Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską — Świerczyńską - ebook
Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską — Świerczyńską - ebook
Rozmowa o fenomenalnym optymizmie. W każdych warunkach, także w obozie koncentracyjnym. O tym, że człowiek umie przetrwać bardzo wiele i że do końca może pozostać młody. Alicja Gawlikowska-Świerczyńska – lekarka, była więźniarka obozu w Ravensbrück – w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat opowiada o swoim życiu. To niezwykły dokument, a zarazem porywająca opowieść o życiu kobiety silnej, odważnej i niezależnej.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-803-1 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No, to we właściwym wieku są kandydatki. Ja mam dziewięćdziesiąt dwa.
Finalistki cieszyły się z udziału, ale spotkały się z krytyką.
Przeżyły własną śmierć, niech się z tego cieszą. Jeśli osoba wiekowa jest zadbana, to dlaczego nie ma wziąć udziału? Myślę, że krytycznie reagują ci, którzy historię Zagłady znają ze słyszenia i dla nich to tylko makabra. A ja pamiętam, jakie żarty sobie robiłyśmy w Ravensbrück. Krematorium pracowało non stop, w całym obozie był dym i śmierdziało palonymi kośćmi, a my mówiłyśmy, że z tej będzie popiołek biały, a z tamtej niebieski, bo ma błękitną krew. Robiłyśmy uwagi, która pójdzie do nieba, a która do piekła. Nie można było żyć cały czas poważnie. Trzeba było mieć jakiś humor.
Pan się podenerwuje tydzień, a potem pan się przyzwyczai. Niech pan mi wierzy. Bo człowiek, gdyby tak się przejmował, toby właśnie nie przeżył.
Ciężko pracowałam, a potem waliłam się na pryczę i spałam, bo syrena wyła na pobudkę o czwartej rano. Obojętniałam na to, co wokół, i nie chodziłam wystraszona od rana do nocy, jakby się komuś wydawało…
Pamiętam, szyła ze mną buty dla wojska taka jedna mała kryminalna i mówiła: „Proszę mnie nie denerwować, bo ja zabiłam tatusia i mamusię”.
My się z tego śmiałyśmy.
Gdy dzień i noc dymi komin i czuć specyficzny smród palonych ludzkich ciał, to koniecznie trzeba znaleźć sposób, żeby o tym nie myśleć tylko w sensie: „Ach, dzieje się coś strasznego”. Bo człowiek zwariuje.
Były takie przypadki?
Pani Maria Karska, która z nami wpadła w konspiracji, zostawiła w Warszawie dwoje dzieci. Pewnego dnia dowiedziała się, że jej syn, nastoletni chłopaczek, zmarł na nowotwór kości. I przestała jeść, myć się, siedziała i narażała się na bicie. Kontakt z nią był trudny. Wpadła w trans i też chciała umrzeć.
Mimo że jej drugie dziecko na wolności żyło?
Córka żyła, ale ona tak rozpaczała za synem. Jednak gdy Niemcy zaczęli wywoływać na rozstrzelanie jej najbliższe koleżanki z bloku, to nagle się okazało, że wolałaby pożyć, i zaczęła się bronić psychicznie. Zmieniła się całkowicie, wróciła do życia. I wróciła do Polski, i żyła długie lata. Czyli potrzebny był jej wstrząs, żeby znalazła w sobie wolę życia.
Panie na konkursie piękności dobrze się bawiły, bo wspomnienia, zwłaszcza po długim czasie, stają się opowiadaniem, a nawet dykteryjką. Bo nagle przypominają się na przykład sytuacje komiczne. Jakie głupoty ludzie potrafią opowiadać, żeby bronić się psychicznie…
Przecież teraz, gdy spotykamy się w Klubie Kobiet Ravensbrück, to te opowieści są lekkie.
Wszystkie?
No, chyba że ktoś na zamówienie chce stworzyć makabrę. Są osoby, które do dziś mi mówią: „Boże, gdy zaczynam mówić o obozie, to cała się trzęsę”. „A ja traktuję to jako opowieść nie moją, tylko jakąś historyjkę – mówię im. – To jest dla mnie już tak odległe, że nie mam poczucia, że było okropne”.
Chcę panu powiedzieć, że są ludzie – bo obserwuję i słucham – którzy z wojny i z pobytu w obozie wydobywają okropności. Łatwo im to przychodzi. A ja uważałam, że jeżeli jest ciężko – a przecież nie byłam w ekstrawarunkach obozowych, tylko w takich, jak większość – to trzeba się bronić. Odpychać od siebie złe odczucia psychiczne i fizyczne. W każdej sytuacji znajdować moment świadczący o tym, że jest nadzieja, że ludzie nie są tacy źli.
W moich wspomnieniach głównej roli nie odgrywa to, że byłam zmęczona. No, byłam przecież. Ale uważałam, że jeśli się wyćwiczę, to będzie lepiej. Nie dopuszczałam do siebie uczucia, że nie wytrzymam, że ja tu zaraz zginę.
Są osoby, które lubują się w opowiadaniu najgorszych rzeczy, żeby podnieść swoją rangę, że tyle przeszły: patrzcie, jaka ja jestem.
Żeby zrozumieć to wszystko, to trzeba było pobyć w obozie. A opowiadania pań, które były w obozie dwa tygodnie i zaraz pojechały do pracy w zakładach zbrojeniowych, są powierzchowne. Były głodne – to była makabra. Chodziły gołe, bose – to była makabra. To jest przeciwne mojej naturze i zawsze mówię: „Słuchajcie, ja nic okropnego nie opowiem, bo przypominam sobie miłe sytuacje międzyludzkie, dobre stosunki, wzajemną pomoc. To mi przychodzi do głowy, nawet ze strony Niemców. Nie mogę myśleć o makabrach”.
A jaką największą makabrę przeżyła pani w obozie?
Walka z psychiką, żeby utrzymać się na powierzchni i żeby utrzymać w sobie optymizm, to już była makabra.
Jaki miała pani sposób, żeby przeżyć?
Polubić sytuację.
Polubić obóz koncentracyjny?!
Tak! Polubić obóz koncentracyjny! Popatrzeć rano na apelu – gdy się stało trzy godziny – jakie wschodzi piękne słońce.
Stałam i na wprost siebie miałam mur. Lecz za murem był las. Gdy drzewa pokrywał szron i śnieg, ta biel odbijała się w słońcu i wspaniale to wyglądało. Zapominałam, gdzie jestem.
Zawsze miałam w głowie, że to, co człowiek robi, powinien polubić. Zwłaszcza gdy sytuacja jest nie do zmiany. Mam sytuację przymusową i nie ma innego wyjścia. Wyrzucałam z głowy rzeczy nieprzyjemne, nie rozmyślałam, mówiłam: „To jutro…”. Zapewniam pana – ta metoda daje efekty. Moje życie potwierdziło, że to jedyny sposób, żeby uchronić się przed nieszczęściem.
Czyli jak działać?
W każdej sytuacji znaleźć swoje miejsce, odkryć, że to, co nas spotyka, nie jest złe.
Przeżyć można tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu. Trzeba mocno popracować nad sobą.
Już w obozie pani o tym wiedziała?
Tak, oczywiście!
Przecież trafiła tam pani, mając dwadzieścia lat.
Ponieważ dosyć wcześnie miałam kłopotliwe życie, to wcześnie zaczęłam się tego uczyć. Ale nikt mi tego nie powiedział, sama to sobie wykoncypowałam.
Jest taka życiowa zasada – dopóki człowiek wykonuje podstawowe czynności: chce się umyć, chce zjeść, chce się uczesać, chce się ubrać, to będzie żył. No, chyba że ma nadzwyczajnie zły los, tragiczną chorobę, coś ponad. Ale kiedy przestaje spełniać życiowe obowiązki wobec siebie samego, to koniec. Wiadomo, że z tego nie wyjdzie. To było ewidentne w obozie. Gdy źle się czułam, nic mi się już nie chciało, myślałam: „O, to zły sygnał”. Nie wolno! Trzeba wstać, trzeba się ubrać, trzeba coś zjeść, trzeba wyjść na dwór, nawet jeśli człowiekowi bardzo się nie chce.
Zasada święta do dziś: codziennie wstaję o szóstej i nie zjem śniadania, jeżeli nie jestem ubrana, uczesana, umalowana.
Nawet gdy jest pani w domu sama?
Oczywiście.
Wie pan, gdy trafiłam do obozu, byłam już na tyle dorosła, że uważałam, że tam też można zobaczyć coś ciekawego, poznać nowe życie (śmiech). Jeżeli miałam w tym obozie żyć, to musiałam kombinować, starać się o dobrą posadę i jakoś się urządzić.
Od rana do nocy powtarzałam sobie: „Na pewno wrócisz do Polski”. Nie dopuszczałam myśli, że nie dam rady, że nie przeżyję, że zaraz mnie tutaj szlag trafi. Myślałam: „Muszę dać sobie radę w tej nowej sytuacji”.
Ale sprawa przeżycia to nie tylko sprawa siły fizycznej, że byłam zdrowsza od pani X czy pani Y, tylko odpowiednia psychika. Siła charakteru ratuje.
Uważałam, że trzeba dostosować się do obozowego życia. To umiejętność, gimnastyka życiowa.
Potrafiłam ograniczyć się w zachciankach, bo niektóre dziewczyny ciągle narzekały. Brakowało im ciepłego łóżka albo mamusi, albo tatusia, albo narzeczonego, męża, dzieci. Narzekały na jedzenie. Oczywiście, że w normalnym życiu nigdy nie byłam głodna, a w obozie był głód, ale ja to dobrze znosiłam.
W 1939 roku zdałam maturę i złożyłam papiery do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej, ale wybuchła wojna i nic z tego nie wyszło. Zawsze miałam łatwość pisania, dziennikarstwo mnie frapowało i do dziś mi się podoba.
Proszę przeczytać – znalazłam swoją notatkę wojenną.
Pamiętam noc z 31.08 na 1.09.1939. Mieszkałam wtedy w centrum miasta, akurat byłam w trakcie czytania książki, która ukazała się na rynku i wzbudzała zainteresowanie, to było Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell. Byłam zachwycona, postanowiłam skończyć tej nocy. Pamiętam, zbliżał się ranek, kiedy zamknęłam książkę. Zanim zasnęłam, rozległy się pierwsze syreny alarmu przeciwlotniczego, a potem warkot maszyn i odgłosy wybuchów. Początkowo trudno było opanować strach przed walącymi się na głowę murami, pożarami, wśród ludzi ogarniętych paniką. Potem jednak zaczęłam patrzeć na wszystko filozoficznie – wierzyłam, że przeżyję. Nigdy nie zapomnę przemówień radiowych prezydenta Starzyńskiego, który pozostał na posterunku do końca, dodając wszystkim wiary i odwagi.
Zdjęcie maturalne, 1939 rok
Powiem panu, że jedną z najważniejszych dat w moim życiu jest 9 grudnia 1939 roku, gdy rozkręciła się wojna. Zadzwoniła do mnie moja nauczycielka języka polskiego pani Maria Strońska, że chce się spotkać. Na placu Zbawiciela zaproponowała mi pracę w konspiracji. Nooo! Od razu się zgodziłam. Miałam osiemnaście lat i myślałam: „Wielka przygoda. I zaszczyt”. Zostałam łączniczką Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, który przekształcił się w Armię Krajową.
Maria Strońska kierowała Wydziałem Łączności Wewnętrznej w Oddziale Drugim Komendy Głównej ZWZ-AK. Dlaczego zwróciła się do pani z tą propozycją?
No, ja nie wiem, nie będę mówić nieskromnie (śmiech). Uważała prawdopodobnie, że jestem odpowiedzialna i że podstawy moralne mam dobre. Obserwowała mnie jako uczennicę, rozmawiałyśmy, może wynikało to też z wypracowań, które pisałam. A ja uważałam, że to kapitalna przygoda. Później wiedziałam, że to ryzyko, ale dla mnie to nie było istotne, nie zastanawiałam się nad tym pięciu minut.
Odwaga miała znaczenie w doborze ludzi do konspiracji?
Miała, bo gdy ktoś krył się po kątach – bo ludzie pokazywali, że się boją – to wtedy się mówiło: „Siedź, człowieku, w domu i opiekuj się rodziną”. Jednak ja tak przyzwyczaiłam się do tych zajęć, że nie czułam strachu i nie wierzyłam, że może zdarzyć się coś złego.
W konspiracji ważny był spokój, równowaga psychiczna, żeby – jak się dzisiaj mówi – nie panikować.
Po dwóch miesiącach pani Maria Strońska powiedziała mi, że chciałaby, żeby ktoś jeszcze dołączył do naszej grupy łączniczek. Spytałam swoją przyjaciółkę Joasię Penson – wtedy Muszkowską – i ona też od razu się zgodziła. Pani Maria ściągnęła jeszcze naszą koleżankę ze szkoły Jankę Machowską i starszą panią Marię Karską.
Jaki miała pani pseudonim konspiracyjny?
„Ala”.
A wasza grupa łączniczek miała swoją nazwę?
„Album”.
Nasza grupa to byłyśmy my cztery, spotykałyśmy się codziennie. Piąta koleżanka, Kaczorowska, na imię miała chyba Halina, wcześnie odeszła z konspiracji, bo w 1940 roku zaczęły się komplety medyczne, na które ja też troszkę chodziłam. Ale nie miałam czasu, bo wychodziłam z domu rano, gdy tylko skończyła się godzina policyjna, a wracałam wieczorem, też z godziną policyjną. Liznęłam medycyny, ale wolałam konspirację. Ona odeszła, bo powiedziała, że musi się uczyć, i chodziła na medycynę.
Gdybyście razem chodziły na te zajęcia, to pewnie nie trafiłaby pani do obozu?
Ale co z tego? Po wojnie nadrobiłam wszystko i mam sześćdziesiąt parę lat pracy. Jeszcze w czwartek idę do przychodni, bo zapisani są pacjenci (śmiech).
W konspiracji pracowałyśmy razem, ale każda miała inne zadania: roznosiłyśmy i przekazywałyśmy pocztę, organizowałyśmy kontakty.
Jak to wyglądało?
Tak, że wiedziałyśmy, gdzie się zwrócić, bo były różne punkty.
A gdyby mogła pani powiedzieć jaśniej, bo o konspiracji mówi pani językiem konspiracyjnym.
Tak, naprawdę? Bo ja nie wiem, jak to można inaczej powiedzieć…
Bardziej obrazowo, jak dla przedszkolaków.
(Śmiech). Proszę pana, były różne lokale, każdy pod czyjąś opieką. To znaczy w każdym była gospodyni – jedna z dziewczyn – i odbierała tam pocztę, którą przynosiły łączniczki. Umawiałam wizyty, kontakty całej wierchuszki. Meldowałam szefowej – pani Strońskiej – że taki a taki pan chciałby się spotkać tu i tu, i już dalej to szło.
A ten pan to kto to był?
To byli oficerowie naszego wojska. Umawiałyśmy ich na hasło.
Siedziała pani w swoim lokalu i na co pani czekała?
Nie zawsze wiedziałam, na co czekam, byłam tam parę godzin, czytałam książkę, przychodziła łączniczka, mówiła umówione hasło, wchodziła do pokoju i oddawała pocztę. Potem ja tę pocztę zanosiłam szefowej, a ona dalej.
W jakiej postaci była ta poczta?
Karteczki maleńkie, bibułki. Przekazywałam je pani Strońskiej, chyba że miał się po nie zgłosić ktoś inny. Wtedy łączniczka mówiła, że za godzinę przyjdzie mężczyzna i poda hasło. Albo czasami byli umówieni oficerowie, żeby się spotkać i porozmawiać.
Pani jest w lokalu, przychodzi oficer i…?
Też musiał powiedzieć to, co było umówione: „Z panią Jadzią mam się tu spotkać”. A za piętnaście minut przychodził drugi oficer.
Pani Jadzia?
Tak, pani Jadzia (śmiech).
Musiałyście sprawdzić, czy lokal nie jest zagrożony?
To już wiedziała szefowa. Adresów nie nosiłam przy sobie. Nie zapamiętywałam numerami, tylko wzrokowo, gdzie się które lokale mieszczą. Wszystko było w głowie.
Umawianie oficerów nie mogło być telefoniczne, zawsze musiało być z ust do ust.
Jeżeli nasza szefowa się z kimś umawiała, to mówiła którejś z nas, by z nią przyjść, bo zawsze musiał być łącznik. W międzyczasie mnie wysyłała z pismem, żeby oficer nie nosił przy sobie dokumentów. Zawsze za niego coś nosił łącznik.
Pamiętam zebranie głównodowodzących, na którym był generał Stefan „Grot” Rowecki.
Komendant główny Związku Walki Zbrojnej, a potem – Armii Krajowej.
Na to zebranie nie szła nasza szefowa, tylko szef naszego oddziału drugiego podpułkownik Wacław Berka – pseudonim „Brodowicz”. I ja za nim niosłam raport dla Paryża, czy już wtedy dla Londynu.
Zapamiętałam, że generał „Grot” Rowecki był pięknym mężczyzną. To robiło wrażenie, bo imponował wyglądem, postawą, był człowiekiem odważnym, z charakterem. Pamiętam, że weszłam, było kupę ludzi, a on stał przy oknie i rozmawiał. Byłam moment, przywitałam się, oddałam dokumenty i wyszłam.
Czyli w zasadzie wykorzystywano was, młode dziewczyny, do tej pracy łączniczek?
Zawsze tak było, bo dziewczyna była mniej podejrzana niż oficer.
Ale w razie wpadki to pani idzie do więzienia, a nie oficer.
Tak, ale oficer ważniejszy niż ja.
Była pani świadoma, że na coś takiego się decyduje?
Pewnie, przecież mogłam nie chcieć.
Wasza koleżanka zdecydowała się na komplety medyczne.
No właśnie. A ja nie miałam tego w głowie. Mój kolega z łączności Adam, z którym chodziłam, postawił przecież warunek, że albo on, albo praca w konspiracji. Powiedziałam: „Konspiracja”.
Ludzie w tym wieku wybierają miłość.
Ale patriotyzm… Proszę pana, to było najważniejsze, to był honor. Nie był pan na wojnie.
Nigdy więcej nie widziałam już tego Adama.
Choć gdy zostałam aresztowana, on przychodził do mojej niani i pytał, co ze mną.
A gdyby pani zrezygnowała z konspiracji, on też by zrezygnował?
Nieee… (śmiech). O mnie chodziło, bo się o mnie bał. Byłam młodsza od niego i nie w głowie mi były amory (śmiech). Gdy go poznałam, miałam osiemnaście lat, on był o pięć lat starszy. Śmiałam się, gdy mi się oświadczył, uważałam, że nie pora, nie czas i nie sytuacja. Wszystko brałam lekko, mówiłam: „Ty chcesz się ze mną żenić, a ja nie umiem zrobić śniadania”. A on: „To ja ci będę robił” (śmiech).
Przystojny był chłopak. A poza tym – porządny, do mnie dobrze nastawiony. Ale zażądał, żebym przestała się bawić w konspirację. Powiedziałam mu: „Nie, nie, nie. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś zdołał mnie odwieść od czegoś, co robię z przekonaniem. Idź sobie”.
On skończył podchorążówkę łączności i pracował w konspiracyjnym radiu, organizował łączność na Żoliborzu, latał na szybowcach, skakał ze spadochronem.
Jak się nazywał?
Adam Struczowski.
A jak się poznaliście?
Przyszedł do lokalu na Wilczą, gdzie siedziałam, przyniósł pocztę, wypowiedział hasło. Popatrzyliśmy na siebie. I następnego dnia znów przyszedł, już bez listów (śmiech). Zaczęliśmy chodzić na spacery, a mróz był potworny, człowiek bez przerwy był niedogrzany, ale chodziło się, a jakże… Potem zaczął przychodzić do mnie do domu, ja u niego byłam raz. Osoby z konspiracji za często nie odwiedzały się w domach.
A potem, w 1941 roku, Niemcy zamknęli mnie, a jego – w 1943. I właśnie w lecie 1943 roku przyjechała do Ravensbrück z Warszawy jedna z pań, której mąż pracował w łączności, i w rozmowie wymieniła nazwisko Adama, powiedziała: „Ale on nie żyje, umarł”. Mnie się zrobiło przykro, bo gdy się rozstawaliśmy, nie byłam dla niego sympatyczna.
Adam na Majdanku zaraził się tyfusem i zawinął się w ciągu dwóch miesięcy, umarł w szpitalu obozowym.
Gdy w 1965 roku przeprowadziłam się z Otwocka do Warszawy, wróciły wspomnienia. Wtedy odnalazłam jednego z braci Rodowiczów, Władysława, który na Majdanku pracował w szpitalu i był przy jego śmierci.
Dowiedziałam się też, że matka Adama wyjechała do siostry do Krakowa. Coś mnie jątrzyło, wzięłam urlop, pojechałam do Krakowa i ją odnalazłam. Ona mnie nie pamiętała. Ale jej przypomniałam. I się zaprzyjaźniłyśmy. Ona ciągle była nieszczęśliwa z powodu syna.
Był jedynakiem?
Tak. I proszę sobie wyobrazić, że spotkałam się z nią w lutym, a ona w maju umarła. Wszystkie pamiątki po Adamie mnie przysłano. A to jest zdjęcie Adama, które dostałam od jego matki.
To proszę zaprezentować to zdjęcie, a ja panią z nim sfotografuję.
Ooo, nie, nie…
Dlaczego, przecież to pani młodzieńcza historia?
Tak, ale mam wyrzuty sumienia i nie chcę się z nim pokazywać, skoro kazałam mu odejść. Chcę zachować dystans. Pamiętam o tym, potrafię opowiedzieć, ale nie chcę żadnej bliskości. Ciągle czuję, że nie postąpiłam z nim tak, jak powinnam. Tym bardziej że już później go nie spotkałam i nie mogłam przeprosić. Dlatego nie chcę. Bo z każdym innym zdjęciem mogę się fotografować, ale z tym mam opór.
Czego byśmy się napili? Bo mam wino czerwone i białe, whisky jest jeszcze, to możemy tę resztkę wypić. Ja z wodą.
Jak wyglądało życie w mieście po wybuchu wojny?
Ludzie handlowali, chodzili do kawiarni, do restauracji, pracowali, starali się żyć normalnie. Telefony działały. Ale miałam wrażenie, że wszyscy się spieszą. Że nawet gdy się spotykają, to załatwiają interes i się rozstają. Szybko się przemieszczali. Nie było rozsiadania się, śmiania, gadania. Sporadycznie.
Moja niania Waleria mieszkała na Chmielnej u przyjaciółki mojej ciotki Ireny z Chełma, pani Zofii Chruścielewskiej. Ja mieszkałam u wujostwa na Kredytowej. Ale gdy wujek Henio z ciotką Helą zorientowali się, że pracuję w konspiracji, to za wszelką cenę chcieli się mnie pozbyć, tak się bali. Wuj wyczuł, że coś się dzieje, bo wychodziłam rano, wracałam z godziną policyjną, i żeby za mnie nie odpowiadać, zrzekł się opieki i sądownie mnie upełnoletnił.
A nie była pani pełnoletnia?
Skąd! Wtedy trzeba było mieć dwadzieścia jeden lat, a ja miałam osiemnaście. I pani Chruścielewska powiedziała, żebym sprowadziła się do niej. Ona mieszkała z synkiem, mieli dwa pokoje z dużą kuchnią, niania spała w kuchni, ja w pokoju z tą panią, a jej syn Janusz w drugim pokoju. Zawdzięczam jej bardzo dużo, bo przecież ona też wiedziała, że pracuję w konspiracji.
Pamiętam, że jako pierwszego poznałam kapitana Jurka Jurkowskiego – pseudonim „Wedel”. To był mój pierwszy kontakt, moje pierwsze wyjście w teren, byłam u niego w mieszkaniu na Wilczej. Zapamiętałam, że to był blondyn o niebieskich oczach.
„Wedel” działał razem z „Bolkiem”.
Kapitanem Bolesławem Wójtowiczem, szefem Wywiadu Ofensywnego w Oddziale Drugim Komendy Głównej ZWZ.
Opowiem panu, jak „Bolka” wsypali. To był uroczy facet, pełen fantazji. Raz zaprosił mnie i moją koleżankę Hankę Strońską – córkę naszej szefowej – na swoje imieniny i ja pierwszy raz w życiu spiłam się wódą. Bo wcześniej to u cioci na imieninach wypijałam kieliszeczek nalewki i to było całe moje picie. Ale w konspiracji się piło. „Bolek” mieszkał na Matejki i nigdy nie zapomnę, jak on nam potem, gdy już wychodziłyśmy, dał paczkę z bronią krótką (śmiech). Jechałyśmy do Hanki, miałam u niej nocować, już był ciemny wieczór i wsiadłyśmy do tramwaju w Alejach Ujazdowskich, żeby dojechać na Rakowiecką, bo ona mieszkała przy alei Niepodległości. W tramwaju stanęłyśmy z brzegu, w części nieoszklonej, na powietrzu, nie chciałyśmy wchodzić do środka z tą bronią, jeszcze trochę zaprawione. Pamiętam, że jak szłam po trotuarze – takie rzeczy się pamięta, a przecież ile to lat temu było – to patrzyłam pod nogi, żeby iść równo (śmiech). Ale zajechałyśmy szczęśliwie, nikt nas nie zaczepił.
Ile miałyście tej broni?
Trzy sztuki. Miałyśmy ją potem komuś zanieść.
Pamiętam, że u Hanki spałam na rozkładanym łóżku i nie mogłam się ułożyć, bo co się położyłam, to świat mi kołował i musiałam siadać (śmiech). Nieźle się wtedy zaprawiłam. Na co dzień tak nie piłam, tylko jak były jakieś uroczystości, a wtedy on miał imieniny i jedzenie… To była kiełbacha, kawałek chleba i ta wóda.
No i jak on zginął? „Bolek” to był świetny organizator i facet. Jesienią 1940 roku już wiedział, że interesuje się nim Gestapo, że za nim chodzą, więc wyprowadził się gdzieś z mieszkania na Matejki. Niemcy przyszli, a jego już tam nie było. Wynajmował pokój w tym mieszkaniu i właściciele powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie się podział, bo nie ma go od kilku dni, i się martwią. A on był taki brat łata, w wolnych chwilach bawił się z dziećmi na podwórku, w domu grał w jakieś gry. I nagle taki chłopaczek – z siedem lat miał – chciał się pochwalić przyjaźnią z „Bolkiem” i przy tych gestapowcach mówi: „Aaa, wy nie wiecie, ale ja wiem, gdzie on jest, nawet byłem u niego i grałem z nim w tryktraka”. I podał adres. Proszę sobie wyobrazić, to się stało tak szybko, że nie było możliwości zawiadomienia go i Niemcy go złapali. Po ostrym przesłuchaniu w Gestapo na Szucha wywieźli go jednym z pierwszych transportów do Auschwitz i tam zginął.