniczne. Zamiast betonu, metalu i szkła woleli stawiać klasyczne budynki z czerwonej cegły. W centrum miasta ich ściany malowano na jaśniejsze kolory – takie jak biel czy beż. Podobny styl dominował także w ekskluzywnej dzielnicy gniazd, gdzie obecnie stacjonowali wyżsi doccy urzędnicy. Niegdyś zamożne rody dziedziczyły nieruchomości z pokolenia na pokolenie. Teraz zainteresowała się nimi nowa władza.
Wielką dumą Kasseryjczyków było ich godło – ogniwaczek. Wierzono, że wielki czerwony ptak o rozłożystych skrzydłach i długim ogonie, gdy dożyje sędziwego wieku, zamiast skonać, odradza się z popiołów. Przyjezdni nazywali go feniksem. W Rubie znajdowało się kilka posągów ogniwaczka – jeden stanowił element fontanny na rynku, drugi z podkową w dziobie (która według miejscowych legend przynosiła szczęście) strzegł dzielnicy rzemieślniczej, a trzeci, z koroną na głowie, stał na dziedzińcu zamku królewskiego.
Gdy przejeżdżali przez kolejne przecznice, Kail z irytacją wczytywał się w sklepowe szyldy i nazwy ulic, które niegdyś znał na pamięć. Język kasseryjski wypierało nazewnictwo okupanta, a w dzielnicy rzemieślniczej kolejne zakłady przekształcano w fabryki dockich maszyn. Pojawiało się coraz więcej surowych blaszanych konstrukcji. Z dzielnicy gniazd wysiedlano kolejne zamożne familie, a ich domy zajmowali przyjezdni żołnierze i ich rodziny. W eleganckich hotelach również brakowało już miejsc dla kasseryjskich gości. Zresztą, kogo w tych czasach byłoby stać na takie luksusy?
– Zapomniałem zapytać, jak twoja praca, Kail? Odnajdujesz się w tym barze? – Z rozważań wyrwał go głos Simona.
Chłopak oderwał wzrok od szyby i obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na siedzącego za nim przyjaciela.
– Daję radę. Szef mnie nienawidzi, ale to nic nowego.
– Przyjęli cię, bo dobrze mówisz po docku, nie? Umiejętność obsługi takich gości to dziś, niestety, atut. Domyślam się, że nie jesteś zachwycony, ale twoja ciotka pewnie tak. Wreszcie ktoś pomaga w domu. – Wyszczerzył się zadziornie w stronę kumpla.
– Maks też mówi trochę po docku, ale się krępuje. Dobrze znać język wroga, oni o naszym nie mają pojęcia – odpowiedział Kail.
– Mama się złości, że nie mogę niczego znaleźć. Ja naprawdę chcę, ale nie jest łatwo. Nastały ciężkie czasy – tłumaczył Maks.
– Nie mogą trwać wiecznie. Jak skończy się wojna, chciałbym zostać muzykiem. Może nie będzie za późno, by pójść do akademii. Poza tym ludzie chętnie mnie słuchają, to znaczy, chętnie słuchają nas. – Simon zastukał palcami w pokrowiec od gitary.
– Wolałbym zamiast strun mieć klawisze, ale nie wybrzydzam – odparł młodszy Karov.
– Fortepianu i tak nie zabrałbyś na ognisko – stwierdził Simon, poklepał Kaila po ramieniu i przeniósł wzrok za okno. – Hej, teraz wysiadamy.
Chwycił swój neseser i jako pierwszy ruszył w stronę drzwi. Bracia zrobili to w ślad za nim. Byli tak zaabsorbowani rozmową, że omal nie przegapili przystanku. Ominęli nawet moment, w którym wyjechali z dzielnicy rzemieślniczej, przedostając się na obrzeża Ruby, a przecież dobrze znali te tereny. Obok budynku, w którym przed wojną mieścił się wydział rolniczy Uniwersytetu Kasseryjskiego, znajdowały się pojedyncze domy mieszkalne. Stąd było blisko nad jezioro oraz do lasu, w którym po kryjomu uczyli się strzelać. Tym razem mieli jednak inny cel. Na polanie wraz z grupą znajomych zorganizowali małe przyjęcie na cześć osób mających następnego dnia oficjalnie złożyć śluby. Simon, któremu humor dopisywał, wyłonił się na przód, założył ręce na głowę i pogwizdując pod nosem, ruszył wprost przed siebie. Biła od niego pewność siebie. Brakowało jej jednak Kailowi, od kiedy się dowiedział, że nie dołączy jutro do swoich przyjaciół. Próbował ukryć smutek, co nawet dobrze mu wychodziło. Tylko Maks wiedział, co jego brat naprawdę czuł.
Gdy wkroczyli na znajomą polną ścieżkę, wróciła dawna beztroska. Teraz zapomnieli o trudach wojny. Na powrót stali się małymi chłopcami, idącymi na jedną ze swoich wyimaginowanych misji. Minęli porośniętą wysoką trawą łąkę i poszli w głąb gęstego, ciemnego lasu. Chociaż innym miejsce to mogłoby się wydawać mroczne i ponure, trójce Kasseryjczyków dawało poczucie bezpieczeństwa. Tutaj nie zapuszczały się wojska okupanta.
Przez dłuższą chwilę szli slalomem, wymijając dumne, wysokie sosny, aż w końcu zboczyli na leśną dróżkę. Kiedy wyszli na kolejną polanę, niebo powoli zalewała szkarłatna łuna. Z trawy wyłaniały się czerwone punkty. Były to maki dumnie rozkładające płatki ku górze. Przywodziły na myśl kobiety w charakterystycznych ludowych strojach. Kail uśmiechnął się pod nosem, słysząc głosy dobiegające z miejsca, w którym zwykli rozpalać ognisko. Ułożył dłonie w charakterystyczny sposób i zbliżył je do ust.
– Hu huuu! – zawołał głośno, a ci, którzy go nie znali, naprawdę mogliby uwierzyć, że to prawdziwa sowa.
Nie musieli długo czekać na odpowiedź kukułki. Równie fałszywej, bo Maksymilian od razu rozpoznał śpiewny głos córki aptekarzy.
– Coś czuję, że będziemy ostatni, ale cóż. Modnie jest się spóźnić! – stwierdził Simon i przyspieszył kroku.
Kail zwolnił, celowo pozostając jakieś dwa metry za swoimi towarzyszami. Obserwował ich sylwetki, zachód słońca, brzozy, maki i znajomych machających do nich z oddali. W takich chwilach jak ta naprawdę kochał swój kraj. Wydawał mu się idealny.
Gdy przyjaciele w końcu doszli do ogniska, wylewnie powitała ich reszta kasseryjskiej młodzieży. Przy niewielkim ognisku kucało dwóch bliźniaków. Kłócili się o to, czy należy podłożyć więcej pokrytych żywicą gałązek, czy też to właściwy moment, aby do ognia wrzucić suchy chrust. Byli to Nataniel i Nikodem Kozowie, wiecznie skonfliktowani, a przy tym nierozłączni bracia.
– Hej, chłopaki! – zawołali równocześnie, spoglądając na Karovów i Simona. – Zagracie coś dzisiaj?
– No, pewnie! – rzekł Simon.
Postawił swój neseser na prowizorycznym, wykonanym ze skrzynki stoliku, a następnie wyciągnął gitarę z pokrowca, co chwilę spoglądając na siedzące na przewróconym pniu trzy dziewczyny. Wśród nich była Annuszka. Córka aptekarzy cieszyła się dużym powodzeniem u płci przeciwnej. Była pogodna, otwarta i szybko zjednywała sympatię innych. Na widok chłopaków na jej twarzy od razu zagościł szeroki uśmiech. Odgarnęła na bok jeden z grubych, brązowych warkoczy i odruchowo wygładziła dłonią brzeg sukienki. Kail nasłuchał się już dużo na temat jej urody. Maks, który przy dziewczynie wstydził się nawet odezwać, przyjaciołom opowiadał o niej na okrągło, gdy tylko znikała mu z oczu. Młodszy Karov żartował nawet, że mógłby wydać tomik poezji dotyczący wyłącznie jej „okolonych gęstymi rzęsami czekoladowych oczu” oraz „lśniących w słońcu włosów”. Raz przyłapał nawet z Simonem Maksa na pisaniu wierszy, które skończyły w piecu.
– Maksymilianie, mój drogi przyjacielu, czy zechcesz napić się lśniącego w słońcu trunku? – zagaił Simon, wymachując mu piwem przed oczami i z rozbawieniem wpatrując się w czerwoną twarz chłopaka.
– Dzięki za ofertę, ale odmówię. Wolę napić się cydru z jabłek… jabłek… – na chwilę się zaciął, wlepiając wzrok w ziemię – …jabłek stłuczonych na kwaśne jabłka, których personifikacją nie chciałby być ktoś, kto niepotrzebnie kłapie dziobem.
Kail parsknął śmiechem, podobnie jak bliźniacy. Wreszcie udało im się rozpalić ognisko. Chłopcy wyciągnęli z kieszeni ulubione scyzoryki i zaczęli ostrzyć czubki gałęzi, na które zamierzali nabić kromki chleba.
– Coś to tajne nauczanie bardzo weszło wam w krew, poeci – mruknął Kail do Simona i Maksa, po czym wyjął z plecaka butelkę cydru.
– W krew mają wejść nam dzisiaj trzy rzeczy – rzekł głośno Simon, w odróżnieniu od Maksa pilnując, aby wszyscy go słyszeli. – Alkohol, muzyka i duma na myśl o jutrze.
Siedzące obok Annuszki dziewczęta zachichotały. Simon był przystojny, przebojowy i sprawiał wrażenie starszego. Gdziekolwiek się pojawiał, przykuwał uwagę otoczenia i w przeciwieństwie do nieśmiałego Maksa nie tracił pewności siebie w towarzystwie dziewczyn. Po jego słowach rozległy się gromkie okrzyki radości, a gdy trochę ucichły, Annuszka pewnie wstała z miejsca i podeszła w stronę nowo przybyłej trójki. Kail poczuł nerwowy ucisk w żołądku. Zawsze się obawiał, że córka aptekarzy kiedyś zainteresuje się Simonem. To byłby najgorszy z możliwych scenariuszy. Mógłby nie tylko popsuć ich relacje, ale również odebrać jego bratu pewność siebie.
– Napijesz się cydru? – zaproponował Maks, gdy tylko usiadła obok nich na pniu sąsiedniego przewróconego drzewa.
– Chętnie – uśmiechnęła się ciepło, bezwiednie bawiąc końcówką atłasowej wstążki. Maks wyciągnął z plecaka kuzyna dwie szklaneczki owinięte białą ściereczką. Nie mógł przecież pozwolić, aby dziewczyna piła z gwinta. – Jak tam, Kail? – zapytała.
Najwyraźniej przeczuwała, że pod maską jego uśmiechu kryło się przygnębienie. Młodszy Karov zawsze podziwiał spostrzegawczość Annuszki, chociaż momentami go przerażała.
– Wiesz, tak postanowił Sowa i tak będzie. Wojsko jakoś musi dać sobie radę beze mnie – odparł wymijająco.
– Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wielu ludzi zapomina, że jestem nie tylko córką aptekarzy, ale również wnuczką wieszczki. To dwie skrajności.
Mówiono, że babka Annuszki, Mira, widzi więcej. Znała wiele tradycji ludowych, o których niektórzy mieszkańcy miasta już dawno zapomnieli. Ludzie chętnie kupowali u niej zioła lub różne smarowidła, a co przesądniejsi przychodzili również po poradę. Chociaż po latach głupio im było się do tego przyznać, Maks i Kail w dzieciństwie bali się Miry. Zgarbiona kobieta z bielmem na prawym oku wyglądała naprawdę przerażająco. Mira miała osiemdziesiąt pięć lat. O piętnaście lat przeżyła swojego męża, a po jego śmierci zamieszkała w domu córki. W ten oto sposób życie znachorki i aptekarzy toczyło się pod jednym dachem. Ojciec Annuszki, który niegdyś marzył o karierze chirurga, nie był zadowolony z działalności teściowej, ale w żaden sposób nie zdołał jej przekonać do zaprzestania praktyk.
– Sam nie wiem. Po prostu nie cieszę się sympatią starszyzny. Nie wierzę, aby różnicę robiło tu kilka miesięcy. Rocznikowo jestem pełnoletni. – Kail wzruszył ramionami.
– Wojsko wiele straci. Może nie jesteś pierwszy do bitki, ale masz swój honor i łeb jak sklep. – Maks trącił go łokciem. – Zresztą, małżeństwa są już legalne – dodał.
– Przestańcie mnie pocieszać, bo jestem tym zakłopotany. Cieszę się z waszego szczęścia, mamy co świętować i tyle – rzekł Kail, ignorując jego zaczepkę.
– Pomyślałam, że na pocieszenie ułożę ci karty – zaproponowała Annuszka.
Przysłuchując się ich rozmowie, Simon skrzyżował ręce na ramionach. Nie spodobał mu się pomysł wróżenia. Zmarszczył brwi, patrząc na nich oceniająco.
– To jakieś zabobony. A piosenka? Mieliśmy zacząć od śpiewania, aby rozruszać naszą ekipę. – Spojrzał z wyrzutem na Kaila.
– Weź, poczekaj. To cię nie zbawi – powiedział Maks, na co Simon przewrócił oczami i zaczął zagadywać koleżanki siedzące po drugiej stronie ogniska.
Annuszka niespecjalnie przejęła się jego zachowaniem. Sięgnęła do czarnej, przewieszonej przez ramię torebki i wyjęła z niej widocznie zużytą talię kart.
– Powinniśmy zacząć od wybrania karty, która cię reprezentuje, ale i tu panują reguły. Jeżeli wróży się mężczyźnie, wybierany jest król. Jeśli kobiecie, dama. Walet oznacza bardzo młodą osobę, najczęściej dziecko – wyjaśniła, tasując talię.
– A jak to jest w przypadku wróżb na pocieszenie? – zaśmiał się Kail.
Traktował rozkładanie kart jako zabawę, ale szczerze docenił miły gest ze strony koleżanki.
– Nie ma czegoś takiego, jak wróżby na pocieszenie. Przestań. Uwierz, że to jest po prostu dobry moment, aby ułożyć ci karty – powiedziała i odrzuciła warkocz za ramię. – Kiery określają osoby o brązowym, siwym i mysim odcieniu włosów oraz niebieskich, szarych lub zielonych oczach. Przykładowo, kierami byliby bliźniacy. Osoby o ciemnych włosach i oczach powinny wybrać piki. Taką kartę zaleciłabym Simonowi. Maks i ja to typowe trefle, czyli osoby o brązowych włosach i piwnych oczach. Trefle to również rudzielce. W przypadku blondynów o jasnych niebieskich lub szarych oczach jako kartę reprezentującą wybieramy karo – tłumaczyła.
– W przypadku Kaila wybór jest więc prosty – przyznał Maks.
Annuszka kiwnęła głową, a na płóciennej torbie położyła króla karo. Kail spojrzał na nią sceptycznie. Nie wierzył w podobne rzeczy, ale nie chciał jej przerywać. To byłoby zwyczajnie niegrzeczne.
– Muszę ci powiedzieć, mój drogi, że ta karta symbolizuje wpływowego mężczyznę w mundurze. – Uśmiechnęła się szeroko, na co Maks klasnął w dłonie. – Król karo jest człowiekiem wysoko postawionym, cieszącym się dużym szacunkiem otoczenia, a przy tym jest również zamożny.
Annuszka rozsypała resztę kart na torebce, aby nie ubrudzić ich piaskiem. Następnie poprosiła Kaila o ich wymieszanie, a po wszystkim zebrała, by rozłożyć w trzech rzędach. W każdej kupce znajdowało się po osiem kart.
– Pierwsza reprezentuje przeszłość, druga teraźniejszość, a trzecia przyszłość – wyjaśniła, po kolei odkrywając karty. – Co my tu mamy… Twoją przeszłość odzwierciedla dziesiątka trefl. Ta karta symbolizuje wielką kłótnię rodzinną. Duże nerwy, apatię, intrygi, pomówienia, chorobę. Spokój zachwiany przez nieprzewidzianą sytuację.
– Jak zabranie mojego taty, a twojego wuja przez dockie wojsko. To by pasowało – zauważył Maks.
Kail kiwnął głową. Nie przyznał, że w pierwszej kolejności pomyślał o śmierci matki, której nie zdążył poznać. Drugą odsłoniętą przez Annuszkę kartą był as trefl.
– Symbolizuje nagłe, niespodziewane wydarzenie, coś, co może przysporzyć wiele łez. Drastyczna zmiana. Nieporozumienie, zaskoczenie, którego się nie spodziewamy, niebezpieczeństwo.
– Sowa nie przyjął cię do wojska. Nie spodziewaliśmy się takiej decyzji – zauważył Maks.
– Ta, z pewnością. Jak powiesz pułkownikowi, że wróżymy z kart, to i ciebie wyrzuci za zabobony. – Zaśmiał się Simon, ale Annuszka zignorowała jego słowa i odwróciła kolejną.
– To odwrócony as kier. Symbolizuje obcy lub nieprzyjazny dom albo wpływ obcego domu na nasz własny. To symbol zachwiania dotychczasowej równowagi. Miejsce, w którym się wkrótce znajdziesz, odegra kluczową rolę w twoim życiu.
Po ostatniej wróżbie Annuszka wyglądała na trochę zakłopotaną. To, co odczytała Kailowi z kart, nie było tak optymistyczne, jak początkowo zakładała. Przez głowę przeszła jej myśl, że wróżenie nie było jednak tak dobrym pomysłem.
– Dzięki – rzekł młodszy Karov, który nie wyglądał na specjalnie przejętego. – Już wyobrażam sobie siebie jako tego wysoko postawionego mężczyznę w mundurze – dodał ciszej.
– To można różnie interpretować – tłumaczyła.
Kail wzruszył ramionami.
– Spokojnie, to tylko zabawa – rzekł krótko.
– Zabawa to się dopiero zacznie – wtrącił Simon.
Poczekał, aż Annuszka zbierze karty, a następnie wręczył Kailowi gitarę. Nastał czas na jego ulubioną część wieczoru.
– Jak mniemam, chcesz zacząć od treści jutrzejszej przysięgi? – zapytał.
Gdy Simon przytaknął, wszyscy zrozumieli, że wypada wstać. Ta piosenka była dla nich jak hymn podziemia. Odłożono torby i napoje, wszyscy stanęli w okręgu wokół ogniska. Słońce chyliło się ku zachodowi, a jego szkarłatne promienie oświetlały twarze Kasseryjczyków. Kail spoważniał i zaczął grać dobrze znaną melodię. Jego zdaniem gitara nie była tutaj najlepszym instrumentem, ale w zaistniałych warunkach nie mógł sobie pozwolić na nic innego. Wymienili z Simonem znaczące spojrzenie, po czym starszy chłopak zaczął śpiewać:
Czy w świetle księżyca, czy rankiem o brzasku.
Czy w bólu, czy w szczęściu,
Czy w świetle, czy w mroku,
Kroczyć tak będziemy ze sztandarem u boku.
Czy w potopie krwi świeżej, czy w cieniach płomieni
Przysięgamy bronić mowy oraz ziemi.
Gdy czerwony ptak padnie, niech każdy pamięta,
W prochach jego będą czerwone pisklęta
I wzlatywać zechcą od góry do dołu,
A naród odżyje jak Feniks z popiołów.V. ZAJĄC I WILK
V.
Zając i wilk
Nie taki wilk straszny,
Kiedy go sobie oswoisz.
Ruba (Kasseria)
Nie pamiętał ostatniego spojrzenia Simona. Nie był także w stanie sobie przypomnieć ostatnich słów wieloletniego przyjaciela. Paradoksalnie, w głowie Kaila wciąż dudniło ostatnie zdanie, które on sam skierował do brata. Beztrosko rzucił: „My widzimy się w domu na obiedzie?”, a Maks przytaknął. Teraz wizja rodzinnego obiadu zdawała się Kailowi możliwie odległa. Powoli zaczął odzyskiwać przytomność. W ustach nadal miał specyficzny smak papieru, który chwilę później ustąpił na rzecz innego, bardziej metalicznego. Silna dłoń okryta lateksową rękawiczką uderzyła go w twarz, gdy próbował podnieść głowę. Ponownie opadł na kozetkę. Miał wrażenie, że jego zmysły były wyostrzone, bo jeszcze chwilę po uderzeniu czuł intensywny, syntetyczny zapach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki