Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cześć, mam na imię Michał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2013
Ebook
20,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cześć, mam na imię Michał - ebook

Każdy z nas ma swój ogród i pielęgnuje go najlepiej jak umie. Sadzimy nowe rośliny, wyrywamy stare i zeschnięte. Tak jak w życiu. Poznajemy nowych ludzi, doświadczamy nowych rzeczy. Pewnego zwykłego dnia Michał posadził w swoim ogrodzie piękną sadzonkę. Pachniała i wyglądała wspaniale. Podporządkował jej całą resztę ogrodu. Gdy zdał sobie sprawę, że ta potężna już roślina nazywa się hazard, było za późno.

Poznaj historię Michała, która od pierwszych słów wprowadza w intymny świat czynów i przemyśleń głównego bohatera. W tej historii nie ma miejsca na uprzejmości i miłość. To brutalna i wyrafinowana rzeczywistość, której celem jest tylko jedno – zaspokojenie potrzeb hazardzisty..

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-001-8
Rozmiar pliku: 990 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cześć, mam na imię Michał i jestem hazardzistą. Jestem gotów od jakiegoś czasu powtarzać te słowa co tydzień. Jestem gotów nie tylko je mówić, ale także czuć je w głębi siebie. Wierzcie mi, nie przychodzi to łatwo.

Hazardzista… najczęściej kojarzy się z przegranym majątkiem, długami i wierzycielami pukającymi do drzwi. Pierwsze nasuwające się pytania, gdy myślimy o nim, to ile przegrał, ile postawił najwięcej, ile nocy z rzędu przesiedział w kasynie. W tych pytaniach jest jakiś dreszczyk, coś nieosiągalnego dla normalnego człowieka, coś, o czym chętniej by posłuchał i plotkował dalej, niż samemu przeżył. Im większa przegrana, tym większe „OJ!”. Sumy są często wielokrotnością rocznych wypłat, a długi sięgają niebotycznych kwot. Jednak dla hazardzisty nie to jest najgorsze. Nie dobra materialne stanowią największą stratę. Pieniądze są do odrobienia, długi do spłacenia, a samotność… pozostaje. Hazardzista traci dosłownie wszystko. Jak huragan zmiata wszystko wokół siebie, pozostawiając jedynie zgliszcza i suchy piach. Najczęściej nie da się odzyskać okradzionej i oszukanej wiele razy rodziny i przyjaciół. Wiele czasu potrzeba na odzyskanie przynajmniej odrobiny godności, pozytywnej samooceny i optymistycznego patrzenia w przyszłość. Można przewrotnie powiedzieć, że hazardzista, który zorientował się, że coś jest nie tak i podjął próbę naprawy swojego życia, jest szczęściarzem, bo udało mu się wyrwać ze szponów śmierci. Wiem to, bo przez to przechodziłem i nadal przechodzę. Ja sam doprowadziłem się do totalnej ruiny i byłem o krok od odebrania sobie życia.

Droga uzależnionego, niegrającego hazardzisty trwa nieprzerwanie, jest zawiła i usłana kamieniami. Nigdy nie jest z górki i nigdy nie widać jej końca, ale dobrze być na niej. Im dłużej człowiek nią podąża, tym łatwiejsze staje się życie. Na pustyni zaczynają pojawiać się pierwsze oznaki życia i ja już je widzę. Daleko mi jeszcze do pięknego ogrodu, jaki miałem przed uzależnieniem się, ale patrzę pozytywnie na całokształt. Pojawia się stabilizacja, zwykła codzienność. A to dużo.

Miałem kiedyś piękny ogród. Dbałem o niego, wkładałem w niego całe swoje serce. Pewnego dnia posadziłem w nim jednak pewną roślinę. Nie powiem, jej zapach, wygląd i opinia innych były naprawdę obiecujące. Mnie też ona przypadła do gustu i nawet pozwalałem się jej rozrastać kosztem innych, już sprawdzonych roślin. Nie minęło dużo czasu, a z pięknego kwiatu zamieniła się w ohydny chwast, który opanował i podporządkował sobie cały mój ogród. A może on był zawsze chwastem i tylko ja chciałem go widzieć jako coś nietypowego? Kwiat ten potrafił jednak pięknie do mnie mówić, a ja to lubiłem. Nie chciałem się go pozbyć, gdy jeszcze był na to czas. Jego słowa, zapach były dla mnie warte utraty innych, także cennych roślin. Nie chciałem wierzyć i nie chciałem widzieć, jak wszystko niszczeje i umiera. Każdy ma swój ogród i każdy samodzielnie musi o niego dbać. Nie da się kupić nowej działki i zacząć wszystkiego od nowa. Dlatego pracuję teraz nad nim, poświęcając mu o wiele więcej uwagi niż kiedykolwiek wcześniej.

Ten chwast wciąż tam jest, lecz jego siła drzemie gdzieś w korzeniach. Jest ukryty pod powierzchnią i tylko czeka na chwilę mojej nieuwagi lub zaniedbania. Wiem o tym, bo czasami zauważam jego młode pędy, kiełkujące i nad wyraz pięknie szepczące mi nad uchem. Jedyne, co mogę zrobić, to wyrwać je bez litości. Mam nadzieję, że starczy mi zawsze sił i chęci, by to robić. Tak, chęci są bardzo ważne, bo każdy ma swoje kryzysy, każdy czasami szuka miejsca i czasu, by uciec, schować się, odpocząć od codziennego zgiełku. Ten chwast może mi dać tę odrobinę ucieczki, ale jej koszty mogą być niewyobrażalne. Jego wygłodzone macki w jedną chwilę pożrą wszystko, nad czym tak usilnie pracowałem. Jest pokusa, jest i słabość. Jest także możliwość i miejsce, by powiedzieć: „Cześć, mam na imię Michał i jestem hazardzistą”.

Tak, jestem człowiekiem, który z chorego potwora, zimnego wyrafinowanego drania zmienia się w człowieka dobrego, o mocnych podstawach moralnych i etycznych. Niewielu ma możliwość poznać siebie tak dobrze, jak ja to zrobiłem i robię nadal. Gdzieś w tym wszystkim pojawia się w pewnym momencie Bóg.

Nigdy nie byłem praktykujący, ba, właściwie to byłem tylko ochrzczony i na tym skończyła się moja przygoda z Bogiem. Ktoś kiedyś wybrał za mnie tę drogę i tak już pozostało. Nie chodziłem do kościoła, nie modliłem się i nie biegałem też na klęczkach do krzyża, by coś uprosić. Bóg był tam, a ja tu i dobrze mi z tym było. Nie potrzebowałem Go. Moje poglądy były zbyt realistyczne, by w coś lub kogoś wierzyć, a tym bardziej powierzać Mu swoje życie i obwiniać Go za moje niepowodzenia. Obecnie jednak myślę, że nie mówimy tu o Bogu, o jakim myśli większość z nas. Nauczyłem się postrzegać to coś jako Siłę Wyższą. Dla jednych jest to Bóg, dla innych Budda, a dla mnie po prostu Siła Wyższa. Teraz wierzę, że istnieje coś, co daje nam siłę wewnętrzną, siłę duchową, potrzebną do przezwyciężania kryzysów i nawrotów choroby. To właśnie ta siła spowodowała, że wiele razy znalazłem się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

Możecie śmiać się albo parsknąć, ale pewnych zjawisk nie da się wytłumaczyć w racjonalny i typowo pragmatyczny sposób. Obrazuje to choćby sytuacja sprzed paru tygodni, kiedy to szedłem w nieznanym celu ulicą. To znaczy cel był już znany, tylko nie przyjmowałem go do wiadomości. Mój mózg namierzył już współrzędne i moje ciało, jak grzeczny robocik, podążało w obranym kierunku. I nagle wpadłem na kolegę, który także co tydzień wypowiada podobną kwestię jak moja. Spojrzał na mnie i już wiedział, co jest grane. Zabrał mnie do kawiarni, by zresetować mój błędnie działający GPS i uratować mnie. Nie zagrałem dzięki niemu albo raczej – dzięki Sile Wyższej. Może to bzdura, ale ja chcę w to wierzyć i wierzę, że coś lub ktoś czuwa nade mną. Nie chodzę do kościoła, nie przyjmuję kolędy ani nie słucham religijnych pieśni. Nie mam do tego złego ani dobrego stosunku. Toleruję głęboko wierzących i oczekuję, że i oni będą tolerować mnie.

Można by pomyśleć, że to wszystko, o czym piszę, nie ma ładu i składu, że jest to tylko zbieranina myśli chorego człowieka, ale mam nadzieję, że tak nie jest. Ogród jest tym, czym jesteśmy my sami. To, jak wysoki mur zbudujemy wokół niego, zależy tylko od nas samych. To, jak bogate plony będziemy mieli na jesień naszego życia, też zależy od nas. To, czy uwierzymy w coś, co może dać nam jedynie siłę i nadzieję na lepsze życie, też zależy tylko od nas. Więc tak naprawdę w czym problem? Jestem panem swojego losu, sternikiem własnego okrętu i takie tam. Trochę w tym prawdy, ale tylko trochę. Jest jeszcze wpływ osób trzecich, nasze ukryte słabości i – co najważniejsze – błędy, których nie da się ominąć. Zmiksuj to wszystko i dostaniesz niezłą papkę o nazwie „rzeczywistość”. Dorzuć odrobinę własnych wad, szczyptę skłonności do perwersji i garść wysoko postawionych, celów a otrzymasz „prawdziwe życie”.

***

Tak też było z moim życiem. Owo „prawdziwe życie” miało już swój nerwowy początek w trakcie studiów. Od kiedy pamiętam, zawsze sobie radziłem. Pracowałem w różnych branżach – od sprzedawcy do barmana i kelnera włącznie. Nie bałem się pracy i jeżeli mogłem zarobić, to było OK. Byłem młodym, twardo stąpającym po świecie człowiekiem z marzeniami osiągnięcia kariery zawodowej w branży finansowej. Byłem przekonany, że mój upór, zdeterminowanie i sprzyjające szczęście doprowadzą mnie kiedyś na szczyty. Ja to wiedziałem. Pytanie było tylko – kiedy. Choć lubiłem imprezować, nigdy nie szastałem kasą na lewo i prawo. Można by nawet powiedzieć, że byłem oszczędny i ważyłem każdą złotówkę. Moi przyjaciele także sobie radzili, ale jak była impreza, to na całego.

Co do moich towarzyszy, to tworzyliśmy zgraną paczkę. Na studiach razem i po studiach także. Często spotykaliśmy się we czwórkę, by pogadać o swoich sprawach. Spotkania szczególnie nasiliły się, gdy szukaliśmy pracy i naszych drugich połówek, czyli żon. Tak już zostało. Gdy usadowiliśmy się już na jakichś tam stanowiskach, nasze spotkania przy piwku trwały nadal, nawet gdy nie mieliśmy ważnych tematów do omówienia.

Kamil był niepisanym szefem bandy. Wysoki blondyn z lekko pofalowanymi włosami sięgającymi do barków. Bardzo dobrze zbudowany, ze świetnie zarysowaną klatką piersiową, drabinką na brzuchu i tymi białymi zębami. W cywilu ubierał się prosto, w subtelny sposób podkreślając jednak zalety swojego ciała. Dżinsy i obcisła koszulka, do tego zawsze delikatny zapach męskich perfum w cenie powyżej pięciuset złotych. Każda laska wymiękała, a on z wyrachowaniem to wykorzystywał. Miał zawsze dobrą gadkę. Brak wiedzy nadrabiał sprytem i bajerkami. Każda rozmowa kwalifikacyjna była jego (o ile przepytującą była rzecz jasna kobietą). I to on oczywiście od razu po studiach dostał dobrze płatne stanowisko dyrektora od czegoś tam w jednym z największych banków. W naszym towarzystwie stawał się bardziej naturalny i otwarty. Opowiadał o tym, jak z łatwością wodził kobiety za nos, ale – co ważne – nie przechwalał się. Przy nas nie okazywał zasobności swojego portfela. Zresztą nikt tego nie robił. Nie rzucaliśmy na bar pliku banknotów z krzykiem: „Kolejka dla wszystkich!”. Co innego na imprezach firmowych. To był spektakl jednego aktora – Kamila. Ja jednak mu nie zazdrościłem. Miałem własną drogę i plany, które skrzętnie realizowałem. Znałem siebie, wiedziałem, że mam potężny potencjał, trochę wiedzy i chęci. Jak sami dobrze wiecie, sama wiedza nie wystarczy, by otrzymać upragnione stanowisko, trzeba mieć jeszcze to coś, ten błysk w oku. Ja to właśnie miałem.

Łukasz był moim najlepszym kumplem. Mówiliśmy sobie w paczce dużo, ale Łukasz wiedział o mnie wszystko, a ja o nim. Dzieliliśmy się najskrytszymi tajemnicami. Pasowaliśmy do siebie – byliśmy ulepieni z tej samej gliny. I też podobnie zaczęliśmy kariery zawodowe. Ja i on spoczęliśmy za biurkami w jakichś firmach finansowych, których zajęciem było sprzedawanie i pośredniczenie w operacjach finansowych. Łukasz był wysportowanym i bardzo lubianym w kręgach znajomych facetem, dlatego zawsze miał wiele propozycji, by wpaść na imprezę. Jeszcze w czasie studiów często robiliśmy we czwórkę tak zwaną „objazdówkę”, czyli rundę po różnych imprezach. Łukasz był sternikiem, a my spotykaliśmy ludzi, których widziałem pierwszy raz na oczy i rzecz jasna już nigdy więcej nie spotkałem. Łukasz był duszą towarzystwa. Potrafił sypać dowcipami jak z rękawa, sam je też często wymyślał. Dziewczyny mawiały, że był słodki, gdy się upił, a ja czasami widziałem coś innego, ukrytego pod maską słodkości – zimne wyrachowanie. Czasami bałem się go w tym stanie, choć nigdy nic złego nie zrobił. Zdradzał jednak swoje prawdziwe oblicze, które było ukryte nawet przede mną. Czułem, że jest w stanie zdradzić przyjaciół, współpracowników i ludzi, którzy mu ufali, byle tylko osiągnąć założony cel. O tym mogłem się przekonać później.

Najmniej, o ile można tak powiedzieć, znałem Adama. Sam nie wiem, skąd on się wziął w naszej paczce. Jakoś tak samo z siebie chyba to wyszło. Zdecydowanie odstawał od nas w zachowaniu i skłonnościach do imprezowania. Był cichym chłopakiem, trzymającym fason grupy. To on zawsze troszczył się o nas, gdy byliśmy zbyt pijani, by móc odkleić się od podłogi. Zawsze był w pobliżu i my o tym wiedzieliśmy. Był naszym aniołem stróżem. Warte podkreślenia jest, że potrafił wypić, nie chwaląc się przy tym. On po prostu pił i… pił. To, jak wiadomo, jest jednym z ważniejszych punktów odniesienia w ocenie kogoś na studiach. Nie mam pojęcia, czy miał geny prawdziwych górali, czy po prostu umiał pić. Nieważne. Ważne jest to, że każdy wiedział, ile może wypić Adam. Albo inaczej: nikt nie wiedział, gdzie kończą się możliwości Adama, więc nikt nie stawał z nim w szranki. Krążyły nawet o nim legendy i może krążą po dziś dzień. Wcale bym się nie zdziwił. Mocna głowa to jedno, a ambicje życiowe i zawodowe to drugie. Adam nie marzył o zrobieniu błyskotliwej kariery, zarabianiu kupy szmalu i posiadaniu rezydencji na przedmieściach, sportowej fury i kawalerki w centrum (wiadomo do jakich celów). Chciał mieć stabilną pracę, mieszkanie w bloku, żonę, dwójkę dzieci i zarabiać tyle, by dobrze żyć. Nikt nigdy się nie dowiedział, co to znaczy i ile trzeba mieć, żeby „dobrze żyć”, ale zakładam, że jego aspiracje finansowe były o wiele niższe niż moje. Skąd on się wziął na finansach, tego też nie rozumiem. Jednak dobrze, że go poznałem i miałem przyjemność być jego przyjacielem. Takich ludzi, takich dobrych, szczerych i uczynnych nie ma wielu na świecie. Serio.

No i ja, Michał. Żaden ze mnie ponadprzeciętny gość. Teraz wiem o tym, kiedyś myślałem zupełnie na odwrót. Wygląd fizyczny raczej przeciętny, jednak zawsze zadbany. Krótkie, ciemne włosy, brązowe oczy i choć preferowałem samotność, to zawsze towarzyszył mi uśmiech na twarzy. Trenowałem to – być uśmiechniętym. Codziennie rano brałem prysznic, goliłem się i ćwiczyłem przed lustrem uśmiech i pozytywny wyraz twarzy. W kręgach zawodowych, w które właśnie wchodziłem, dobry uśmiech, swoboda i pewność siebie dawały przepustkę do wyższych sfer. Kamilowi już się udało, teraz była moja kolej. Byłem zalążkiem skurwiela. Jakoś od początku byłem nauczony, że albo ja ich, albo oni mnie. Byłem w stanie zrobić wiele, by osiągnąć cel, byłem w stanie potwierdzić, że białe jest czarne, gdyby wiązało się to z korzyścią dla mnie. Chciałem wyróżniać się z tłumu, iść pod prąd, nie być szarym i nie poddawać się prądowi ludzkiej masy, której przemieszczanie się po miejskich rzekach wyglądało, jakby było bezcelowe i wymuszone wyłącznie potrzebą chodzenia. Brak radości, zadowolenia z dnia, którego ci ludzie byli naocznymi świadkami i twórcami, jeszcze bardziej wzmagały moje chęci do bycia innym, lepszym. Nie mogłem i nie chciałem zrozumieć, jaki jest sens ich istnienia. Praca, dom, dzieci, seks, spać. Następnego dnia to samo, tyle że bez seksu, bo przecież ten ślubny przymus odbębnili już wczoraj i można wcześniej zasnąć, albo obejrzeć w ciszy jakiś denny film w telewizji. Masakra! Gdzie żądza, dreszczyk podniecenia, chęć poczucia, że się żyje! Byłem w stanie dać wiele, by tylko tak nie skończyć.

Poza spotkaniami z chłopakami ciężko pracowałem na upragniony status życiowy. Pierwszym krokiem był awans w pracy. Szefostwo chyba szybko się połapało, że duszę się za biurkiem, przerzucając papierki, więc dostałem wyższe stanowisko z większą odpowiedzialnością i swobodą działania, na którym mogłem wykazać się moimi predyspozycjami. Zdobywałem nowych klientów na coraz to poważniejsze kontrakty, a niezadowolonych lub prawie straconych odzyskiwałem przy poklasku współpracowników. Moja praca została doceniona i jakieś pół roku później byłem szefem całego oddziału. Było dobrze. Pewien etap został osiągnięty, ale ja chciałem więcej. Tu zatrzymam się na chwilę, bo był to okres, gdy poważnie myślałem już o poślubieniu mojej dziewczyny – Kasi.

Kasia była cudowną dziewczyną. Naturalne blond włosy, piękna, smukła figura i okrąglutkie piersi. To na te cechy zwróciłem uwagę na początku. Poznaliśmy się przypadkowo. Czekałem na moich towarzyszy broni w knajpce, a że była to godzina popołudniowa, przychodzili tam ludzie niekoniecznie w celach konsumpcyjno-alkoholowych. Właśnie do tego typu klientów zaliczała się Kasia. Siedziała z koleżanką przy kawie i o czymś intensywnie dyskutowały. Nie zauważyła mnie, a ja, siedząc przy barze i sącząc piwko, patrzyłem na nią i zatracałem się z każdą sekundą w jej osobie. Po chwili spojrzała na mnie i zrobiło mi się głupio. Pierwszy raz spojrzenie dziewczyny wywołało u mnie taką reakcję. To było to! „Muszę ją zdobyć!” – powiedziałem do siebie w duchu. Nie zdążyłem pomyśleć, bo dopadły mnie chłopaki i czar prysł. Siedziała jeszcze przez chwilę, po czym wyszła. Wstałem, coś krzyknąłem do chłopaków i wybiegłem za nią. Serce mi waliło, nie wiedziałem, co właściwie chciałem zrobić i co powiedzieć, ale jednego byłem pewien: nie mogłem jej pozwolić tak po prostu odejść. Dała się przekonać do spotkania ze mną następnego dnia. Prawdziwa randka! Od A do Z miało być jak należy. Miła kolacja, potem jakaś knajpka i do mnie na małe co nieco. Na knajpce się skończyło. Z małym co nieco musiałem poczekać jeszcze parę miesięcy, ale warto było.

Od tego czasu byliśmy parą. Ona poznała moich przyjaciół, ale szczerze mówiąc, nie wpadli jej w oko. Może to i lepiej, bo przynajmniej mogłem oddzielić mój męski świat od związku. Kasia została wychowana w uczciwej rodzinie. Ciężko pracujący ojciec i dobra opiekuńcza matka. Nie przelewało się u nich, ale też nie klepali biedy. Ot, jedna z wielu milionów rodzin żyjących od pierwszego do pierwszego. Typowy schemat, od którego się odcinałem. Jednak Kasia fascynowała mnie swoją siłą. Studiowała i utrzymywała się sama. Dodatkowo pracowała i znała smak biedy. To jeszcze mocniej motywowało ją do przedzierania się przez ludzki gąszcz, by mieć coś więcej niż tylko pracę. Podobała mi się i zazdrościłem jej tego, że potrafiła kończyć studia ze stypendium naukowym i samymi dobrymi ocenami w indeksie. Ja mogłem tylko pomarzyć o czymś takim.

Kasia wyprostowała delikatnie moje życie. Stałem się bardziej przewidywalnym i ułożonym facetem. Nie interesowały mnie już dziewczyny na jedną noc i imprezy do rana. Ja się po prostu zakochałem. Zamieszkaliśmy razem i lubiłem wracać do domu, by z nią być. Zostawiałem w samochodzie mój zawodowy wizerunek i przekraczając próg domu, byłem innym człowiekiem. W moim ogrodzie posadziłem piękny, całoroczny krzew, którego obecność, zapach i bliskość dawały mi ukojenie i szczęście.

Po pół roku miałem w firmie wysokie stanowisko. Zarabiałem dobrze, potrafiłem rozmawiać z szefem i – co jest o wiele ważniejsze – z pracownikami niższego szczebla. Ja im szedłem na rękę, a oni przynajmniej odwlekali w czasie podkopywanie dołków pode mną, by jak te hieny zająć moje stanowisko. Wtedy też oświadczyłem się Kasi. Pamiętam, że był początek lata. Piękny, ciepły dzień. Po pracy zadzwoniłem do niej i zaprosiłem ją na spacer po Starówce. Oświadczyłem się jej na środku Starego Rynku, a ona powiedziała „tak”. Byłem naprawdę szczęśliwy. Zadzwoniłem do chłopaków i balowaliśmy całą noc. Była to chyba nasza ostatnia tego typu impreza. Impreza, podczas której liczyliśmy się tylko my, a wszelkie problemy zostały na dworze, za drzwiami knajpy. Była to ostatnia impreza, kiedy byliśmy do bólu szczerzy i ufni wobec siebie, a każdy z nas radował się moim szczęściem. Nigdy nie zapomnę tej nocy.

Ślub zaplanowaliśmy na jesień. Mieliśmy całe lato, by się przygotować do tego wydarzenia. Oczywiście nie obyło sie bez spięć typu: ślub kościelny, wesele i takie tam. Nasze rodziny były zupełnie inne, z odmiennym światopoglądem i jakoś trzeba było to pogodzić. W końcu daliśmy radę. W październiku byliśmy mężem i żoną. Układ był doskonały. Ja poświęcałem się pracy, zarabiałem kasę i zdobywałem doświadczenie zawodowe jako młody rekin finansowy. Kasia pracowała i miała stabilny dzień, więc zajmowała się domem i upiększała go. Ufała mi i chciała nawet, aby nasze pensje wpływały na jedno konto, ale tu odezwał się dzwonek w mojej głowie.

– Kasiu, zarabiasz pieniądze, wydajesz, ale odkładaj to, co możesz, bo może przyjść dzień, kiedy moja bajka pryśnie i co wtedy…?

Posłuchała mnie i nigdy nie chciałem wiedzieć, ile ma oszczędzonych pieniędzy.

Nadeszła zimna jesień. W pracy stagnacja, brak chęci do wypruwania sobie żył, bo i perspektywy awansu nie było wówczas na horyzoncie. Czekałem, aż któraś z hien zacznie doskakiwać mi do biurka i kąsać, by mnie strącić ze stołka. Nadciągały czarne chmury. Już od dawna chodziła za mną myśl o otworzeniu prywatnej firmy. Chciałem zacząć działać na własną rękę, ale czułem, że jeszcze nie byłem gotów.

Plan był prosty. Otworzyć firmę, przejąć jak najwięcej klientów z mojej rodzimej firmy i działać. Jednak realizacja nie jest taka prosta. Tutaj trzeba było wszystko dokładnie zaplanować, by nie być ciąganym po sądach. Pracowałem więc nadal, tworząc swoją bazę klientów. Uśpiłem czujność szefa paroma wzorcowymi kontraktami i działałem.

Właściwie do wiosny nic godnego uwagi się nie wydarzyło. Nadal po pracy spotykałem się z chłopakami, by wypić piwko i pogadać. Wszyscy byli nadal kawalerami, choć Adam miał już narzeczoną, a Łukasz zdecydowanie się ustatkował i polował na tę jedyną. Kamil nie zamierzał się żenić. Było mu dobrze tak jak było i szczerze mówiąc – nie dziwię się mu. Status kawalera pasował do niego jak ulał.

***

Nadeszła wiosna. Byłem w pracy i grzebałem coś w komputerze. Zadzwonił telefon i odebrałem, odklepując jak automatyczna sekretarka tę samą śpiewkę co zawsze. To był Kamil. Zaskoczyło mnie, że dzwonił do mnie do pracy, a nie na komórkę, ale szybko zrozumiałem, o co mu chodziło. Szykował urodzinowe przyjęcie dla Łukasza. Rany boskie! Jak ja mogłem o tym zapomnieć!

– No jasne, że przyjdę. Gdzie, kiedy i co robimy…?

– Przyjdź o dwudziestej do Tomato, ja załatwię resztę.

– Do Tomato? Co to jest u licha?

– Fajna knajpka, byłem tam z jedną laseczką, a zresztą nieważne. Jest git.

– Dobra, będę w tym Tomacie o dwudziestej.

No i wszedłem do knajpki. Faktycznie fajna. Lubiłem zawsze ciemne, przydymione lokale z ciężkim dębowym blatem, ukrytymi w półmroku stolikami i wydzielonym miejscem do potańczenia. Kilka stolików było zajętych, ale generalnie było pusto. Czuło się atmosferę. Wszedłem do innego, wydawałoby się oddalonego o setki kilometrów pubu. Zaczynało się obiecująco. Dobra muza w tle. Od razu poznałem, że nie jest to klimat dla miłośników disco czy techno. To dobrze. Zamówiłem piwko i zapytałem barmana, czy mają coś Led Zeppelin. Coś tam odpowiedział i po chwili już mogłem upajać się moją ulubioną muzyką. Tego wieczoru, gdy piłem piwko i słuchałem Zeppelinów, nie zdawałem sobie sprawy, że jest to początek mojego końca, a ja, uśpiony przez zniewalający klimat Tomato, wpadłem w śmiercionośną pułapkę. Przyszedł Kamil. Spojrzał na mnie i już wiedział, że jestem gotów na następną niezapomnianą imprezę.

– Co pijesz? – spytał.

– Piwko, a na co to wygląda…?

– Może walniemy coś mocniejszego, zanim przyjdzie solenizant?

– A Adam?

– Nie przyjdzie, jest w delegacji.

– Szkoda. Brak naszego stróża źle wróży, ale co tam. Dwa strzały proszę!

Oparliśmy się o blat i Kamil zaczął opowiadać mi historię, jak tutaj trafił. Niestety nie zdążył dokończyć, gdyż pod drzwi Tomato podjechał radiowóz na sygnale. Kamil uśmiechnął się i wystartował do drzwi, wołając:

– Już jest!

Nic nie mówiąc, poszedłem za nim i zobaczyłem, jak skutego w kajdankach Łukasza prowadzą do środka dwaj policjanci. Łukasz dopiero po chwili zaczął rozumieć, o co chodzi, i jego wyraz twarzy z przerażonego przechodził w lekko wymuszony uśmiech. Gdy został doprowadzony do baru, już mu się mordka śmiała na całego, choć musiał usiąść, bo nogi miał jak z waty. Nie zdążyłem nic powiedzieć. Byłem chyba tak samo zszokowany jak Łukasz. Zauważyłem tylko ogromne poruszenie wśród klientów spowodowane całą tą akcją. Jeden nawet podniósł się, będąc gotowym do szybkiej ucieczki.

– Nic nie mów! – powiedział stanowczym głosem Kamil. – Barman, flaszeczkę czystej proszę! A ty, drogi solenizancie, jak chcesz pozbyć się tych kajdanek, to otwieraj dzióbek i pij – dodał, po czym włożył mu do ust całą szyjkę od butelki i przechylił.

Łukasz na początku grzecznie łykał, ale po chwili oczy zaczęły mu wychodzić z orbit i zaczął uciekać ustami od butelki. Chciałem to nawet przerwać, ale Kamil sam się opanował i postawił butelkę na blacie.

– No! To teraz możemy oblewać twoje urodziny! – ryknął.

Łukasz odzyskał mowę po paru minutach. Łzy napłynęły mu do oczu, ale już nie takie numery przechodził, więc poniekąd był uodporniony. Powiedział tylko zachrypniętym głosem:

– Dzięki, chłopaki, kocham was…

Resztę wieczoru spędziliśmy na gadaniu, gdy nagle zza ściany dobiegł krzyk z całym bogactwem przekleństw. Okazało się, że tam, po drugiej stronie baru była cała ściana z automatami i ktoś właśnie ileś tam przegrał. Automaty… Nigdy nie próbowałem, nigdy nawet nie chciałem sprawdzić szczęścia. Zaczęliśmy o tym rozmawiać, popijając wódeczkę, i postanowiliśmy spróbować. Nie wiem do tej pory, czemu to zrobiłem. Ja, patrzący na każdą wydawaną złotówkę, ja od niepamiętnych czasów twardo stąpający po ziemi i nigdy nie oddający swojego losu w łapy przypadku, zrobiłem to. Stanąłem przed maszyną. Nie miałem pojęcia, co mam robić, jak grać, by wygrać. Łukasz wiedział coś, bo bywał w salonach gry i dał mi parę wskazówek. Gra nie trwała długo. Może piętnaście minut. Przegraliśmy po dwadzieścia złotych i usiedliśmy do stolika, by dalej świętować urodziny Łukasza. We mnie jednak coś pękło. Coś się stało. Byłem oszołomiony alkoholem i nie byłem w stanie trzeźwo myśleć. Wieczór dla mnie się skończył. Wstałem, podziękowałem i wyszedłem. Wsiadłem do taksówki i pojechałem do domu. Przez całą drogę myślałem o tym, co się stało.

To dziwne. Oni po przegraniu usiedli i jak gdyby nigdy nic pili dalej, a ja zostałem myślami przy automacie. „Przegrałem pieniądze, przegrałem pieniądze” – powtarzałem te słowa, by pomogły mi rozjaśnić umysł, ale widziałem tylko latające przed moimi oczyma owoce i inne symbole. Wszedłem do domu i poszedłem spać. Poranny ból głowy, suchość w gardle, Kasi nie było obok mnie, tylko karteczka „Ładnie zabalowałeś, tylko nie spóźnij się do pracy”. „Która godzina?! Ja pierdykam, jestem już spóźniony i mam kaca giganta”. Chwyciłem za telefon, zadzwoniłem do pracy i poinformowałem, że jestem chory.

Leżałem w łóżku i próbowałem zestawić chronologicznie wczorajszy wieczór. Urodziny Łukasza, wóda, automaty… – na tę myśl poczułem dreszcz i uwolnienie adrenaliny jak przed ważnym egzaminem lub czekającą mnie nieprzyjemną rozmową. Teraz mogłem przeanalizować to, co się stało. Przegrałem pieniądze. Złamałem moje podstawowe zasady. Miałem kaca po alkoholu, ale kac moralny bił go na głowę. Próbowałem tłumaczyć sobie w głowie, że to nic wielkiego, dwadzieścia złotych. Więcej wydawałem w knajpie na piwo. Niby OK, ale myśl przegranych pieniędzy nie dawała mi spokoju. Tego dnia wziąłem tylko prysznic. Nie ćwiczyłem uśmiechów ani miłych min przed lustrem. Ubrałem się i wyszedłem z domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: