Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Czerwony Ptak. Wilczy Dwór - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
4 czerwca 2025
3249 pkt
punktów Virtualo

Czerwony Ptak. Wilczy Dwór - ebook

W złoto i srebro kroczył odziany, mając pod sobą zamek karciany.

Kail Karov żyje w ogarniętym wojną, okupowanym kraju. Aby przetrwać, musiał porzucić marzenia o karierze muzycznej i dostosować się do panujących warunków. Jego codzienność skupia się wokół pracy kelnera i drobnych działań dywersyjnych. Wszystko zmienia się, gdy w trakcie niespodziewanej kontroli chłopak zostaje wydany przez bliską osobę i schwytany przez wrogich żołnierzy.

Charles Vogel jest oficerem, należy do szanowanej, arystokratycznej rodziny. Po powrocie z frontu zdarzyło się jednak coś, co całkowicie odebrało mu dotychczasowy spokój. Aby zapomnieć o przeszłości, wyrusza do Kasserii, kraju, w którym żyje Kail. Kiedy na swojej drodze spotyka Karova, równie pokiereszowanego przez los jak on sam, w jego głowie pojawia się pomysł na zemstę.

Mocna, emocjonująca powieść, która przeniesie cię do innego świata, ale czy faktyczne jest on tak różny od naszego?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-587-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. JESZCZE PISKLĘTA

I.

Jesz­cze pisklęta

Rze­czy­wi­stość nie jest jed­na­kowa dla wszyst­kich.

Postrze­gamy ją tak, jak nas nauczono.

Nie­za­leż­nie od epoki, w któ­rej żyjemy,

Wyj­ście przed sze­reg jest gestem wybit­nej odwagi.

Szcze­gól­nie wtedy, gdy wie­rzymy, że świat nas potępi.

Kiedy celowo opusz­czamy to, co znane i bez­pieczne,

I świa­dome rezy­gnu­jemy z apro­baty oto­cze­nia,

Aby zawal­czyć o ide­ały, które są dla nas ludz­kie.

W tej dro­dze łatwo o pomyłkę,

Zde­rze­nie ze ścianą wąt­pli­wo­ści.

Bo to, co ludz­kie, bywa wadliwe,

Ale lep­sze świa­dome poszu­ki­wa­nia

Niż ślepe dąże­nie za tłu­mami.

Ruba (Kas­se­ria)

Był cie­pły sierp­niowy dzień. Nie z tych gorą­cych, kiedy wszy­scy roz­pacz­li­wie wypa­trują cie­nia, pod któ­rym mogliby się ukryć przed palą­cym słoń­cem, ale pogodny i zachę­ca­jący do spę­dza­nia wol­nego czasu na świe­żym powie­trzu. Bogatsi urzęd­nicy i doccy żoł­nie­rze oku­po­wali ogródki kawiarni i restau­ra­cji, a bied­niejsi miesz­kańcy skrom­nych osie­dli roz­kła­dali się na ław­kach sto­ją­cych w pobliżu kamie­nic. Lokal pań­stwa Karo­vów znaj­do­wał się pomię­dzy prze­my­słową czę­ścią Ruby nazy­waną przez miesz­kań­ców kamie­nio­ło­mami a naj­bo­gat­szą dziel­nicą mia­sta, pełną luk­su­so­wych dwor­ków, zwaną gniaz­dami. Zaj­mo­wali zadbaną kamie­nicę przy ulicy Srebr­nej 16. Budy­nek miał pięć pię­ter i odróż­niał się od innych budowli oknami o łuko­wa­tym kształ­cie oraz bal­ko­nami ze zdo­bio­nymi balu­stra­dami.

O miesz­ka­niu pań­stwa Karo­vów można powie­dzieć tyle, że było ładne i prze­stronne. Pod­łogę pokry­wał zary­so­wany tylko w dwóch miej­scach drew­niany par­kiet, wielka duma pani domu – Anny Karov, w spo­rej kuchni znaj­do­wały się oszklone szafki, a w trzech sypial­niach stały obszerne, dwu­oso­bowe łóżka wyko­nane z buko­wego drewna. Nie­stety, choć lokal wyglą­dał na zadbany, spra­wiał też wra­że­nie pustego. Jedy­nymi meblami w salo­nie były sto­lik kawowy i dwa wysłu­żone fotele. W trzech sypial­niach zostały tylko łóżka, a miej­sce dwu­drzwio­wych rzeź­bio­nych szaf zajęła brzydka komoda, kupiona za bez­cen. Z kuchni znik­nęły kre­dens i masywny, okrą­gły stół, a zamiast niego poja­wiły się nie­wielki tury­styczny sto­lik i dwa wyjąt­kowo nie­wy­godne tabo­rety. Braki w ume­blo­wa­niu spra­wiały, że miesz­ka­nie auto­ma­tycz­nie wyda­wało się więk­sze. Zna­jomi rodziny i sąsie­dzi dobrze wie­dzieli, że ubogi wystrój niósł za sobą pewną histo­rię.

Tak naprawdę rysy na uko­cha­nym par­kie­cie Anny Karov powstały wsku­tek pospiesz­nego prze­su­wa­nia for­te­pianu, który dzie­sięć lat temu wynie­śli obcy żoł­nie­rze. Instru­ment nie był jed­nak naj­więk­szą stratą, bo chwilę przed nim wypro­wa­dzili jej męża Teo­dora Karova. Sytu­acja miała miej­sce jesz­cze przed ofi­cjal­nym wybu­chem wiel­kiej wojny, a rodzina wciąż nie mogła pogo­dzić się z utratą pana domu. Anna sprze­dała więk­szość dro­go­cen­nych przed­mio­tów i od lat jej główne źró­dło dochodu sta­no­wiło świad­cze­nie usług kra­wiec­kich. Z mar­nej pen­sji pró­bo­wała utrzy­mać dwóch chłop­ców – osiem­na­sto­let­niego syna Mak­sy­mi­liana oraz sie­dem­na­sto­let­niego sio­strzeńca Kaila.

Nie byli oni do sie­bie ani tro­chę podobni, ale wycho­wy­wano ich jak braci. Maks Karov mie­rzył dokład­nie metr osiem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu. Był pulch­nym chło­pa­kiem o piw­nych oczach, pie­go­wa­tych policz­kach i opa­da­ją­cych na czoło brą­zo­wych wło­sach. Kuzyn nie przy­po­mi­nał go pod żad­nym wzglę­dem. Kail Karov był o sześć cen­ty­me­trów niż­szy, chudy, miał duże nie­bie­skie oczy i bar­dzo jasne włosy, się­ga­jące połowy szyi. W zdo­mi­no­wa­nym przez oku­panta pań­stwie odna­leźli jed­nak podobne war­to­ści i chcieli się nimi kie­ro­wać.

Wojna wybu­chła pięć lat po aresz­to­wa­niu Teo­dora. Poprze­dził ją mię­dzy­na­ro­dowy kry­zys gospo­dar­czy i nara­sta­jący kon­flikt na tle raso­wym, mię­dzy wschod­nimi pań­stwami, takimi jak cho­ciażby Kas­se­ria, a zachod­nim mocar­stwem, któ­rym stała się Docja. Potężne pań­stwo z wyją­cym wil­kiem w godle swoją eks­pan­sję roz­po­częło od zaję­cia dwóch mniej­szych pań­ste­wek. Gdy te ustą­piły, zaata­ko­wano ojczy­znę Karo­vów – Kas­se­rię, która sta­wiła opór. Kraj zalało morze krwi, a on sam wkrótce znik­nął z mapy ogar­nię­tego cha­osem świata. Cho­ciaż dla wielu prze­stał ist­nieć, to Kas­se­ryj­czycy zamie­rzali odzy­skać ode­braną wol­ność.

– Myślisz, że wyglą­dam w porządku? – zapy­tał Maks, ner­wowo popra­wia­jąc koł­nierz baweł­nia­nej koszulki.

Kail otwo­rzył drzwiczki gór­nej szafki kuchen­nej i wycią­gnął z niej dwie butelki cydru. Obej­rzał je pod świa­tło, żeby się upew­nić, że nie zabrał przy­pad­kiem syropu lipo­wego. Ciotka Anna miała w zwy­czaju prze­le­wać go do podob­nych bute­lek.

– Co? Nie, no co ty. A czemu pytasz?

Blon­dyn zgrab­nie zesko­czył ze stołka, a następ­nie zaczął pako­wać butelki do leżą­cego na bla­cie szma­cia­nego ple­caka. Gdy ścią­gnął sznurki i zapiął jego klapkę, z powro­tem prze­niósł wzrok na sto­ją­cego przy oknie, lekko spię­tego Maksa.

– No bo wiesz, dziś na ogni­sku będzie…

Kąciki ust Kaila lekko się unio­sły. Widok rumia­nych, pie­go­wa­tych policz­ków brata, bo nie zwykł nazy­wać go kuzy­nem, był zja­wi­skiem dość czę­stym. Szcze­gól­nie gdy roz­ma­wiali o płci prze­ciw­nej.

– Ach, Annuszka, córka apte­ka­rzy. Nie przej­muj się. Myślę, że cię lubi – prze­ko­ny­wał, zwią­zu­jąc naj­dłuż­sze pasma wło­sów w nie­dbały kucyk. – Zresztą już jutro będziesz żoł­nie­rzem. Nie wie­rzę, że jej tym nie zaim­po­nu­jesz.

Maks dobrze znał Kaila i wyczuł w jego sło­wach nutę gory­czy. Wcie­le­nie do Kas­se­ryj­skiego Woj­ska Pod­ziem­nego miało dla nich wielką wagę. Do tej pory zaj­mo­wali się takimi czyn­no­ściami, jak dru­ko­wa­nie i roz­no­sze­nie nie­le­gal­nych ulo­tek lub ksią­żek czy wypi­sy­wa­nie na murach anty­doc­kich haseł. Od czasu do czasu brali też udział w mniej­szych akcjach dywer­syj­nych. Kail, Maks i ich przy­ja­ciel Simon długo szy­ko­wali się do paso­wa­nia na żoł­nie­rzy. Regu­lar­nie ćwi­czyli strze­la­nie, a nawet prze­szli testy spraw­no­ściowe. Osta­tecz­nie nie wszy­scy mogli jed­nak dostą­pić zaszczytu wcie­le­nia do armii. Kail, któ­rego osiem­na­ste uro­dziny wypa­dały dopiero w listo­pa­dzie, pozo­sta­wał na liście rezer­wo­wej na wypa­dek, gdyby kie­dyś zabra­kło ludzi. Na­dal pod­le­gał Depar­ta­men­towi Kul­tury, Oświaty i Pro­pa­gandy, wyko­nu­jąc dla nich mniej­sze zle­ce­nia, ale to nie było to samo co bez­po­śred­nia walka z wro­giem. W jego przy­padku prze­no­sze­nie waż­nych infor­ma­cji, wysa­dza­nie pocią­gów z dosta­wami broni, odbi­ja­nie więź­niów i rapor­to­wa­nie do wyso­kich rangą prze­ło­żo­nych musiało jesz­cze pocze­kać.

– Nie martw się, Kail. To nie jest twoja wina, że uro­dzi­łeś się w listo­pa­dzie – rzekł pocie­sza­jąco Maks.

– Nie masz wra­że­nia, że puł­kow­nik Sowa po pro­stu mnie nie lubi? To nie­całe cztery mie­siące. Rocz­ni­kowo jestem peł­no­letni. Mógłby dać spo­kój – odpo­wie­dział i zarzu­cił ple­cak na ramię.

Maks wes­tchnął ciężko. W zasa­dzie to odniósł takie samo wra­że­nie jak brat, ale nie chciał utwier­dzać go w takim prze­ko­na­niu.

Szef Oddziału Ope­ra­cyjno-Szko­le­nio­wego puł­kow­nik San­ter zwany przez wszyst­kich „Sową” był czło­wie­kiem sumien­nym, pra­co­wi­tym i bar­dzo suro­wym. W kas­se­ryj­skiej armii cie­szył się dobrą repu­ta­cją i budził szcze­gólny podziw mło­dzi­ków, któ­rym impo­no­wały jego zdol­no­ści stra­te­giczne. Nie­stety, fak­tycz­nie momen­tami i Maks wyczu­wał jego nie­chęć do Kaila, cho­ciaż jego brat nie dał mu do tego żad­nych pod­staw. Chło­pak po pro­stu mu nie pod­pa­so­wał.

– Daj spo­kój. Wszy­scy cię lubią. Jak wysze­dłem dziś po zakupy, kilka osób zacze­piło mnie i pytało, czy zagrasz coś dzi­siaj przy ogni­sku. Nie znam nikogo, kto by nie prze­pa­dał za twoją obec­no­ścią. A woj­sko… cóż, może lepiej wyjść z zało­że­nia, że los tak chciał?

Kail tylko pokrę­cił głową, a jed­nak uśmiech­nął się pod nosem. W duchu stwier­dził, że Mak­sy­mi­lian był dosko­na­łym pocie­szy­cie­lem. Potra­fił spryt­nie zmie­nić temat i skie­ro­wać roz­mowę na odpo­wia­da­jący mu tor.

– Nie ma nikogo, kogo wszy­scy by… – zaczął, ale prze­rwał im dzwo­nek do drzwi.

Bra­cia prak­tycz­nie w tym samym momen­cie spoj­rzeli na wiszący nad drzwiami okrą­gły zegar. Była za pięć piąta. Obaj ruszyli ku wyj­ściu. Zatrzy­mali się w przed­po­koju, by zasznu­ro­wać buty, a Kail popra­wił szelki spodni i pod­wi­nął rękawy. Gdy Maks upew­nił się, że jego brat jest gotowy, pew­nym ruchem otwo­rzył drzwi.

– Co się tak guz­drze­cie? – usły­szeli dobrze znany głos.

Na kory­ta­rzu stał bru­net ubrany w ide­al­nie wypra­so­waną gra­fi­tową koszulę i spodnie w kant. Miał ostre rysy i ciemne, wyra­zi­ste brwi. Kosmyki zacze­sa­nych do tyłu wło­sów i tak natręt­nie opa­dały na czoło, nieco burząc zamie­rzoną kon­cep­cję. Mimo mło­dego wieku na jego twa­rzy poja­wiał się już obfity zarost. W pra­wej ręce trzy­mał swój słynny skó­rzany nese­ser, a przez ramię miał prze­rzu­cony pokro­wiec na gitarę.

– Simon jak zawsze wystro­jony – zaśmiał się Kail. – Bie­rzesz nese­ser na ogni­sko? – Z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową.

– A dla­czego nie? – zapy­tał tam­ten, uno­sząc brew. – To ważna rzecz. W środku jest nasz śpiew­nik.

– I pew­nie piwo – wtrą­cił Maks, zamy­ka­jąc za nimi drzwi.

– No, piwo też.

Cała trójka zbie­gła po scho­dach. Rodzeń­stwo przy­wi­tało się z sąsiad­kami, które piły kawę na ławeczce przed blo­kiem. Te odpo­wie­działy im ski­nie­niem głowy. Chłopcy skrę­cili w prawo i wyszli na główną ulicę. Minęli grupkę jeż­dżą­cych na rowe­rach dzie­cia­ków i parę narze­ka­jącą na skwar. Mia­sto spra­wiało wra­że­nie względ­nie spo­koj­nego i na pierw­szy rzut oka nie było w nim widać zna­mion kon­fliktu wojen­nego.

Kail, Simon i Maks szli kilka minut, żywo dys­ku­tu­jąc na jakieś błahe tematy. Cho­ciaż cią­gle myśleli o jutrzej­szym mia­no­wa­niu, nie mogli o nim roz­ma­wiać publicz­nie. Kto wie, czy za rogiem nie krył się jakiś dono­si­ciel. W końcu dotarli do przy­stanku tram­wa­jo­wego, gdzie po chwili przy­je­chała upra­gniona sió­demka. Jako że pojazd jechał w kie­runku prze­ciw­nym do oble­ga­nego w week­endy cen­trum mia­sta, nie natra­fili w nim na żad­nego dockiego żoł­nie­rza. Mało tego, zna­leźli nawet miej­sca sie­dzące. Kail usiadł przy oknie, w zamy­śle­niu wle­pia­jąc wzrok w szybę.

Sto­licę Kas­se­rii – Rubę – nazy­wano mia­stem peł­nym skraj­no­ści. W wielu miej­scach widać było tra­dy­cję, bo Kas­se­ryj­czycy sami z sie­bie nie ule­gliby zachod­niej modzie na nowo­cze­sne style archi­tek­to­niczne. Zamiast betonu, metalu i szkła woleli sta­wiać kla­syczne budynki z czer­wo­nej cegły. W cen­trum mia­sta ich ściany malo­wano na jaśniej­sze kolory – takie jak biel czy beż. Podobny styl domi­no­wał także w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy gniazd, gdzie obec­nie sta­cjo­no­wali wyżsi doccy urzęd­nicy. Nie­gdyś zamożne rody dzie­dzi­czyły nie­ru­cho­mo­ści z poko­le­nia na poko­le­nie. Teraz zain­te­re­so­wała się nimi nowa wła­dza.

Wielką dumą Kas­se­ryj­czy­ków było ich godło – ogni­wa­czek. Wie­rzono, że wielki czer­wony ptak o roz­ło­ży­stych skrzy­dłach i dłu­gim ogo­nie, gdy dożyje sędzi­wego wieku, zamiast sko­nać, odra­dza się z popio­łów. Przy­jezdni nazy­wali go fenik­sem. W Rubie znaj­do­wało się kilka posą­gów ogni­waczka – jeden sta­no­wił ele­ment fon­tanny na rynku, drugi z pod­kową w dzio­bie (która według miej­sco­wych legend przy­no­siła szczę­ście) strzegł dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej, a trzeci, z koroną na gło­wie, stał na dzie­dzińcu zamku kró­lew­skiego.

Gdy prze­jeż­dżali przez kolejne prze­cznice, Kail z iry­ta­cją wczy­ty­wał się w skle­powe szyldy i nazwy ulic, które nie­gdyś znał na pamięć. Język kas­se­ryj­ski wypie­rało nazew­nic­two oku­panta, a w dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej kolejne zakłady prze­kształ­cano w fabryki dockich maszyn. Poja­wiało się coraz wię­cej suro­wych bla­sza­nych kon­struk­cji. Z dziel­nicy gniazd wysie­dlano kolejne zamożne fami­lie, a ich domy zaj­mo­wali przy­jezdni żoł­nie­rze i ich rodziny. W ele­ganc­kich hote­lach rów­nież bra­ko­wało już miejsc dla kas­se­ryj­skich gości. Zresztą, kogo w tych cza­sach byłoby stać na takie luk­susy?

– Zapo­mnia­łem zapy­tać, jak twoja praca, Kail? Odnaj­du­jesz się w tym barze? – Z roz­wa­żań wyrwał go głos Simona.

Chło­pak ode­rwał wzrok od szyby i obej­rzał się przez ramię, by spoj­rzeć na sie­dzą­cego za nim przy­ja­ciela.

– Daję radę. Szef mnie nie­na­wi­dzi, ale to nic nowego.

– Przy­jęli cię, bo dobrze mówisz po docku, nie? Umie­jęt­ność obsługi takich gości to dziś, nie­stety, atut. Domy­ślam się, że nie jesteś zachwy­cony, ale twoja ciotka pew­nie tak. Wresz­cie ktoś pomaga w domu. – Wyszcze­rzył się zadzior­nie w stronę kum­pla.

– Maks też mówi tro­chę po docku, ale się krę­puje. Dobrze znać język wroga, oni o naszym nie mają poję­cia – odpo­wie­dział Kail.

– Mama się zło­ści, że nie mogę niczego zna­leźć. Ja naprawdę chcę, ale nie jest łatwo. Nastały cięż­kie czasy – tłu­ma­czył Maks.

– Nie mogą trwać wiecz­nie. Jak skoń­czy się wojna, chciał­bym zostać muzy­kiem. Może nie będzie za późno, by pójść do aka­de­mii. Poza tym ludzie chęt­nie mnie słu­chają, to zna­czy, chęt­nie słu­chają nas. – Simon zastu­kał pal­cami w pokro­wiec od gitary.

– Wolał­bym zamiast strun mieć kla­wi­sze, ale nie wybrzy­dzam – odparł młod­szy Karov.

– For­te­pianu i tak nie zabrał­byś na ogni­sko – stwier­dził Simon, pokle­pał Kaila po ramie­niu i prze­niósł wzrok za okno. – Hej, teraz wysia­damy.

Chwy­cił swój nese­ser i jako pierw­szy ruszył w stronę drzwi. Bra­cia zro­bili to w ślad za nim. Byli tak zaab­sor­bo­wani roz­mową, że omal nie prze­ga­pili przy­stanku. Omi­nęli nawet moment, w któ­rym wyje­chali z dziel­nicy rze­mieśl­ni­czej, prze­do­sta­jąc się na obrzeża Ruby, a prze­cież dobrze znali te tereny. Obok budynku, w któ­rym przed wojną mie­ścił się wydział rol­ni­czy Uni­wer­sy­tetu Kas­se­ryj­skiego, znaj­do­wały się poje­dyn­cze domy miesz­kalne. Stąd było bli­sko nad jezioro oraz do lasu, w któ­rym po kry­jomu uczyli się strze­lać. Tym razem mieli jed­nak inny cel. Na pola­nie wraz z grupą zna­jo­mych zor­ga­ni­zo­wali małe przy­ję­cie na cześć osób mają­cych następ­nego dnia ofi­cjal­nie zło­żyć śluby. Simon, któ­remu humor dopi­sy­wał, wyło­nił się na przód, zało­żył ręce na głowę i pogwiz­du­jąc pod nosem, ruszył wprost przed sie­bie. Biła od niego pew­ność sie­bie. Bra­ko­wało jej jed­nak Kailowi, od kiedy się dowie­dział, że nie dołą­czy jutro do swo­ich przy­ja­ciół. Pró­bo­wał ukryć smu­tek, co nawet dobrze mu wycho­dziło. Tylko Maks wie­dział, co jego brat naprawdę czuł.

Gdy wkro­czyli na zna­jomą polną ścieżkę, wró­ciła dawna bez­tro­ska. Teraz zapo­mnieli o tru­dach wojny. Na powrót stali się małymi chłop­cami, idą­cymi na jedną ze swo­ich wyima­gi­no­wa­nych misji. Minęli poro­śniętą wysoką trawą łąkę i poszli w głąb gęstego, ciem­nego lasu. Cho­ciaż innym miej­sce to mogłoby się wyda­wać mroczne i ponure, trójce Kas­se­ryj­czy­ków dawało poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tutaj nie zapusz­czały się woj­ska oku­panta.

Przez dłuż­szą chwilę szli sla­lo­mem, wymi­ja­jąc dumne, wyso­kie sosny, aż w końcu zbo­czyli na leśną dróżkę. Kiedy wyszli na kolejną polanę, niebo powoli zale­wała szkar­łatna łuna. Z trawy wyła­niały się czer­wone punkty. Były to maki dum­nie roz­kła­da­jące płatki ku górze. Przy­wo­dziły na myśl kobiety w cha­rak­te­ry­stycz­nych ludo­wych stro­jach. Kail uśmiech­nął się pod nosem, sły­sząc głosy dobie­ga­jące z miej­sca, w któ­rym zwy­kli roz­pa­lać ogni­sko. Uło­żył dło­nie w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób i zbli­żył je do ust.

– Hu huuu! – zawo­łał gło­śno, a ci, któ­rzy go nie znali, naprawdę mogliby uwie­rzyć, że to praw­dziwa sowa.

Nie musieli długo cze­kać na odpo­wiedź kukułki. Rów­nie fał­szy­wej, bo Mak­sy­mi­lian od razu roz­po­znał śpiewny głos córki apte­ka­rzy.

– Coś czuję, że będziemy ostatni, ale cóż. Mod­nie jest się spóź­nić! – stwier­dził Simon i przy­spie­szył kroku.

Kail zwol­nił, celowo pozo­sta­jąc jakieś dwa metry za swo­imi towa­rzy­szami. Obser­wo­wał ich syl­wetki, zachód słońca, brzozy, maki i zna­jo­mych macha­ją­cych do nich z oddali. W takich chwi­lach jak ta naprawdę kochał swój kraj. Wyda­wał mu się ide­alny.

Gdy przy­ja­ciele w końcu doszli do ogni­ska, wylew­nie powi­tała ich reszta kas­se­ryj­skiej mło­dzieży. Przy nie­wiel­kim ogni­sku kucało dwóch bliź­nia­ków. Kłó­cili się o to, czy należy pod­ło­żyć wię­cej pokry­tych żywicą gałą­zek, czy też to wła­ściwy moment, aby do ognia wrzu­cić suchy chrust. Byli to Nata­niel i Niko­dem Kozo­wie, wiecz­nie skon­flik­to­wani, a przy tym nie­roz­łączni bra­cia.

– Hej, chło­paki! – zawo­łali rów­no­cze­śnie, spo­glą­da­jąc na Karo­vów i Simona. – Zagra­cie coś dzi­siaj?

– No, pew­nie! – rzekł Simon.

Posta­wił swój nese­ser na pro­wi­zo­rycz­nym, wyko­na­nym ze skrzynki sto­liku, a następ­nie wycią­gnął gitarę z pokrowca, co chwilę spo­glą­da­jąc na sie­dzące na prze­wró­co­nym pniu trzy dziew­czyny. Wśród nich była Annuszka. Córka apte­ka­rzy cie­szyła się dużym powo­dze­niem u płci prze­ciw­nej. Była pogodna, otwarta i szybko zjed­ny­wała sym­pa­tię innych. Na widok chło­pa­ków na jej twa­rzy od razu zago­ścił sze­roki uśmiech. Odgar­nęła na bok jeden z gru­bych, brą­zo­wych war­ko­czy i odru­chowo wygła­dziła dło­nią brzeg sukienki. Kail nasłu­chał się już dużo na temat jej urody. Maks, który przy dziew­czy­nie wsty­dził się nawet ode­zwać, przy­ja­cio­łom opo­wia­dał o niej na okrą­gło, gdy tylko zni­kała mu z oczu. Młod­szy Karov żar­to­wał nawet, że mógłby wydać tomik poezji doty­czący wyłącz­nie jej „oko­lo­nych gęstymi rzę­sami cze­ko­la­do­wych oczu” oraz „lśnią­cych w słońcu wło­sów”. Raz przy­ła­pał nawet z Simo­nem Maksa na pisa­niu wier­szy, które skoń­czyły w piecu.

– Mak­sy­mi­lia­nie, mój drogi przy­ja­cielu, czy zechcesz napić się lśnią­cego w słońcu trunku? – zagaił Simon, wyma­chu­jąc mu piwem przed oczami i z roz­ba­wie­niem wpa­tru­jąc się w czer­woną twarz chło­paka.

– Dzięki za ofertę, ale odmó­wię. Wolę napić się cydru z jabłek… jabłek… – na chwilę się zaciął, wle­pia­jąc wzrok w zie­mię – …jabłek stłu­czo­nych na kwa­śne jabłka, któ­rych per­so­ni­fi­ka­cją nie chciałby być ktoś, kto nie­po­trzeb­nie kła­pie dzio­bem.

Kail par­sk­nął śmie­chem, podob­nie jak bliź­niacy. Wresz­cie udało im się roz­pa­lić ogni­sko. Chłopcy wycią­gnęli z kie­szeni ulu­bione scy­zo­ryki i zaczęli ostrzyć czubki gałęzi, na które zamie­rzali nabić kromki chleba.

– Coś to tajne naucza­nie bar­dzo weszło wam w krew, poeci – mruk­nął Kail do Simona i Maksa, po czym wyjął z ple­caka butelkę cydru.

– W krew mają wejść nam dzi­siaj trzy rze­czy – rzekł gło­śno Simon, w odróż­nie­niu od Maksa pil­nu­jąc, aby wszy­scy go sły­szeli. – Alko­hol, muzyka i duma na myśl o jutrze.

Sie­dzące obok Annuszki dziew­częta zachi­cho­tały. Simon był przy­stojny, prze­bo­jowy i spra­wiał wra­że­nie star­szego. Gdzie­kol­wiek się poja­wiał, przy­ku­wał uwagę oto­cze­nia i w prze­ci­wień­stwie do nie­śmia­łego Maksa nie tra­cił pew­no­ści sie­bie w towa­rzy­stwie dziew­czyn. Po jego sło­wach roz­le­gły się grom­kie okrzyki rado­ści, a gdy tro­chę uci­chły, Annuszka pew­nie wstała z miej­sca i pode­szła w stronę nowo przy­by­łej trójki. Kail poczuł ner­wowy ucisk w żołądku. Zawsze się oba­wiał, że córka apte­ka­rzy kie­dyś zain­te­re­suje się Simo­nem. To byłby naj­gor­szy z moż­li­wych sce­na­riu­szy. Mógłby nie tylko popsuć ich rela­cje, ale rów­nież ode­brać jego bratu pew­ność sie­bie.

– Napi­jesz się cydru? – zapro­po­no­wał Maks, gdy tylko usia­dła obok nich na pniu sąsied­niego prze­wró­co­nego drzewa.

– Chęt­nie – uśmiech­nęła się cie­pło, bez­wied­nie bawiąc koń­cówką atła­so­wej wstążki. Maks wycią­gnął z ple­caka kuzyna dwie szkla­neczki owi­nięte białą ście­reczką. Nie mógł prze­cież pozwo­lić, aby dziew­czyna piła z gwinta. – Jak tam, Kail? – zapy­tała.

Naj­wy­raź­niej prze­czu­wała, że pod maską jego uśmie­chu kryło się przy­gnę­bie­nie. Młod­szy Karov zawsze podzi­wiał spo­strze­gaw­czość Annuszki, cho­ciaż momen­tami go prze­ra­żała.

– Wiesz, tak posta­no­wił Sowa i tak będzie. Woj­sko jakoś musi dać sobie radę beze mnie – odparł wymi­ja­jąco.

– Wie­rzę, że nic nie dzieje się bez przy­czyny. Wielu ludzi zapo­mina, że jestem nie tylko córką apte­ka­rzy, ale rów­nież wnuczką wieszczki. To dwie skraj­no­ści.

Mówiono, że babka Annuszki, Mira, widzi wię­cej. Znała wiele tra­dy­cji ludo­wych, o któ­rych nie­któ­rzy miesz­kańcy mia­sta już dawno zapo­mnieli. Ludzie chęt­nie kupo­wali u niej zioła lub różne sma­ro­wi­dła, a co prze­sąd­niejsi przy­cho­dzili rów­nież po poradę. Cho­ciaż po latach głu­pio im było się do tego przy­znać, Maks i Kail w dzie­ciń­stwie bali się Miry. Zgar­biona kobieta z biel­mem na pra­wym oku wyglą­dała naprawdę prze­ra­ża­jąco. Mira miała osiem­dzie­siąt pięć lat. O pięt­na­ście lat prze­żyła swo­jego męża, a po jego śmierci zamiesz­kała w domu córki. W ten oto spo­sób życie zna­chorki i apte­ka­rzy toczyło się pod jed­nym dachem. Ojciec Annuszki, który nie­gdyś marzył o karie­rze chi­rurga, nie był zado­wo­lony z dzia­łal­no­ści teścio­wej, ale w żaden spo­sób nie zdo­łał jej prze­ko­nać do zaprze­sta­nia prak­tyk.

– Sam nie wiem. Po pro­stu nie cie­szę się sym­pa­tią star­szy­zny. Nie wie­rzę, aby róż­nicę robiło tu kilka mie­sięcy. Rocz­ni­kowo jestem peł­no­letni. – Kail wzru­szył ramio­nami.

– Woj­sko wiele straci. Może nie jesteś pierw­szy do bitki, ale masz swój honor i łeb jak sklep. – Maks trą­cił go łok­ciem. – Zresztą, mał­żeń­stwa są już legalne – dodał.

– Prze­stań­cie mnie pocie­szać, bo jestem tym zakło­po­tany. Cie­szę się z waszego szczę­ścia, mamy co świę­to­wać i tyle – rzekł Kail, igno­ru­jąc jego zaczepkę.

– Pomy­śla­łam, że na pocie­sze­nie ułożę ci karty – zapro­po­no­wała Annuszka.

Przy­słu­chu­jąc się ich roz­mo­wie, Simon skrzy­żo­wał ręce na ramio­nach. Nie spodo­bał mu się pomysł wró­że­nia. Zmarsz­czył brwi, patrząc na nich oce­nia­jąco.

– To jakieś zabo­bony. A pio­senka? Mie­li­śmy zacząć od śpie­wa­nia, aby roz­ru­szać naszą ekipę. – Spoj­rzał z wyrzu­tem na Kaila.

– Weź, pocze­kaj. To cię nie zbawi – powie­dział Maks, na co Simon prze­wró­cił oczami i zaczął zaga­dy­wać kole­żanki sie­dzące po dru­giej stro­nie ogni­ska.

Annuszka nie­spe­cjal­nie prze­jęła się jego zacho­wa­niem. Się­gnęła do czar­nej, prze­wie­szo­nej przez ramię torebki i wyjęła z niej widocz­nie zużytą talię kart.

– Powin­ni­śmy zacząć od wybra­nia karty, która cię repre­zen­tuje, ale i tu panują reguły. Jeżeli wróży się męż­czyź­nie, wybie­rany jest król. Jeśli kobie­cie, dama. Walet ozna­cza bar­dzo młodą osobę, naj­czę­ściej dziecko – wyja­śniła, tasu­jąc talię.

– A jak to jest w przy­padku wróżb na pocie­sze­nie? – zaśmiał się Kail.

Trak­to­wał roz­kła­da­nie kart jako zabawę, ale szcze­rze doce­nił miły gest ze strony kole­żanki.

– Nie ma cze­goś takiego, jak wróżby na pocie­sze­nie. Prze­stań. Uwierz, że to jest po pro­stu dobry moment, aby uło­żyć ci karty – powie­działa i odrzu­ciła war­kocz za ramię. – Kiery okre­ślają osoby o brą­zo­wym, siwym i mysim odcie­niu wło­sów oraz nie­bie­skich, sza­rych lub zie­lo­nych oczach. Przy­kła­dowo, kie­rami byliby bliź­niacy. Osoby o ciem­nych wło­sach i oczach powinny wybrać piki. Taką kartę zale­ci­ła­bym Simo­nowi. Maks i ja to typowe tre­fle, czyli osoby o brą­zo­wych wło­sach i piw­nych oczach. Tre­fle to rów­nież rudzielce. W przy­padku blon­dy­nów o jasnych nie­bie­skich lub sza­rych oczach jako kartę repre­zen­tu­jącą wybie­ramy karo – tłu­ma­czyła.

– W przy­padku Kaila wybór jest więc pro­sty – przy­znał Maks.

Annuszka kiw­nęła głową, a na płó­cien­nej tor­bie poło­żyła króla karo. Kail spoj­rzał na nią scep­tycz­nie. Nie wie­rzył w podobne rze­czy, ale nie chciał jej prze­ry­wać. To byłoby zwy­czaj­nie nie­grzeczne.

– Muszę ci powie­dzieć, mój drogi, że ta karta sym­bo­li­zuje wpły­wo­wego męż­czy­znę w mun­du­rze. – Uśmiech­nęła się sze­roko, na co Maks kla­snął w dło­nie. – Król karo jest czło­wie­kiem wysoko posta­wio­nym, cie­szą­cym się dużym sza­cun­kiem oto­cze­nia, a przy tym jest rów­nież zamożny.

Annuszka roz­sy­pała resztę kart na torebce, aby nie ubru­dzić ich pia­skiem. Następ­nie popro­siła Kaila o ich wymie­sza­nie, a po wszyst­kim zebrała, by roz­ło­żyć w trzech rzę­dach. W każ­dej kupce znaj­do­wało się po osiem kart.

– Pierw­sza repre­zen­tuje prze­szłość, druga teraź­niej­szość, a trze­cia przy­szłość – wyja­śniła, po kolei odkry­wa­jąc karty. – Co my tu mamy… Twoją prze­szłość odzwier­cie­dla dzie­siątka trefl. Ta karta sym­bo­li­zuje wielką kłót­nię rodzinną. Duże nerwy, apa­tię, intrygi, pomó­wie­nia, cho­robę. Spo­kój zachwiany przez nie­prze­wi­dzianą sytu­ację.

– Jak zabra­nie mojego taty, a two­jego wuja przez dockie woj­sko. To by paso­wało – zauwa­żył Maks.

Kail kiw­nął głową. Nie przy­znał, że w pierw­szej kolej­no­ści pomy­ślał o śmierci matki, któ­rej nie zdą­żył poznać. Drugą odsło­niętą przez Annuszkę kartą był as trefl.

– Sym­bo­li­zuje nagłe, nie­spo­dzie­wane wyda­rze­nie, coś, co może przy­spo­rzyć wiele łez. Dra­styczna zmiana. Nie­po­ro­zu­mie­nie, zasko­cze­nie, któ­rego się nie spo­dzie­wamy, nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Sowa nie przy­jął cię do woj­ska. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się takiej decy­zji – zauwa­żył Maks.

– Ta, z pew­no­ścią. Jak powiesz puł­kow­ni­kowi, że wró­żymy z kart, to i cie­bie wyrzuci za zabo­bony. – Zaśmiał się Simon, ale Annuszka zigno­ro­wała jego słowa i odwró­ciła kolejną.

– To odwró­cony as kier. Sym­bo­li­zuje obcy lub nie­przy­ja­zny dom albo wpływ obcego domu na nasz wła­sny. To sym­bol zachwia­nia dotych­cza­so­wej rów­no­wagi. Miej­sce, w któ­rym się wkrótce znaj­dziesz, ode­gra klu­czową rolę w twoim życiu.

Po ostat­niej wróż­bie Annuszka wyglą­dała na tro­chę zakło­po­taną. To, co odczy­tała Kailowi z kart, nie było tak opty­mi­styczne, jak począt­kowo zakła­dała. Przez głowę prze­szła jej myśl, że wró­że­nie nie było jed­nak tak dobrym pomy­słem.

– Dzięki – rzekł młod­szy Karov, który nie wyglą­dał na spe­cjal­nie prze­ję­tego. – Już wyobra­żam sobie sie­bie jako tego wysoko posta­wio­nego męż­czy­znę w mun­du­rze – dodał ciszej.

– To można róż­nie inter­pre­to­wać – tłu­ma­czyła.

Kail wzru­szył ramio­nami.

– Spo­koj­nie, to tylko zabawa – rzekł krótko.

– Zabawa to się dopiero zacznie – wtrą­cił Simon.

Pocze­kał, aż Annuszka zbie­rze karty, a następ­nie wrę­czył Kailowi gitarę. Nastał czas na jego ulu­bioną część wie­czoru.

– Jak mnie­mam, chcesz zacząć od tre­ści jutrzej­szej przy­sięgi? – zapy­tał.

Gdy Simon przy­tak­nął, wszy­scy zro­zu­mieli, że wypada wstać. Ta pio­senka była dla nich jak hymn pod­zie­mia. Odło­żono torby i napoje, wszy­scy sta­nęli w okręgu wokół ogni­ska. Słońce chy­liło się ku zacho­dowi, a jego szkar­łatne pro­mie­nie oświe­tlały twa­rze Kas­se­ryj­czy­ków. Kail spo­waż­niał i zaczął grać dobrze znaną melo­dię. Jego zda­niem gitara nie była tutaj naj­lep­szym instru­men­tem, ale w zaist­nia­łych warun­kach nie mógł sobie pozwo­lić na nic innego. Wymie­nili z Simo­nem zna­czące spoj­rze­nie, po czym star­szy chło­pak zaczął śpie­wać:

Czy w świe­tle księ­życa, czy ran­kiem o brza­sku.

Czy w bólu, czy w szczę­ściu,

Czy w świe­tle, czy w mroku,

Kro­czyć tak będziemy ze sztan­da­rem u boku.

Czy w poto­pie krwi świe­żej, czy w cie­niach pło­mieni

Przy­się­gamy bro­nić mowy oraz ziemi.

Gdy czer­wony ptak pad­nie, niech każdy pamięta,

W pro­chach jego będą czer­wone pisklęta

I wzla­ty­wać zechcą od góry do dołu,

A naród odżyje jak Feniks z popio­łów.V. ZAJĄC I WILK

V.

Zając i wilk

Nie taki wilk straszny,

Kiedy go sobie oswo­isz.

Ruba (Kas­se­ria)

Nie pamię­tał ostat­niego spoj­rze­nia Simona. Nie był także w sta­nie sobie przy­po­mnieć ostat­nich słów wie­lo­let­niego przy­ja­ciela. Para­dok­sal­nie, w gło­wie Kaila wciąż dud­niło ostat­nie zda­nie, które on sam skie­ro­wał do brata. Bez­tro­sko rzu­cił: „My widzimy się w domu na obie­dzie?”, a Maks przy­tak­nął. Teraz wizja rodzin­nego obiadu zda­wała się Kailowi moż­li­wie odle­gła. Powoli zaczął odzy­ski­wać przy­tom­ność. W ustach na­dal miał spe­cy­ficzny smak papieru, który chwilę póź­niej ustą­pił na rzecz innego, bar­dziej meta­licz­nego. Silna dłoń okryta latek­sową ręka­wiczką ude­rzyła go w twarz, gdy pró­bo­wał pod­nieść głowę. Ponow­nie opadł na kozetkę. Miał wra­że­nie, że jego zmy­sły były wyostrzone, bo jesz­cze chwilę po ude­rze­niu czuł inten­sywny, syn­te­tyczny zapach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij