Czerwony świt - ebook
Czerwony świt - ebook
20 marca 2015 roku cała Polska wpatruje się w niebo i podziwia zaćmienie słońca. W tym czasie w swoim lofcie na warszawskiej Pradze umiera Sara Kosowska – wzięta aktorka młodego pokolenia. Policja podejrzewa morderstwo. Sprawą zajmuje się komisarz Nina Warwiłow, która niedawno wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. Nie będzie jednak miała łatwego zadania. Przyjaciele ofiary plączą się w zeznaniach, jakby celowo chcieli zmylić tropy. Nina musi też odnaleźć tajemniczą nieznajomą, która w chwili śmierci Sary była w jej mieszkaniu. A wszystko to w błyskach fleszy, bo media śledzą każdy krok policji…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-994-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lars Kepler Świadek (wyd. 2)
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Wampir
Anna Kańtoch Łaska
Lars Kepler Stalker
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Jędrzej Pasierski Roztopy
Jędrzej Pasierski W Imię Natury
Anna Kańtoch Pokuta
Więcej informacji: czarne.com.pl1
Na pewno ją rozpoznał. Przytrzymała spojrzenie, jednocześnie obsuwając nieco sukienkę. Chłopak był fajny, dobrze ubrany, może zagraniczny. W innym życiu nie miałaby nic przeciwko, żeby zabrać go do domu. W tym on musiałby się pochwalić przed całym światem. Po chwili zerwał kontakt wzrokowy i odwrócił się do kolegów.
Z lekkim rozczarowaniem Sara obróciła twarz do swojego stolika i podjęła ponowną próbę wysłuchania Lutka. Ten z kolei wodził za nią oczami jak pies. Ilekroć na niego patrzyła, widziała w tych oczach smutek i tęsknotę. I nie mogła już tego znieść. Podjęła szybką decyzję, przerywając mu w pół słowa.
– Idę potańczyć – oświadczyła i wstała, ale udała się prosto do baru, który rozciągał się na całą szerokość dolnego parkietu. Błyskawicznie wypatrzył ją tam barman. Wychylił głowę przez ladę i wytatuowaną po przeguby ręką zrobił jej przejście w kolejce oczekujących.
– Co dla ciebie? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Margarita?
– Poproszę – odparła.
Jakaś dziewczyna rzuciła z irytacją:
– Tu nie ma kolejki?
Barman nie zaszczycił tamtej spojrzeniem. Nawet jej się to podobało, ta władza barmanów nad klubowym tłumkiem. Po kilkudziesięciu sekundach na ladzie pojawił się drink, kryształki soli mieniły się na brzegach kieliszka o szerokim rondzie. Sara wyciągnęła kartę, ale barman zaprzeczył ruchem dłoni.
– Na koszt firmy – oświadczył.
Liczył na coś. Korzystny wpis w internecie i legion jej fanów w klubie. Wolałaby zapłacić.
– Dzięki – odparła jednak, uśmiechając się czarująco.
Pociągnęła łyk. Jak na klub nocny margarita była pyszna, po chwili w kieliszku została jej już tylko połowa. Sara zerknęła na parkiet, miała ochotę potańczyć sama i tak zabić tych kilka godzin do świtu. Z nadzieją poszukała wzrokiem Pawła i Karoliny, we dwójkę mogli ją trochę zasłonić. Musiała jednak przejść przez całą salę, żeby ich odnaleźć. Niemal równi wzrostem, tańczyli przyklejeni do siebie; niebaczni na zmianę rytmu i dziesięć lat związku.
Przez cały wieczór Paweł był nienaturalnie czuły i serdeczny. Nie chciała go takim widzieć.
– Jesteś – szepnęła Karolina, kiedy Sara do nich podeszła. – Bałam się, że Lutek cię połknął.
Uśmiechnęła się zdawkowo. Przynajmniej muzyka była w porządku, kochała syntezatory. Zaczęła rytmicznie poruszać biodrami. Błagała w myślach, by nikt się do niej nie zbliżył. Nie dzisiaj, nie teraz.
Sara była chodzącą gracją. Tańczyła, jakby poruszała się nad ziemią. Wykonywała minimalne ruchy, a inne dziewczyny wyglądały przy niej nieatrakcyjnie. Super im się rozmawiało przed chwilą, a Lutek odnosił wrażenie, że w ostatnich latach dyskutowali głównie na tematy finansowe jak stare, znudzone sobą małżeństwo. Zagapił się na tańczącą Sarę i dopiero po chwili dotarło do niego, że dwie dziewczyny przy stoliku obok rozmawiają właśnie o nim.
– Może ten? – zapytała niższa. – Nie jest taki zły.
Nie poczekał na odpowiedź. Odszedł od stolika i udał się w kierunku górnego baru, następnie minął szatnię i wyszedł przed klub, nie wkładając nawet płaszcza. Do Demo, klubu nocnego przy ulicy Foksal, schodziło się po schodkach. Służyły za palarnię; niewielu palaczom chciało się wspiąć wyżej, tam gdzie stał i marzł selekcjoner. Przed gośćmi mężczyzna o twarzy chłopca zakładał maskę aroganckiego buca, a kiedy ich nie było, kulił się przy piecyku gazowym.
Wraz ze świtem miała nadejść wiosna i zapowiadała się na wyjątkowo ciepłą, w nocy wiało jeszcze jednak chłodem. Na schodkach do klubu palił smagły dryblas, Bartek Borewicz. Stał z parą młodszych od siebie ludzi, krótko ostrzyżonym chłopakiem i jego dziewczyną w dżinsowej kurtce.
Lutek widział na twarzy przyjaciela lekkie znużenie. Chyba wszyscy byli już zmęczeni: dochodziła czwarta rano. To jednocześnie oznaczało, że impreza w Demo będzie powoli umierać, a ta w Koktajlu na placu Trzech Krzyży rodzić się i niemal jak co dzień zbierać zombie z całego miasta.
Poprosił Borewicza o papierosa i zapalił. Dzisiaj czerwone marlboro nie smakowało smołą, smakowało świetnie. Rześkie powietrze marcowej nocy przyjemnie chłodziło mu policzki. Rozmawiali o zaćmieniu słońca, od kilku dni każdy o tym mówił.
– Następne wypada w 2020 roku, ale płytkie – przemawiał Borewicz, jakby wykuł się Wikipedii na blachę przed imprezą. – A to będzie wyjątkowo głębokie.
– O której godzinie? – zapytał krótko ostrzyżony chłopak.
Tego Bartek już nie wiedział, pomógł mu Lutek.
– Po dziewiątej – powiedział. – Zaczyna się około dziewiątej czterdzieści.
Dziewczyna w dżinsowej kurtce spojrzała na niego z zainteresowaniem, zwykle zarezerwowanym dla takich jak Borewicz. Lutek spiął się i pogrzebał jeszcze chwilę w pamięci. W końcu pisali o tym wszędzie.
– A maksimum zaćmienia będzie o dziesiątej pięćdziesiąt siedem – dodał po chwili.
Borewicz zerknął na zegarek. Trudno go było zbić z tropu.
– No to musimy wytrzymać jeszcze sześć godzin – oznajmił.
Nie wszyscy byli przekonani, żeby już opuścić Demo, potem jednak poddali się pomysłowi Lutka i Borewicza. Na piechotę podążyli na plac Trzech Krzyży, zatrzymując się po drodze przy okienku gastronomicznym na Degolaku, żeby kupić, a potem wyrzucić do śmieci gumową pizzę, a następnie ruszyli w kierunku Koktajlu.
Tutaj już drugą godzinę wszyscy gubili się i na powrót znajdywali w labiryntach zaułkowatego klubu nocnego, za każdym razem coraz bardziej wykończeni. Jedynie Paweł zwyżkował i wszyscy wiedzieli, z czego wynika ta jego wyjątkowa forma.
Borewicz i Lutek stali przy barze, systematycznie wlewając w siebie wódkę z cytryną; Karolina spostrzegła, że zaczęła im towarzyszyć jakaś szczupła dziewczyna, którą usiłował poderwać Lutek. Słabo już się jednak trzymał na nogach i Karolina zastanawiała się, czy chłopak dotrwa do rana.
Ona sama wybrała ruch. Zaciągnęła Sarę na bardzo ciemny parkiet, wielkością i wystrojem przypominający wnętrze przyczepy kempingowej. Tańczyły w rytm nieco tantrycznej muzyki i niepokojących wizualizacji, rzucanych na ścianę za pomocą projektora.
Na szczęście dla dziewczyn Koktajl nie należał do miejsc, gdzie ktoś znienacka łapie za pupę. Większość imprezowiczów przebywała w swoim świecie, a ciemność niemal nie pozwalała odróżnić płci. I Sara z pewnością też nie narzekała; normalnie rozpoznawało ją osiem osób na dziesięć, a z tych ośmiu co najmniej trzy musiały podejść, zagadać, złapać za rękaw.
Karolina kursowała między dwoma grupkami: barową i parkietową, a nawet tą trzecią, toaletową, gdzie można było znaleźć Pawła. A to dlatego, że łazienki w Koktajlu nie służyły wyłącznie zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych. Przestronne i poplątane jak sam klub, tworzyły własną przestrzeń społeczną.
– Może już dosyć? – zapytała go, kiedy po raz trzeci wyszedł z ubikacji, wierzchem dłoni wycierając wilgoć nad górną wargą.
Paweł nic nie powiedział, za to pocałował ją w usta. Wiedziała, że przez najbliższą godzinę będzie jej szeptał do ucha, jak bardzo ją kocha, jak ona go pociąga i jaką są świetną parą.
– Chodź potańczyć – powiedziała, żeby nie przyssał się do Borewicza i Lutka, bo jeszcze tylko wódki tutaj brakowało.
Paweł ważył teraz niewiele ponad sześćdziesiąt kilo i choć wydawało mu się, że jest inaczej, nie miał takich możliwości jak koledzy. Złapała go mocno za rękę i pociągnęła na parkiet, usiłując wypatrzyć w ciemności Sarę.
Kilka godzin później słońce oślepiało już oczy i kiedy Karolina wyszła na zewnątrz, przez chwilę wydawało jej się, że wszystko powleka mlecznobiała substancja. Dopiero po chwili wyłoniły się z niej budynki, ulice i samochody.
Minęło wpół do dziewiątej. Mimo wczesnej pory zrobiło się już całkiem ciepło. Trudno było uwierzyć, że właśnie rozpoczynał się poranek 20 marca, pierwszy dzień wiosny. Wydawało się, że zadomowiła się na dobre, potwierdzając prognozy zapowiadające lato stulecia.
Koktajl wypluwał z siebie hałaśliwe grupki, które szybko pakowały się do taksówek parkujących pod niedalekim teatrem lalek. Może nie tylko ich paczka wpadła na pomysł after party w czasie zaćmienia słońca. Z klubu wytaczali się ludzie o zielonoszarych twarzach; niby mało przytomni, ale Sara została zaczepiona aż trzykrotnie.
Karolina dostrzegła zniecierpliwienie na twarzy Borewicza. Nie lubił, kiedy grupa robiła za ochroniarzy gwiazdy.
– Może już jedźmy – zaproponował.
– Gdzie? – zapytał Paweł.
– Do zaćmienia jeszcze czas – powiedział Lutek.
Wyprowadził z klubu swoją nową znajomą i najwyraźniej zamierzał ją ciągnąć za sobą aż do skutku. Sara zaś udawała, że tego nie widzi, nie chciała wchodzić w rolę psa ogrodnika. A może naprawdę nie interesował jej podbój Lutka.
Karolina zerknęła na telefon. Zbliżała się dziewiąta i wszyscy byli głodni. Naradzali się przez chwilę, gdzie jechać, decyzja zapadła jednak szybko. Cała piątka mieszkała na Pradze, więc i tak musieli przemierzyć Wisłę. A najlepsze kanapki w mieście serwował Dar przy ulicy Okrzei.
Karolina zamówiła jednego ubera, Lutek kolejnego – trafiła im się terenówka – i przejechali mostem Poniatowskiego, a następnie wzdłuż parku Skaryszewskiego, po to żeby pobudzić do życia obsługę kanapkarni na Pradze-Północ.
Paweł skubał swoje śniadanie bez apetytu, myśląc, że do łopatki wieprzowej dodałby inny sos, a awokado w środku było nieco za dużo. Chociaż uczciwie musiał przyznać, że Dar serwuje całkiem przyzwoite bułki.
W knajpie panowały pustki, tak samo jak na ulicach Jagiellońskiej i Okrzei, widocznych przez wysokie okna. Na słońcu ukazała się pierwsza czarna plamka; raz na jakiś czas ktoś z nich pokazywał ją palcem. Wystarczyło przyjrzeć się dłuższą chwilę, by dostrzec, że plamka się porusza, z sekundy na sekundę zajmując coraz większą powierzchnię słońca i wnosząc do światła nutę czerwieni.
Postępowało zaćmienie. Paweł poczuł niepokój, jakby w głowę wdzierał mu się jakiś cień. Zresztą wszyscy byli dziwnie milczący. Skupił spojrzenie na budynku praskiej skarbówki, postawionym po drugiej stronie ulicy. W przypływie geniuszu, a może psychodelicznego szaleństwa, urząd pomalowano we wszystkie kolory tęczy. Już ciągnęli do niego urzędnicy i interesanci. A stojące naprzeciwko kino Praha z pewnością szykowało się powoli do poranków dla dzieci. Pomysł, żeby schronić się w ciemnej i chłodnej sali kinowej, wydał mu się nagle bardzo pociągający.
– Lećmy już, Paweł – powiedział Borewicz.
Ociągał się. Już z minutę przeżuwał kawałek kanapki i doszedł do wniosku, że będzie ją musiał wypluć.
– Chyba że chcesz oglądać zaćmienie słońca, stojąc przed urzędem skarbowym? – zapytał Lutek.
– Nie przeszkadza mi to.
Reszta też już chciała iść. Paweł wiedział, że przeciąga.
– Ale mi przeszkadza – dodał Lutek.
– To dlatego, że się interesujesz pieniędzmi – wtrąciła Karolina.
– Znam się na nich.
– Potejto, potato – odparła.
– I stąd wiem, że skarbówka to złodzieje. – Lutek podniósł głos, efektywna i ostateczna taktyka w rozmowie, zwłaszcza że głos miał tubalny i donośny. Jednocześnie oznaczało to, że nie da sobie przerwać.
– Ta rozmowa jest absurdalna – powiedziała Sara. – Lutek ma rację. Chodźmy.
– Gdzie? – zapytał retorycznie Paweł.
Czy można było zorganizować after party w lepszym miejscu niż dwupoziomowe, stuczterdziestometrowe mieszkanie z widokiem na pół Warszawy? Apartamentowiec Sary przy ulicy Markowskiej był budynkiem z ogromnymi oknami, estetycznie wykończonym brązową cegłą, co przyjemnie korespondowało ze starą architekturą Szmulowizny. Stanowił jedną z niewielu oddanych inwestycji na obszarze wielkiego placu budowy, w który zmienił się obecnie plac Konesera – a w szerszej skali cała Praga-Północ.
Sara nie zdążyła się całkiem przenieść do swojego nowego mieszkania, może dlatego, że nikt nie miał czasu jej pomagać: Paweł był zajęty w Lawendzie, Karolina, kiedy nie zajmowała się swoimi sprawami, pomagała mu w pracy, a Borewicz cierpliwie czekał na zaproszenie. Tymczasem ten apartament, penthouse w zasadzie, nadawał się już do zamieszkania.
Borewicz przez chwilę przechadzał się po przestronnych pomieszczeniach, po czym przystanął przed oknem. Po dziesiątej światło na zewnątrz zrobiło się ciemne i dziwne, jakby dolano do niego szkarłatu, a księżyc wyraźnie zaczął już przesłaniać słońce.
Za plecami słyszał dyskusję. Każdy miał coś do powiedzenia. Najwięcej oczywiście Lutek, który specjalnie nie przejmował się swoim gościem, za to mianował się samozwańczym dyrygentem imprezy. Zawsze zresztą tak się zachowywał. Gdziekolwiek szli, wyszukiwał znajomych, kolegował się z kelnerami i barmanami i nigdy nie przepuścił okazji, żeby poklepać kogoś po plecach, czasami sięgając aż do policzków.
Dzisiaj jednak okazał się przydatny; mimo że Sara podobno już spała w nowym mieszkaniu, nie miała w nim dobrego rozeznania. Jedynym skolonizowanym pomieszczeniem była sypialnia, a kuchnia okazała się żałośnie zaopatrzona jak na dom siostry zawodowego kucharza. Barek prezentował się niewiele lepiej.
Lutek zaproponował, że przyrządzi swoje legendarne frappé. Ale jeśli chcieli zdążyć na szczyt zaćmienia, musieli się pośpieszyć, dochodziło już wpół do jedenastej. Borewicz zgłosił się na jego pomocnika – wystawianie się na słońce wywoływało u niego migrenę. Przypuszczał, że zaćmienie nie ma na to wpływu.
– Dobra, my z Karoliną idziemy już na taras – powiedział Paweł.
– Dla mnie w moim kubku – poprosiła Sara.
Obsesyjnie pijała kawę tylko w tym jednym poszczerbionym naczyniu, prezencie od jednego z tabunu byłych chłopaków. W mieszkaniu mogło zabraknąć mebli, ale na pewno nie zabrakłoby kubka z owcą.
Borewicz z Lutkiem zabrali się do roboty, jednak lodówka Sary szybko wyjawiła swoje niedobory, w tym ten kluczowy, brak lodu. Musieli więc zrobić szybki wyskok do marketu, który wykiełkował na niedalekiej Białostockiej. A kiedy wrócili, dosypali do kubków gotowych kostek, postawili sześć frappé na prowizoryczną tackę z tektury i wyszli na taras.
Na zewnątrz czerwonobrązowa poświata zdominowała już warszawski krajobraz. Rozciągała się nad Pragą-Północ jak gigantyczna kopuła. Przez moment Borewicz podziwiał ten niepokojący widok. Zresztą nie tylko mieszkanie Sary robiło wrażenie, również taras był jednym z najlepszych, jakie widział w Warszawie. Co najmniej sto metrów kwadratowych i kapitalny widok na Pragę oraz Wisłę, sięgający aż do Starówki. Przy tym jednak dyskretne osłonięcie od świata, z jednej strony budynkiem, z drugiej wysoką szybą z mlecznego szkła. Tutaj żaden sąsiad nie zajrzy ci do majtek, no chyba że z drona.
– Udało się? – zapytała Karolina i sięgnęła po jedno z frappé, które postawili przy wejściu.
Borewicz zatrzymał na wargach cięty komentarz. Sam potrzebował kofeiny, bo aura wywoływała u niego pewne otępienie. Pociągnął długi łyk.
Sara słaniała się na nogach i czuła, że na powierzchni podtrzymuje ją tylko złość na przyjaciela. Jak śmiał kogoś tu sobie sprowadzać? W dodatku skądś znała tę myszowatą dziewczynę i nie mogła sobie przypomnieć skąd. I czy to był jakiś komunikat od Lutka, który powinna odczytać? Bardziej przypominało to jednak pijacką lekkomyślność i chęć przygód.
Paweł z Karoliną już od dwudziestu minut bawili się telefonem, a ona sama bezmyślnie zerkała na słońce, dopóki nie przypomniała sobie, że to niedobre dla wzroku. Nie mówiąc już o zmarszczkach pod oczami i przede wszystkim na czole. Miała dwadzieścia osiem lat, a tydzień wcześniej odbyła pierwszą rozmowę o botoksie.
– Lepiej wcześniej niż później – poinformowała ją kosmetolożka.
– Dlaczego? To robi jakąś różnicę?
– Pani nie. Ale mediom tak. Jak się pani spóźni, wszyscy zauważą.
Więc nie mogła wystawać na świetle, jednocześnie nie bardzo miała gdzie się skryć. A zamiast dumy, że jest właścicielką takiego wspaniałego tarasu, odczuwała wstyd, że nie jest zagospodarowany. Karolina podsunęła jej pomysł wyścielenia tych stu metrów sztuczną trawą. Czy to jednak nie będzie tandetne, niczym scenografia najtańszej telenoweli? O co jeszcze powinna w takim razie zadbać? Papierowe rośliny i krasnale ogrodowe? Plastikowy las?
Ten taras powinien być wizytówką mieszkania, pomyślała, a potem ucieszyła się, widząc, że szklane drzwi otwierają się i wychodzą zza nich Lutek z Bartkiem. A na tekturowej tacy brzęczą kubki z chłodną kawą. W tym jej własny, z owcą, który otrzymała lata temu od Marcina. Podeszła i podziękowała za kawę – ale tylko Borewiczowi, chcąc, by Lutek zrozumiał przesłanie.
Pociągnęła łyk, frappé smakowało niestety gorzko. Lutek zaczął jednak wykrzykiwać, jak to – z wielkim poświęceniem – musieli udać się do sklepu po lód, wymruczała więc jakiś mdły komplement.
Z kubkiem w dłoni odeszła na bok, chcąc przez moment pobyć sama, choć przez chwilę nie być obserwowaną. Oparła się o barierkę i pociągnęła kolejny, głębszy łyk. Zamknęła oczy, pozwalając, by ciepło rozlało jej się po czole i policzkach. Minęło już apogeum zaćmienia i światło zaczynało się rozjaśniać, jakby następował powtórny świt. Ostrzeżenia kosmetolożki Sara miała w tym momencie gdzieś.
Borewicz puścił muzykę z minigłośnika i chciała jeszcze potańczyć, nie wyżyła się w Koktajlu. Poruszyła biodrami, żeby wejść w rytm, ciało miała jednak jak z waty. Błyskawicznie ogarniała ją senność. I to jak! Poczuła, że jeśli za chwilę się nie położy, to już nie dotrze do kanapy, padnie na goły beton. Odeszła od barierki, niepewnym krokiem minęła oszklone drzwi i spoczęła na sofie. Kubek z owcą postawiła na podłodze, a lewą rękę oparła sobie na brzuchu.
Zamknęła oczy. A w tej ostatniej sekundzie przytomności Sara Kosowska pomyślała, że to nie sen, ale coś innego, gorszego. Nie wiedziała, kiedy wchłonęła ją ciemność.
Zimno kawy podrapało Pawłowi gardło, było jednak orzeźwiające.
– Robi się już jaśniej – zauważył z rozczarowaniem Lutek.
– Nie przejmuj się – skomentowała Karolina. – Zobaczysz jeszcze zaćmienie.
– Takie za pięć lat – powiedział Borewicz.
– Mogę nie dożyć – zaśmiał się Lutek.
– Jesteś chory? – zapytał Paweł.
– Nie.
– To po co tak chrzanisz? – powiedział Paweł, a potem podszedł do telefonu i zmienił w nim muzykę. Poleciały dźwięki Syren Artura Rojka. Lutek wzruszył ramionami, a Bartek złożył palce w prostokąt i mrużąc oczy, skierował dłonie w stronę słońca.
– Do czegoś cię to inspiruje? – zapytała Karolina.
– Być może – odparł, mrugając. – Jeszcze nie wiem.
Paweł rozejrzał się.
– Gdzie jest Sara? – zapytał.
Lutek spojrzał na tackę z tektury, stał tam jeszcze jeden kubek z frappé. Nie był to jednak kubek z owcą.
– Pewnie wyszła – skomentował.
Karolina rzuciła Pawłowi pytające spojrzenie. Poczuł instynktowny niepokój.
– Sprawdzę, co u niej – powiedział.
W mieszkaniu, w którym zdążyli zapalić wszystkie światła, panowała teraz jasność jak na zewnątrz. Pół górnego salonu zajmowała gigantyczna, pachnąca jeszcze nowością kanapa. Paweł przyjrzał się leżącej na niej postaci. W rzeczywistości Sara była drobniejsza niż na ekranie. Obydwoje byli mali. Sara mierzyła niewiele ponad metr sześćdziesiąt, telewizja dodawała jej wzrostu. Niedawno obcięte krótkie blond włosy opadły jego siostrze na oczy, nie poruszała się.
Do pokoju weszła Karolina, za nią reszta. Paweł wyczuwał zapach spirytusu w powietrzu.
– Co z nią? – zapytał Lutek. – Jakoś dziwnie wygląda.
Paweł wzruszył ramionami, czując w mięśniach lekki paraliż. Minął go Lutek, usiadł na brzegu kanapy i położył dłoń na czole Sary. Obserwowali go, kiedy nachylił się nad jej ustami. Przystawił dwa palce do szyi dziewczyny, usiłując chyba znaleźć tętno, a potem spojrzał w ich stronę. Wyglądał na przestraszonego.
– Kurwa, nie oddycha – powiedział.
Nikt nie skomentował. Czas zatrzymał się w miejscu.
– Chyba musimy wezwać lekarza – dodał.
Ciszę przerwał zduszony krzyk Karoliny.2
Był 20 marca, pierwszy dzień wiosny, i policja powinna zajmować się tym, żeby nikt dzisiaj nie wpadł do Wisły. Tymczasem Nina Warwiłow czuła się, jakby ktoś pomylił tygodnie i tak naprawdę był piątek trzynastego. Dochodziła dwunasta i od pół godziny wiedziała, że nie żyje Sara Kosowska, primadonna telewizji i kina, co dla Warwiłow oznaczało jedno: strumień szlamu. Prasa nie zdążyła jeszcze wyniuchać tematu, ale stanowiło to kwestię minut.
Technicy zabezpieczyli pomieszczenia, zwłoki Kosowskiej odjechały już do prosektorium na Oczki, wraz z nimi zaś prokurator Maciej Stassberg, pozostawiając Warwiłow nadzór nad śledztwem. I patrzyła teraz na jedno z lepszych mieszkań, jakie widziała w tym mieście: dwupiętrowy loft z oknami na całą wysokość ścian, wykończony w klasycznym, ale niezłym stylu.
Podłogi wyłożono dębowym parkietem, kuchnię umeblowano mnóstwem lakierowanych białych szafek, ładnie kontrastujących z blatami z czarnego marmuru. Nawet kominek tutaj się znalazł, w rogu przepastnego salonu. Jednego z dwóch: ten wyższy, sąsiadujący z tarasem, umieszczono na antresoli. Cała ta chata musiała kosztować majątek.
Przy tym wszystko wyglądało jak wyjęte prosto z pudełka i tak samo pachniało: świeżą farbą, tekstyliami, plastikiem. Ani śladu woni człowieka, w ogóle jego obecności. Jedynym w miarę zamieszkałym miejscem wydawała się sypialnia Sary Kosowskiej. Bluzki i bielizna walały się po podłodze obszernej garderoby, na toaletce stało kilkanaście kosmetyków i nawet pachniało tutaj trochę kobiecymi perfumami.
Warwiłow z zadowoleniem odnotowała jednak, że biała toaletka, służąca wyraźnie także za biurko, jest dosyć zaśmiecona. Leżały tutaj kluczyki do samochodu marki Audi, poza tym ołówek, przewrócona butelka po wodzie i kalendarz, do którego przyklejono szereg karteczek. Nie był zbyt skrupulatnie prowadzony. Komisarz przewróciła parę stron, a potem wróciła do pierwszej.
– Kilka razy pojawia się nazwisko Stern. Sprawdź to – poleciła Chodkowskiemu, który pojawił się w sypialni niedługo po niej.
– W porządku. Zatrzymujemy też kluczyki do samochodu? – Starszy aspirant zakręcił je sobie na palcu. – Chyba dobry wózek.
– Zabezpiecz. I sporządź mi notatkę o naszych świadkach. Za pięć minut zaczynamy przesłuchania.
– Tutaj?
– Tak.
– Kogo pierwszego?
– Tego, kto znalazł zwłoki. – A po chwili namysłu dodała: – Albo nie. Przepytam wszystkich naraz. Sprawdźmy zbiorowe oko. Co o nich wiesz?
– Brat Kosowskiej, jego dziewczyna i dwóch facetów. Podobno wszyscy są bardzo blisko. Przyjaźnią się od zawsze.
– Skąd wiesz?
– Nie ukrywali tego przede mną.
– Tym lepiej. Zbierz ich, zaraz do ciebie przyjdę.
Minąwszy ekipę techniczną skupioną wokół kanapy, na której znaleziono Sarę Kosowską, Warwiłow wyszła na zewnątrz. Zmrużyła oczy od słońca, które po zaćmieniu wydawało się atakować ze zdwojoną siłą.
Powierzchniowo taras korespondował z resztą apartamentu; wyglądał tak, jakby można było na nim zagrać w golfa. I nikt by się nie dowiedział, co się tutaj wyprawia.
Biała, wysoka i gruba szyba osłaniała flanki tarasu, a betonowa ściana – jego przód. Tutaj człowiek mógł swobodnie opalać się nago. Od kiedy takie mieszkania powstawały w Warszawie? I to dwieście metrów od Ząbkowskiej, dawniej najniebezpieczniejszej ulicy w mieście, i trzysta metrów od królestwa bloków spółdzielni RSM Praga. Tego samego, na którym Nina się wychowywała.
Wróciła do środka. Czworo świadków już zajęło miejsca przy stole prezydialnym. Słyszała szelest folii, którą pokryte były jeszcze krzesła. Sama usiadła u szczytu, jak gdyby właśnie rozpoczynali obiad rodzinny.
Trzech mężczyzn i kobieta. Tuż po trzydziestce albo nawet młodsi, bo byli wyraźnie szarzy, zmarniali i to mogło ich postarzać. W każdym razie bez dwóch zdań przedstawiciele generacji Y, czyli pokolenia, które komunizm pamiętało przez pryzmat pewexów. Wydawali się otępiali i wyczuwała w powietrzu dość nieprzyjemny zapach przetrawianego alkoholu.
Skoro ofiara była kobietą, to mieliśmy – dawniej – grupę dwa plus trzy. Jaką rządziła się dynamiką? Jeden z mężczyzn podobno był bratem Kosowskiej. Który?
Na oko odpadał zupełnie niepodobny do ofiary brunet o semickim typie urody, równie ładny, co brzydki. Bo czy przystojnym można nazwać faceta z nosem jak lotniskowiec, o twarzy pozbawionej wszelkich obłości? A jednak Warwiłow nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to jeden z atrakcyjniejszych mężczyzn, jakich ostatnio spotkała. Nawet pasowała mu trupia bladość twarzy. Pozostali mężczyźni nie byli tak charakterystyczni: mocno zbudowany ciemny blondyn z wysokim czołem i lekko postawionymi włosami i drugi, drobny blady szatyn o zmierzwionej fryzurze à la młody Brando. Dziewczyna zaś miała krótkie włosy, wydatną brodę i była pięknie zbudowana: wąskie biodra i szerokie barki. Androgyniczna, ale bardzo atrakcyjna.
Chodkowski usiadł na krześle obok i wręczył Warwiłow ściągę. Zerknęła na nią, zadowolona z metodyczności podwładnego i jego zdrowego rozsądku. Imiona i nazwiska świadków zapisane były w takim samym układzie, w jakim siedzieli przy stole, i zagadka brata szybko się rozwiązała.
– Mamy do państwa kilka pytań – oznajmiła, przesuwając spojrzenie z twarzy na twarz.
– Teraz? – zapytał blondyn mocnym głosem.
Zerknęła na karteczkę. Michał Lutyński.
– A kiedy by pan chciał?
– To znaczy, myślałem, że raczej osobno… – Z pewnością jeszcze nie wytrzeźwiał; policzki miał zaczerwienione.
– Michał Lutyński, zgadza się? – skierowała do niego pytanie, zerkając do notatek. Nie czekając na odpowiedź, zadała kolejne: – Pan znalazł Sarę?
– Wszyscy ją znaleźliśmy.
– Ale pan zbadał jej puls?
– Tak.
– Czemu pan to zrobił?
– Leżała bez ruchu.
– Często sprawdza pan puls leżącym koleżankom?
– Nie – odparł, odchylając się lekko na krześle, na co dało się słyszeć skrzypiący odgłos folii.
– No więc dlaczego?
– Imprezowaliśmy całą noc, Sara wyglądała blado. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem.
Komisarz milczała.
– Chyba instynktownie – dodał.
– Rozumiem – powiedziała. – Przejdźmy do tego, co piła i jadła Sara Kosowska przed śmiercią i…
– Czy kawa była zatruta? – weszła jej w słowo androgeniczna dziewczyna.
Warwiłow szybko zerknęła do notatek. Karolina Moskal.
– …i tego, co dokładnie zażywała wczoraj wieczorem – dokończyła Nina, kierując spojrzenie na Moskal.
Zapadło milczenie. Zastanawiała się, czy trafiła. Wyglądali na wyrwanych prosto z balangi. I imprezowali przez całą noc, jak powiedział Lutyński. Jakieś narkotyki musiały być w grze. Kokaina, bo wyglądali na niebiednych, a jeśli nie, to ekstazy albo nawet szybko podbijający Warszawę mefedron. Albo jeszcze większe zło, najgorsze ze wszystkiego. Dopalacze: K2, Spice Gold, Mocarz i inne. Legalne narkotyki, czyli według niej największy skandal XXI wieku w Polsce.
– Może pani odpowie na to pytanie? – zapytała Karoliny Moskal.
– Byliśmy w Darze na Okrzei na śniadaniu. A potem w domu. To znaczy tutaj. I wszyscy piliśmy tę kawę mrożoną.
– Tylko tyle?
Warwiłow wyczekała kilka sekund, czy ktoś podejmie temat. W powietrzu, oprócz woni farby i spirytusu, dało się teraz wyczuć zapach męskiego potu.
– To, co pozostało w kubku, zostanie poddane badaniom – powiedziała. – Czy Sara sama przygotowywała sobie tę kawę?
– Nie – powiedział blondyn. – Oczywiście, że nie sama.
– To znaczy?
– Przygotowaliśmy dla wszystkich. Razem z Bartkiem.
Warwiłow zerknęła na bruneta z dużym nosem. Miała przed sobą parę i dwóch mężczyzn. A między nimi piękną, utalentowaną dziewczynę. Od godziny martwą. Tutaj musiało się coś dziać.
– Jak do tego doszło? Kto wpadł na pomysł kawy? – zapytała.
– Byliśmy nieprzytomni, poza tym wszyscy wiedzą, że robię dobrą kawę – powiedział Lutyński. – Mogłem to nawet sam zaproponować…
– I co było dalej?
– Przygotowaliśmy kawy, postawiliśmy je na tackę i zanieśliśmy na górę.
– Ale wcześniej – poprawił Borewicz – to poszliśmy do sklepu.
Również miał charakterystyczny głos, nie tyle tubalny, ile bardzo głęboki. Sami radiowcy. Warwiłow skierowała spojrzenie na Lutyńskiego.
– Racja – powiedział. – Wyszliśmy po lód.
– Lód?
– No do frappé.
– Rozumiem – mruknęła, myśląc o rozwodnionym kolorze kawy i zastanawiając się, jak przyśpieszyć pracę laboratorium i mieć wyniki jeszcze dzisiaj. – Ile czasu was nie było?
– Może piętnaście minut – powiedział Borewicz.
– Bałem się, że nie zdążymy na zaćmienie słońca – dodał Lutyński. – Teraz nie wierzę, że przejmowałem się takimi bzdurami.
Zamilkł nagle. Wyglądał na prawdziwie przygnębionego. Karolina Moskal też miała zaczerwienione oczy, a Paweł Kosowski trzymał głowę skierowaną w dół.
– Czyli przez piętnaście minut ta kawa była zostawiona bez opieki, zgadza się? – skonkludowała Warwiłow.
– No tak – powiedział Lutyński.
– Gdzie państwo wtedy przebywali? – zwróciła się do dziewczyny, ale patrzyła na Pawła Kosowskiego, mając nadzieję, że w końcu podniesie głowę. Kiedy to zrobił, dostrzegła, że jest bardzo podobny do siostry.
– Na tarasie – powiedziała Moskal. – Poszliśmy tam już wcześniej i obserwowaliśmy zaćmienie.
– Opuszczaliście taras przed przyjściem kolegów?
– Nie.
– Zastanówcie się dobrze – powiedziała. – Nawet na chwilę? Na przykład do łazienki?
– Nie – powtórzyła.
– Pan jest bratem ofiary, zgadza się? – Warwiłow zwróciła się w końcu wprost do Pawła Kosowskiego. Odniosła wrażenie, że ten lekko drży.
– Tak.
– Proszę przyjąć moje kondolencje. Ale musi pan odpowiedzieć na kilka pytań. I zadam teraz takie, które muszę zadać. Jest skierowane do was wszystkich. Czy wiecie o kimś, kto mógł chcieć śmierci Sary? – Przez chwilę wydawało jej się, że Kosowski zaprzeczy. A potem usłyszała ciche potwierdzenie.
– Tak.
Pozostali nie wyglądali na zaskoczonych.
– Zgłaszała taką sprawę na policję – dodał.
– Kiedy?
– W zeszłym roku.
– Jaką sprawę? Co się wydarzyło?
– Sara czuła się prześladowana.
– Przez kogo?
– Nie wiem. Dostawała listy, głównie wiadomości z anonimowych kont, które szybko zamykano.
– Groźby karalne?
– Nie rozumiem.
– Czy sprawą zajęła się prokuratura? – wyjaśniła.
– Prowadzono jakieś śledztwo w zeszłym roku.
– A w tym? Ostatnio?
– Nie wiem. Sara przestała o tym mówić. Ale nie wiem, czy sprawa się skończyła, czy po prostu nie chciała już o tym ze mną rozmawiać.
– A z państwem? – Komisarz zwróciła się do pozostałych, zastanawiając się, który z mężczyzn był bliżej Sary. Obstawiała Borewicza, miał w sobie coś filmowego.
– Wiem dokładnie tyle, ile Paweł – oznajmił Lutyński. – Mnie też już nie chciała o tym opowiadać.
Warwiłow zerknęła na Chodkowskiego, który mrugnął. To zgłoszenie trzeba będzie znaleźć.
– Wspomniał pan, że całą noc imprezowaliście – zwróciła się do Lutyńskiego. – Proszę przedstawić mi przebieg wieczoru.
– Byliśmy w klubie Demo przy Foksal, potem w Koktajlu. Poszliśmy tam… o której, Bartek?
– Po piątej – powiedział Borewicz.
– Jakieś narkotyki?
– Nie rozumiem.
– Będziecie musieli powiedzieć na ten temat prawdę i uwierzcie mi, że to zadziała na waszą korzyść – odezwała się Warwiłow po chwili milczenia. – Poddamy ciało Sary badaniom i jeśli coś brała, będziemy wiedzieli co… Więc zastanówcie się nad tą odpowiedzią. Czy od wczoraj Sara Kosowska przyjmowała narkotyki, inne nielegalne substancje albo tak zwane dopalacze?
– Nic o tym nie wiem – odparł Lutyński.
– A pozostali?
Moskal szybko zaprzeczyła, Borewicz nieznacznie się skrzywił, a Kosowski znowu zwiesił głowę.
– Piła alkohol, ale niewiele – powiedziała Karolina. – Głównie tańczyła, kochała tańczyć… – Głos jej się lekko załamał. – Nie zawsze mogła to robić, rozumie pani, zaczepiali ją.
– Czy wczoraj było tak samo?
– Nie. Między innymi dlatego poszliśmy na imprezę właśnie w czwartek. Jest luźniej.
– Z klubu przyjechaliście tutaj?
– Tak… nie – odezwał się Lutyński. – Jeszcze wstąpiliśmy na śniadanie, a potem do Sary. Zrobiło się już późno i musieliś…
– A twoja dziewczyna, Lutek? – weszła mu w słowo Karolina. – Gdzie ona się podziała?
– O kim mówicie? – zapytała Warwiłow.
Lutyński zaczerwienił się lekko.
– Poznałem dziewczynę w klubie i pojechała z nami dalej.
– I?
– Kiedy robiliśmy frappé, poszła z Karoliną, Pawłem i Sarą na taras.
– Nie poszła – skomentował cicho Kosowski.
– Proszę powtórzyć – zażądała Warwiłow.
– Nie było jej z nami na tarasie.
– No to gdzie była? – zapytała. – Skoro nie na tarasie i nie w kuchni?
Cisza. Warwiłow poczuła na skroniach pulsującą złość.
– Ludzie, obudźcie się! Umarł człowiek i przecież wiecie, co oznacza dla świata śmierć Sary Kosowskiej. I po godzinie mówicie mi, że była jeszcze jedna kobieta. Jak miała na imię?
– Nie wiem.
– Jak to…
– Nie pamiętam, okej? – Lutyński jeszcze bardziej poczerwieniał. – Poznaliśmy się kilka godzin temu i nie zapisałem numeru telefonu.
– Może ktoś inny wie? – Warwiłow zwróciła się do pozostałych.
– Mnie się nie przedstawiała – powiedział Kosowski.
– Nie miała na imię Ala, Ola czy jakoś tak? – zapytała Moskal. – Ale może coś mi się wydaje.
– Ja nie zapamiętuję imion, przecież wiecie – rzucił Borewicz. – Pomyślałem, że nie jest w typie Lutka i tyle.
– Dlaczego?
– Wyglądała na wrażliwą.
– Dzięku… – zaczął Lutyński.
– Czy ktoś wie, jak miała na imię? – przerwała Warwiłow ostro.
Cisza. Wzięła do ręki notatnik.
– Dobra, wrócimy do tego. Czyli jedna grupa wyszła na taras, a druga robiła frappé. O której to mogło być?
– Koło wpół do jedenastej – odparł Borewicz. – Lutek wciąż nawijał o zaćmieniu słońca, że nie zdążymy.
– Dokładnie o wpół do jedenastej – uściślił Lutyński. – Sprawdzałem czas.
– A kiedy nastąpiło wyjście po lód?
– Z piętnaście minut później. Nie mogliśmy się odnaleźć w kuchni Sary, za dużo szafek. W końcu zlokalizowaliśmy kawę i cukier i dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że nie ma też lodu. I to już była…
– Dziesiąta pięćdziesiąt – powiedział Borewicz. – Bo powiedziałeś: za siedem minut zaćmienie słońca, nie? A przedtem, w klubie, mówiłeś, że dziesiąta pięćdziesiąt siedem.
– No tak. W takim razie za dziesięć jedenasta wyszliśmy do sklepu, wróciliśmy, dodaliśmy lodu i potem już prosto na górę, bo była już jedenasta i przegapiliśmy szczyt zaćmienia. Postawiłem kawę przy wejściu…
– A Sara?
– Nie wiem. Patrzyłem na słońce.
– Sara wzięła sobie kubek – powiedziała Moskal.
– Od razu wzięła? Czy po jakimś czasie? – zapytała Warwiłow.
– Tak, od razu. Potem schowała się do środka.
– Dlaczego?
Karolina wzruszyła ramionami.
– Czy przedtem uskarżała się na zmęczenie? – drążyła Warwiłow.
– Nie wiem. Może.
– No a potem ja poszedłem sprawdzić… czy wszystko z nią w porządku – powiedział Kosowski. Zamilkł i położył sobie dłoń na czole, zasłaniając twarz.
Karolina objęła go ramieniem.
– Czyli o dziesiątej trzydzieści Sara idzie z wami na taras – podsumowała Warwiłow – a o dziesiątej pięćdziesiąt druga grupa wychodzi do sklepu. Czy zamykaliście drzwi wejściowe na klucz?
– Nie.
– Nie i tak – uściślił Borewicz. – Bo są na zatrzask.
– Sara zostawiła na wierzchu klucze, więc je zabrałem – dodał Lutyński.
– Dobra. W takim razie nikt nie wie, gdzie w trakcie tego wszystkiego była bezimienna dziewczyna, i nikt nie widział jej wychodzącej z mieszkania, tak?
Milczenie.
– Czy jesteście tego pewni? – zapytała Warwiłow.
Rozejrzała się. Dwa piętra i co najmniej cztery sypialnie. Mieszkanie dobre do zabawy w chowanego.
– Bo jeśli nie wyszła i wciąż przebywała w środku, kiedy poszliście do sklepu – Warwiłow popukała długopisem w notatnik – to mamy całe dziesięć minut, kiedy została sam na sam z frappé.
Cisza.
– I mogła wyjść z mieszkania, zatrzaskując drzwi. Nigdy byście się nie zorientowali. Czy w budynku są kamery?
– Kiedyś mają być, ale teraz, sama pani widziała, nawet windy wyłożone są jeszcze dyktą… – powiedział Lutyński.
– Czy myśli pani – podjęła Moskal – że mogła tam czegoś… dosypać?
– Nie wiem.
– Lutek, kim ona jest? – Dziewczyna podniosła głos.
– Nie wiem, kurwa, przecież powiedziałem…
– Uspokójcie się – przerwała Warwiłow. – Zostawmy na razie pytanie, kim jest. Skąd wiedziałaby z którego kubka będzie piła Sara?
– Wszyscy wiedzieli – powiedziała Moskal po chwili ciszy.
– To znaczy?
– Sara piła kawę tylko w tym kubku z owcą. Lutek o tym mówił głośno…
– Wszyscy mówiliśmy – wybuchł Lutyński. – Może zaraz powiesz, że to ja ją zajebałem? Nie znam tej dziewczyny i w ogóle dlaczego miałaby zrobić krzywdę Sarze? Sama mówiłaś o tym pieprzonym kubku z owcą co najmniej trzy razy! Równie dobrze mogę to zrzucić na ciebie.
– Jak możesz…
– Przestańcie – przerwał Borewicz. – Przecież to niczego nie zmieni.
Karolina Moskal ciężko oddychała, patrząc ze złością na Lutyńskiego, a Paweł Kosowski wciąż ukrywał twarz w dłoniach i wydawało się, że płacze.
Warwiłow zerknęła nerwowo na zegarek. Uciekały cenne minuty.3
O godzinie trzynastej komenda policji Praga-Północ przypominała atakowaną twierdzę. Machiny oblężnicze w postaci wozów transmisyjnych zasłoniły wjazd na parking, a Warwiłow czuła, że to dopiero rozgrzewka. I było kwestią czasu, kiedy dziennikarze zorientują się, że właśnie ona, szczupła i ciemnowłosa, w zwykłym granatowym płaszczu, prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Sary Kosowskiej.
Jeszcze jednak można było się przebić. A kiedy dotarła do budynku, nawet nie zajrzała do swojego pokoju, tylko skierowała się prosto do gabinetu Białka.
Niedługo trwało bezkrólewie w Wydziale Dochodzeniowym po odejściu inspektora Matkowskiego. Kiedy Nina wróciła z urlopu macierzyńskiego, w biurze naczelnika powitał ją Aleksander Białek, który razem z nią zaczynał karierę, a w trakcie jej nieobecności przeskoczył kilka progów. Nie musiała przeprowadzać dochodzenia w tej sprawie. Było jasne, że poszybował w górę odrzutem politycznym.
Sam pokój naczelnika nie zmienił się wiele. Widziała tylko mniej książek – których Białek raczej nie czytał, i czuła mniej odoru papierosów – których z pewnością nie palił. Szczycił się zasłużoną opinią jednego z najlepszych sportsmenów na komendzie. Mocno zbudowany i mimo czterdziestki na karku z roku na rok jakby coraz bardziej muskularny. I ta przeklęta woda kolońska, którą pachniał; dziwne, że żadna z dziewczyn nie zwróciła mu na to uwagi, a może właśnie dlatego pozostawał jednym z niewielu kawalerów na komendzie Praga-Północ.
Przynajmniej teraz Warwiłow nie była już w ciąży. I w miejsce nudności, które wywoływał koloński aromat Białka, czuła zwykły dyskomfort.
Nowy naczelnik wbił w nią spojrzenie, kiedy weszła.
– Jak stoisz z czasem? – zapytał.
– Bardzo źle. – Opadła ciężko na fotel. – Nie powinnam tego brać.
– Ale jesteś najlepsza.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I