- W empik go
Cześć, psorko - ebook
Cześć, psorko - ebook
Miłosne intrygi × zabawne dialogi + przystojny śledczy ÷ krąg podejrzanych = romans kryminalny na szóstkę.
Zjazd absolwentów z ogólniaka? Nigdy w życiu!
Nie zamierzam wspominać szkolnych miłości, dawnych zatargów, młodzieńczych rozczarowań. Za nic w świecie nie chcę wracać do rodzinnego miasta i spotykać ludzi z przeszłości. Nie i koniec!
Hm. A co, jeśli jednak tam pojadę? Zrobię się na bóstwo i pokażę tym wszystkim wredotom, na co mnie stać. Chowajcie się, licealne zmory i potwory. Nadchodzę!
Choć może nie do końca tak odważnie, jakbym tego chciała.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966671-8-2 |
Rozmiar pliku: | 9,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po otwarciu czwartej butelki wina zaczęłam ulegać argumentom przyjaciółek. Nieee, nie od razu byłam na tak, do entuzjazmu też miałam daleko, ale powolutku, pooowooolutku przekonywałam się, że coś jest w ich słowach. Z każdym pochłoniętym procentem logika wypowiedzi dziewczyn stawała się coraz jaśniejsza. Jeszcze ze dwa kieliszki i oślepiłaby mnie niczym biel zębów naszego dyrektora, kiedy przed wizytą ładnej pani z kuratorium przesadził z pastą wybielającą.
– Bo, Ew… uś… – Anetka czknęła i zamilkła. Przez moment miała zagubiony wyraz twarzy, po czym się rozpromieniła, gdy ponownie złapała wątek. – Się nie możesz tak umartwiać. I czo z tego, że będzie ten fiut? Czo, krwa?!
Obiecała mężowi, że ograniczy przeklinanie, więc usuwała niektóre samogłoski w cięższych bluzgach. Doszła już do takiej wprawy, że nawet w tym stanie wychodziło jej to płynnie.
– Się odpirdlisz i będzie git. Niech mu jaja ściśnie z żalu, że cię zostawił. O!
– No! O! – Dominika pokiwała entuzjastycznie łepetyną.
Ciut zbyt entuzjastycznie, ponieważ zaraz pozieleniała i przez chwilę zmagała się z podchodzącym do gardła trunkiem. W moim otępiałym umyśle zrodziło się podejrzenie, że po raz pierwszy od czasów akademika będę musiała sprzątać wymiociny przyjaciółki. Spiłam się tak, że niespecjalnie mnie ta perspektywa ruszyła, od tychże czasów bowiem sama nie spożyłam takiej ilości alkoholu. Na szczęście Domcia powstrzymała to, co chciało wyskoczyć. Następnie złożyła ciężką głowę na oparciu starego uszaka, którego kupiłam w zeszłym roku na olx, i zamknęła oczy.
W przeciwieństwie do Anetki upijała się błyskawicznie. Chociaż więc spożyła połowę tego co ja i chyba jedną trzecią tego co nasza przyjaciółka, właśnie osiągnęła maksimum. Przyglądałam jej się z rozczuleniem tym większym, że wspartym prawie litrem czerwonego sikacza. Kochana dziewczyna. Dzielnie walczyła. Dzielnie, choć bezskutecznie.
– Słuchasz mnie, krwa? – zdenerwowała się Anetka.
– Słucham? – odparłam pytającym tonem.
Przeniosłam błędny wzrok na drugą z kochanych dziewczyn. Najlepsza kumpela z liceum. Minęło już ponad dwadzieścia lat, a ja wciąż mogłam na nią liczyć. I znała mnie tak dobrze, że nawet nie musiałam do niej dzwonić, kiedy przyszło zaproszenie. Anetka po prostu wsiadła w samochód i przyjechała. Nieważne, że to prawie siedemdziesiąt kilometrów. Wiedziała, jak zareaguję, i że będę potrzebowała wsparcia. A ponieważ jej zdaniem najwspanialsze pomysły podsuwa czerwone wino wytrawne, przywiozła sześć butelek.
Sześć!!!
Na ich widok stwierdziłam, że to co najmniej miesięczny zapas. I co? I chyba właśnie mijał trzeci tydzień, bo już tylko dwie zostały nieotwarte. Dwie. Rany!
– I dobrze! To słuchaj! – zakrzyknęła w uniesieniu godnym wygranej w totka. – Musisz przyjechać! Zdzirom sz… szcz… szczęęęki – wykrztusiła w końcu – poopadają. – Uśmiechnęła się rozbrajająco. – Zawsze byłaś laska. Za to teraz… – Machnęła ręką. – Teraz to jesteś zaje-bis-ta dupa.
– Spiłaś się – burknęłam po trosze rozbawiona, po trosze zniesmaczona tekstem o lasce. Ja. Laska. Na pewno. Uhm.
– A ssspiłam – przytaknęła ugodowo. – Ale z tą dupą to fakt. Czarek powiedział, że żal…
– Czego żal?
Zamrugała i zaraz posmutniała.
– Żal, że taka dupa się marnuje – odpowiedziała zdumiewająco przytomnie.
Gdybym była trzeźwiejsza, może miałabym dylemat, co najbardziej mnie zaskoczyło. To, że mąż Anetki uznaje mnie za atrakcyjną, to, że według niego się marnuję, czy to, że w ogóle odważył się na taki tekst w obecności krewkiej przecież małżonki. Chwilowo jednak dotarła do mnie tylko pierwsza część wypowiedzi. Zagapiłam się więc na dziewczynę totalnie zdumiona.
– Czarek? Kiedy?
– Na basenie.
– Na jakim…? Aaa!
Faktycznie, przyjechali do mnie kilka tygodni temu i poszliśmy wspólnie do parku wodnego, bo syn Anetki koniecznie chciał zjechać czerwoną rurą. Ja od razu powiedziałam, że z moim lękiem wysokości nie ma najmniejszych szans, żebym weszła do czegoś, w czym podłoga otwiera się pod stopami i z czego spada się w ciemną dziurę. Przyjaciółka udawała, że zostaje ze mną w ramach wsparcia. Nikt w to nie uwierzył, gdyż jakoś tak przed dwoma laty wybraliśmy się razem do Doliny Kościeliskiej. Wówczas Czarek i Karolek się uparli, by wejść do Jaskini Mroźnej. Anetka nie protestowała, ponieważ nigdy nie odwiedziła żadnej groty. W jej wyobraźni malowały się rozległe czeluści oraz podświetlone widowiskowe, magiczne stalagmity i stalaktyty. Panikujące przed nami pięciolatki nie narobiły rodzicom takiego wstydu jak nam wrzeszcząca Anetka, gdy się okazało, że to ani rozległe, ani jasne, że trzeba przemierzać niektóre fragmenty na kolanach, a w innych miejscach przeciskać się wąskimi szparami. I że nie możesz zmienić zdania i zawrócić, bo za tobą pcha się spory tłumek.
– Tak że musisz przyjechać – powtórzyła enty raz Aneta i od razu sięgnęła do koperty leżącej obok trzech opróżnionych butelek. Podniosła ją, po czym chwiejąc się nieco, wstała i wręczyła mi uroczyście. – Uj ze wszystkimi! Rządzisz, Ewuś!
Przytłumione światło stojącej na podłodze lampy kupionej od tej samej staruszki, do której kiedyś należał uszak, oświetliło umieszczone w lewym górnym rogu koperty logo I Liceum Ogólnokształcącego imienia Marcina Wadowity. Najgorsze lata mojego życia. Najgorsze i najlepsze jednocześnie.
Logika wypowiedzi przyjaciółek wyparowała zdecydowanie szybciej niż wypity przez nas alkohol, bo już sobotniego poranka…
Dobra, nie przesadzajmy z tym porankiem, skoro obudziłam się dwadzieścia po jedenastej.
W przedpołudnie, gdy w moim organizmie rozszalała się burza piaskowa, a kolorem oczu mogłabym konkurować z białymi króliczkami, opcja pojechania do Wadowic na zjazd z okazji dwudziestolecia matury znów była nie do pojęcia. Leżałam przez kilka minut, wpatrując się w sufit, i rozmyślałam nad powodami, dla których powinnam chcieć zobaczyć się z ludźmi ze swojego rocznika. Nic nie przychodziło mi do głowy. Potem odwróciłam się na bok i zobaczyłam pluszowego misia. Uśmiechał się do mnie krzywo z figlarnym błyskiem w szklanych ślepkach.
– Och! Przestań – burknęłam, rzucając w niego jaśkiem.
Trafiłam, więc maskotka przechyliła się w lewo. I teraz wyglądała jak słodki łobuziak. Dokładnie tak jak chłopak, który podarował mi ją przed laty. Dawid. Westchnęłam, trochę żałując, że nie zostałam zaproszona na zjazd absolwentów jego rocznika. Tam przynajmniej czułabym się na miejscu. Chyba mnie lubili, chociaż uczyłam tę klasę tylko przez rok, w maturalnej. Pewnie dlatego, że dzieliło nas ledwie pięć lat, a ja dopiero zaczynałam, więc traktowałam ich bardziej po koleżeńsku niż inni nauczyciele. O Dawidzie zdarzało mi się myśleć. Pluszowy łobuziak nie pozwalał tak całkiem o nim zapomnieć.
Tak, na zjazd Dawidowego rocznika chętnie bym pojechała, bo na ten…
Wiadomo, po co się uczestniczy w tego typu imprezach. Albo po to, żeby zobaczyć ludzi, za którymi się tęskni, albo po to, żeby się pochwalić. Ja nie tęskniłam za nikim. Jedyną osobą, którą naprawdę lubiłam w liceum, była Aneta, a z nią widywałam się średnio raz w miesiącu.
Jedyną. Jasne. Eeech, Ewa…
W szkole średniej należałam do grupki średniaków. Żadna z nas nie starała się o tytuł prymuski, żadna nie pochodziła z zamożnej rodziny, żadna nie zaliczała się do klasowej elity. W niczym się nie wyróżniałyśmy. Idealnie średnia półka. Przynajmniej do przedostatniej klasy, bo potem…
Wspomnienie jak zwykle zabolało, a miałam lepsze rzeczy do robienia w sobotnie przedpołudnie niż biadolenie nad przeszłością. Dlatego wstałam i poszłam się umyć. W łazience z trudem powstrzymałam jęk na widok swojego odbicia w lustrze. Niemal jednocześnie przypomniałam sobie słowa męża Anetki i parsknęłam gorzkim śmiechem. Gdyby mnie teraz widział…
Na szczęście nikt mnie nie zobaczył, póki nie wzięłam prysznica, nie uczesałam się, nie wcisnęłam w czyste ciuchy i nie spryskałam obficie perfumami. Nie sądziłam co prawda, że zamaskuję kwaśnawy odorek polibacyjny, ale spróbować nie zawadzi. Po tych zabiegach ponownie obejrzałam się w lustrze. Może nie wyglądałam wspaniale, lecz nie było tragedii. A ciało miałam lepsze niż kiedykolwiek. Serio.
Dwa lata wcześniej w wieżowcu Dominiki zabrakło prądu, kiedy akurat wracała z pracy. Musiała wejść na szóste piętro. Gdzieś w okolicy czwartej kondygnacji straciła oddech. Przysięgała potem, że gdy tak rozpaczliwie próbowała go odzyskać i nie spaść ze schodów, minął ją Święty Krzysztof wsparty o sosnowy kostur i z Jezuskiem na ramieniu. Fakt, że rzucił grzecznie: „Dzień dobry, pani Jankowska”, mógł wszakże sugerować, że widziała brodatego sąsiada, ale ona upierała się przy objawieniu. Nawet przez jakiś czas intensywnie chodziła do kościoła.
Tak czy inaczej, przeraziła się, że z taką kondycją czeka ją niechybny a bolesny koniec, nim dobije czterdziestki. Zmusiła mnie więc do zapisania się z nią na fitness. I jak to zwykle bywa w przypadku neofitów, oddała się nowej pasji całą duszą i sercem. Trzy razy w tygodniu zumba, dwa razy basen, z kolei w weekendy góry. Wytrzymałam jej tempo pół roku. Następnie odpuściłam góry, a jeszcze później basen. Zwłaszcza że któregoś dnia zachwycona nowym ratownikiem Dominika postanowiła sprawdzić jego refleks i swój urok osobisty.
Na szczęście Wojtek miał świetny refleks i był totalnie nieodporny na urok mojej przyjaciółki. Kiedy zaś zrozumiał, że Domia pływa jak ryba i tylko marzyła o byciu ratowaną przez niego, przejął ode mnie obowiązek górskich wycieczek. Nadal jednak pociłyśmy się trzy razy w tygodniu na zumbie. To w połączeniu z niskotłuszczową dietą – jasne, że też pomysł Dominiki – zmieniło mój rozmiar trzydzieści osiem w trzydzieści sześć, a nawet trzydzieści cztery w zależności od marki. Tak oto ciało miałam lepsze niż kiedykolwiek. Tyle że zupełnie nie przywiązywałam do tego wagi.
Już w łazience usłyszałam pobrzękiwanie talerzy i kubków. Ledwie ją opuściłam, a rozległ się koszmarny dźwięk sokowirówki. Wbił się w moją biedną, skacowaną głowę i świdrując, wyrzynał sobie drogę w najgłębsze, nietknięte jeszcze bólem obszary.
– Co się, krwa, dzieje? – Aneta wyszła z pokoju gościnnego. Wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać kobieta po wypiciu dwóch i pół butelki wina. Słabo.
– Zdaje się, że Dominika przygotowuje nam sok oczyszczający – spróbowałam przekrzyczeć wycie urządzenia. I od razu przypłaciłam to atakiem migreny.
– Zaraz tak jej coś oczyszczę, że własny chłopak jej nie pozna – warknęła dziewczyna i ruszyła do kuchni.
Zanim ja tam dotarłam, sokowirówka ucichła. Echu ostatniego odgłosu towarzyszyło pozbawione kilku samogłosek dosadne przekleństwo.
Dominisia, świeża jak uchechłana dopiero co różyczka, rozlewała sok do wysokich szklanek. Podała jedną Anecie, a drugą mnie. Aneta obejrzała szkło z niesmakiem.
– Obcięłaś fiuta Shrekowi? – zapytała, nawiązując do soczyście zielonej barwy napoju. Pociągnęła łyk bez czekania na odpowiedź i skrzywiła się niemiłosiernie. – Jezu! Jak nic obcięłaś! Tak właśnie smakuje.
– A skąd ty wiesz, jak smakuje fiut Shreka? – rzuciła niewinnie Domia.
– Na pewno nie gorzej – odwarknęła, po czym hałaśliwie odstawiła naczynie i ciężko opadła na krzesło przy kuchennym stole. – Boszeee, łeb mi napirdla.
– Po takiej ilości alkoholu dziwne, że w ogóle udało ci się wstać – zauważyłam.
Wzięłam haust napoju. Anetka miała rację – wyjątkowe ohydztwo. Zmusiłam się jednak do wypicia całości. Od tamtego rzekomego bliskiego spotkania ze świętym Dominika intensywnie studiowała zdrową kuchnię, więc jakkolwiek smakowało to badziewie, z całą pewnością nie zaszkodzi je wypić.
– Jakiej znowu ilości? – wyburczała bez przekonania Aneta. – Jedna buteleczka jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– W przeciwieństwie do dwóch pozostałych. – Uśmiechnęłam się złośliwie.
Dziewczyna zamrugała zaskoczona. Zerknęła na Dominikę i znów na mnie.
– Wypiłyśmy trzy butelki? – zdziwiła się.
– Ty – podkreśliła Domia – ty wypiłaś trzy. No, dwie i pół. Ja i Ewa po jednej.
– Niemożliwe!
Dominika wskazała cztery puste butelki stojące przy koszu na podłodze, potem jedną do połowy pełną na blacie.
– Tadam!
Odpowiedziało jej pełne niedowierzania sapnięcie. Przez chwilę milczałyśmy. Ja i Dominika popijałyśmy sok, Aneta natomiast błądziła wzrokiem po kuchni. Zrezygnowana w końcu również sięgnęła po szklankę. Opróżniła ją duszkiem z bolesną miną. Później wpatrzyła się w okno, a na jej ładnej buźce pojawiło się głębokie skupienie. Zupełnie jak w szkole, tuż przed maturą, kiedy wywołana do tablicy próbowała rozwiązać jakieś zadanie z rachunku prawdopodobieństwa. Żadna z nas wówczas tego nie umiała. Ja dostąpiłam objawienia dopiero nad arkuszem maturalnym.
– Cholera – jęknęła. – Przed popołudniem nie mogę wsiąść za kierownicę. A obiecałam Czarkowi, że pójdę z nim na urodziny kolegi. Niedobrze.
– Zrobi ci awanturę? – zapytała ze współczuciem Dominika.
Spojrzałyśmy na nią tak, jakby właśnie oświadczyła, że po rozwodzie oraz trzech wolnych związkach odczuła powołanie i postanowiła wstąpić do zakonu zamkniętego. Takiego, w którym dodatkowo ślubuje się milczenie. Ona i milczenie. Ha, ha, ha!
– Mój Czarek? Zgłupiałaś? Przez piętnaście lat krzyknął na mnie może ze trzy razy. I na pewno nie z powodu kaca.
Nie dopowiedziała, że nie podnosił na nią głosu z dwóch, prawdopodobnie równorzędnych, powodów: po pierwsze kochał ją niezmiennie mocno jak w dniu, w którym się pobrali. A po drugie bał się, że jeśli to zrobi, ona wydrze się na niego tak, by usłyszeli wszyscy sąsiedzi na ulicy. I w przeciwieństwie do niego nie skończy w parę minut.
– To dlaczego tak się spinasz? – dociekała Dominika.
Jej też nie należało się dziwić. Kłótnie małżeńskie miała przerobione jak żadna z moich koleżanek. Były mąż wściekał się na nią zarówno z konkretnych przyczyn, jak i bez powodu. Mniej więcej po czterech latach małżeństwa przeszkadzał mu nawet sposób, w jaki oddychała. Twierdziła, że nigdy jej nie uderzył, ale wcale nie byłam tego pewna.
Poznałam ją na pierwszym roku studiów. Dzieliłyśmy pokój w akademiku. Idealnie się uzupełniałyśmy. Ja mówiłam raczej niedużo, ona się prawie nie zamykała. Ja byłam cicha, ona – przebojowa. Otworzyłam się właśnie dzięki Dominice, a ona zamknęła przez tego buca, któremu ślubowała tuż po obronie. Dobrze, że osiem lat później zrzuciła ten balast. Po kilku kolejnych powstała jak Feniks z popiołów. Tylko głośniej.
Z racji tego, że obie moje przyjaciółki łączyłam jedynie ja i spotykały się dość rzadko, Dominika nie do końca wiedziała, jak wygląda sytuacja życiowa Anety. Najwyraźniej fakt, że gadały o mnie przez telefon przynajmniej raz na miesiąc, nie pomagał we wzajemnym poznawaniu.
– Bo obiecałam – odpowiedziała ta druga takim tonem, jakim ja tłumaczyłam najprostsze tematy najsłabszym uczniom.
– I?
Popatrzyła na mnie w poszukiwaniu pomocy.
– Oni są ciągle zakochani, Domia – wyjaśniłam. – Taka anomalia.
– Po piętnastu latach?!
– Uhm. – Aneta wzruszyła ramionami. Odstawiła szklankę i wstała. – Zadzwonię, żeby go uprzedzić.
– A ja zrobię śniadanie. – Dominika znów błysnęła zębami.
Zerknęłam na nią niechętnie, bo na wspomnienie jedzenia mój organizm przypomniał sobie każdą kroplę wypitego poprzedniego wieczoru wina. Dowlokłam się do stołu i opadłam na jedno z krzeseł. Przez chwilę patrzyłam, jak Dominika się krząta, a moje myśli błądziły wokół naszej wczorajszej rozmowy.
– Powinnaś pojechać – przerwała ciszę przyjaciółka. Jasne, od dawna potrafiła mnie wyczuć.
– Po co?
– Choćby po to, żeby się rozerwać. – Spojrzała na mnie z miną matki karcącej dziecko. Dłoń uzbrojona w nóż do chleba zamarła nad bochenkiem. – Ostatnio tylko pracujesz albo siedzisz w domu i czytasz.
– Nieprawda. Jeszcze łażę z tobą na zumbę.
– I to cała twoja aktywność poza domem.
– Też nieprawda. Spaceruję na Paprocanach.
Dominika zmarszczyła brwi.
– O ludzi mi chodzi, Ewa – warknęła. – Zamknęłaś się na ludzi! Widujesz wyłącznie uczniów i kolegów z pracy. I założę się, że nawet z nimi nie rozmawiasz.
– Odpytuję na każdej lekcji – burknęłam, kręcąc się nerwowo na krześle.
Przyjaciółka obrzuciła mnie lodowatym wzrokiem.
– Nie rób ze mnie idiotki, dobra? Z kolegami nie rozmawiasz. Jestem pewna, że gadasz jedynie ze mną i z Anetą. Dziczejesz, dziewczyno. Zachowujesz się jak jakaś… – Zawiesiła się na chwilę. – Eremitka.
– Jest w ogóle takie słowo?
– W dupie mam, czy jest! – Odetchnęła głośno, odłożyła nóż i do mnie podeszła. Rysy jej twarzy zmiękły, gdy usiadła obok i ujęła moje dłonie. – Martwię się o ciebie, Ewuś – oświadczyła cicho. – Wiem, to ja powtarzałam, że nie potrzeba nam facetów do szczęścia. Wiem. I może nie potrzeba. Ale dobrze kogoś mieć. Chłopaka, dziewczynę. Kogokolwiek. Samotność jest gówniana.
Milczałam, bynajmniej nie zaskoczona. Przerabiałyśmy ten temat nie pierwszy raz. Zawsze kiedy związki Dominiki z kolejnymi mężczyznami jej życia nabierały intensywności, przypominała sobie, że ja nikogo nie mam. Aczkolwiek tym razem faktycznie użyła nowego argumentu.
– Dziewczynę? – wyłapałam z jej słów.
– A bo ja wiem, co ty preferujesz. – Wzruszyła ramionami. – Znamy się prawie dwadzieścia lat i nie pamiętam, żebyś była w jakimkolwiek związku. Nie po tamtym palancie. Może zatem wolisz kobiety? – W jej głosie pobrzmiewała… nadzieja.
– Nie wolę. Ale jeśli coś się zmieni, ty będziesz pierwsza na mojej liście.
Prychnęła, po czym wstała i wróciła do przygotowywania śniadania.
– Sorry, ja na pewno preferuję mężczyzn – przypomniała. – Więc się nie łudź. – Puściła mi oko. Zaraz jednak spoważniała. – Powinnaś pojechać. W waszym roczniku na pewno znajdzie się jakiś do przeżycia i wolny. A tobie seks dobrze by zrobił.
– Czekaj, czyli nie chodzi o uczucia, o bycie z kimś, o związek?
Popatrzyła na mnie dokładnie tak jak ja wczorajszego ranka na Kowalską, kiedy odpowiadała przy tablicy. Co prawda nie sądziłam, że Domia się zastanawiała, jakim cudem dotarłam do drugiej klasy liceum, skoro kolejność działań jest mi obca, ale wyraz twarzy miała ten sam.
– A co? Masz dwanaście lat? – rzuciła. – Szukasz faceta do trzymania za rękę i oglądania gwiazd?
– W ogóle nie szukam faceta. To ty się upierasz, że powinnam jakiegoś mieć.
– Bo powinnaś! Jesteś młoda, ładna. – Zignorowała moje przewracanie oczami. – A dzięki mnie masz zajebistą dupę i świetne nogi. Cycki to już dar Najwyższego. – Spojrzała tęsknie na mój biust. – Serio, to niesprawiedliwe, że takie fajne piersi się marnują.
– Jakie piersi? – zainteresowała się Aneta, wróciwszy do kuchni.
– Ewki. Ma cycki jak marzenie, a wciska je w bezkształtne bluzki i trzyma tylko dla siebie – wytłumaczyła ochoczo Dominika.
– A, fakt. – Anetka poruszyła brwiami. – Cyce masz pierwsza klasa. Mój Czarek…
– Jeśli powiesz, że również stwierdził, że się marnują, to zacznę krzyczeć – warknęłam.
Nie powiedziała tego, ale uśmieszek zrobił to za nią. Podeszła do Dominiki, zerknęła jej przez ramię, wzięła drugi nóż i zabrała się do krojenia wędliny. Chyba tylko ja nie miałam apetytu po wczorajszym winie.
– O co wam poszło tak w ogóle? – przerwała ciszę.
– O zjazd waszego rocznika – wyjaśniła Domia. – Uważam, że powinna pojechać.
– Ja też – zgodziła się Anetka. Obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem, po czym kontynuowała: – Jeszcze nigdy nie wyglądałaś tak dobrze, więc nie masz czego się wstydzić. Zawodowo również jest lepiej niż okej. Nie chwaliłaś się, że od września będziesz wice w Kruczku?
– Będę. – Wzruszyłam ramionami. – I co z tego? Czym tu się chwalić? Dodatkiem do marnej nauczycielskiej pensji? Stara panna bez dzieci i rodziny. Rzeczywiście, mam o czym opowiadać.
– Singielka, nie stara panna. I to z wyboru. – Anetka rozstawiła talerze na stole. – Nieraz widziałam, jak faceci wypatrują za tobą oczy.
– No – przytaknęła Dominika. – Aż jej zazdrościłam. A ona nic. Gdybym ja miała takie walory…
– Odwal się od moich walorów – rzuciłam ze złością. – Może ja nie chcę mężczyzny w życiu?
– I dlatego wciąż gadasz o staropanieństwie i braku rodziny? – zakpiła Aneta.
– Co fakt, to fakt – zawtórowała jej Domia. – Przynajmniej raz w tygodniu słyszę o tykającym zegarze biologicznym.
– Twoim, cholera! – odparłam podniesionym głosem.
– Jestem od ciebie tylko rok starsza! – oburzyła się dziewczyna. – Jeśli mój tyka, to twój też.
– Spokojnie, laski. – Aneta uniosła pojednawczo ręce. – Obie jesteście młode, piękne i możecie jeszcze urodzić z pół tuzina dzieci.
To w jednej chwili ugasiło naszą kłótnię. I nie, nie uwierzyłyśmy nagle, że jesteśmy młode i piękne. Przynajmniej ja nie uwierzyłam. Uspokoiła nas wizja sześciorga dzieci. Może nie tyle uspokoiła, ile zjednoczyła.
Popatrzyłyśmy na Anetę zdegustowane.
– Odbiło ci? – zainteresowała się Domia. – Sama se rodź pół tuzina bachorów.
– Mam jedno i w zupełności mi wystarczy – odszczeknęła Anetka.
Usiadły przy stole. Przez jakiś czas jadły kanapki w ciszy. Wiedziałam, że to nie będzie trwało wiecznie. Zaparły się, żeby mnie wysłać na tę dwudniową imprezę. Wczoraj, po spożyciu, mogłam wierzyć w ich argumenty. Dzisiaj, na trzeźwo, wiedziałam, że naprawdę nie chcę tam jechać. Absolutnie. Pomijałam już to, że nie miałam czym się chwalić i nie tęskniłam za nikim. Wiedziałam od Anety, że tym razem zbierze się cała klasa. Cała. A to oznaczało też Bartka.
Powinno mi przejść po czternastu latach. Powinno, ale nie przeszło.
– Oho. – Aneta wskazała na mnie. – Ma tę swoją minę.
– Faktycznie – potaknęła Dominika. – Tę żałobną.
Pokiwały głowami, co od razu podniosło mi ciśnienie i odciągnęło myśli od przeszłości.
– Och, walcie się – warknęłam, po czym także sięgnęłam po kanapkę.
Ugryzłam spory kęs, udając, że umieram z głodu i nie marzę o niczym innym niż posiłek. Jedzenie było smaczne, jak zawsze, gdy przygotowywała je Domia. Kucharzenie należało do jej hobby. Mimo to jakoś nie mogłam się delektować chlebem.
– Nie chcę jechać – oświadczyłam.
– Ale pojedziesz – stwierdziła autorytatywnie Aneta.
– Niby dlaczego?
– Bo, kochana… – Oblizała palce. – Przede wszystkim jesteś moją przyjaciółką. I nie możesz mnie zostawić na pastwę tych diabelskich małp, przy których Wredne dziewczyny to bajka dla pięciolatków. Jesteś mi potrzebna, malutka. – Zrobiła błagalną minę.
– Serio?
– Serio, serio. Przyjedzie Marzenka z tymi swoimi robionymi pośladkami, których pozazdrościłaby jej nawet Kardashianka. I Zuzka z następnym tytułem naukowym. Zastanawiam się, ile jeszcze zamierza ich zdobyć. Nie mogłaby skończyć na jednym doktoracie? Ma takie ego, że pewnie trzeba będzie poszerzyć drzwi, żeby przez nie przeszło. Na pewno pojawi się też Elżunia po kolejnym detoksie i z nowym facetem u boku. – Przewróciła oczami. – Ona chyba szprycuje się viagrą, bo ma libido jak przeciętny szesnastolatek, krwa mać. Nie zapominajmy o obu Joasiach, na przemian to na diecie, to tuż przed nią. Wszystkie razem będą się do mnie przymilać i wmawiać mi, że zawsze, ale to zawsze – znów przewróciła oczami – kochały mnie nad życie. Ich miłość do mnie rośnie proporcjonalnie do naszego majątku. – Skrzywiła się. – A odkąd Czarek zabrał się do polityki, wręcz eksploduje.
Przez chwilę milczałyśmy.
– To może i ty sobie odpuść – zaproponowałam.
– Oszalałaś?! – zapytała zdumiona. – Te imprezy są dla takich jak ja! Ewoluujących szarych myszek. Kopciuszków. Przychodzimy na nie, by pokazać fucka wszystkim złym siostrom i macochom. – Uśmiechnęła się chytrze. Potem przesunęła po mnie spojrzeniem, a jej uśmiech się pogłębił. – Dla takich jak ty też, Ewa. Może nawet bardziej.
– Na pewno. – Pokręciłam głową. – Toś wymyśliła.
– Na pewno. Większość naszych koleżanek, tych z elity, wygląda co najwyżej średnio. Powychodziły za mąż, a że kasa żeni się z kasą, albo już się rozwiodły, albo trwają u boku facetów, którzy w ramach hobby pieprzą się z dwa razy młodszymi dupami. – Zignorowała moją zdegustowaną minę i mówiła dalej: – Niektóre też zdradzają, ale że wychowano je na bogobojne matki i żony, tak czy inaczej, są nieszczęśliwe.
Dominika milcząco przytaknęła. Ja jednak wciąż nie rozumiałam logiki najlepszej przyjaciółki. Aż do tych słów:
– Macocha Agi czesze się u mojej fryzjerki. I raczej mnie nie kojarzy, bo chociaż często siedzimy na sąsiednich fotelach, opowiada bez oporów o swojej rodzinie. – Zobaczyła, że zaczynam się domyślać, więc dodała zgryźliwie: – Tak, laska, stadło twojego byłego pozostawia wiele do życzenia.
– Nie mówiłaś…
– A po co? Gdybym ci przekazała, co usłyszałam od Łozińskiej, tobyś zaczęła roić o Bartusiu, wymyślać nie wiadomo co. A my… – zerknęła na Dominikę – …chciałyśmy, żebyś o nim wreszcie zapomniała.
– Ty też wiedziałaś? – Popatrzyłam oskarżycielsko na drugą przyjaciółkę.
– Kiedyś się zgadałyśmy – przyznała.
– Fajnie – warknęłam. – Macie jeszcze jakieś tajemnice?
Obie jak na komendę wzruszyły ramionami.
– Nie przesadzaj. – Dominika wstała i zaczęła sprzątać po śniadaniu. – To żadna tajemnica, że pan Kot bzyka się z podwładnymi. Ponoć połowa Wadowic o tym wie. – Poszukała aprobaty u przyjaciółki, więc ta potaknęła. – A po twojej reakcji wnoszę, że Aneta miała rację. Już widzę, jak sobie zaczynasz tworzyć historyjkę nieszczęśliwego Bartosza rozpaczliwie szukającego pocieszenia z powodu nieudanego małżeństwa.
Przygryzłam wargę, bo moje myśli rzeczywiście powędrowały w tym kierunku. Znała mnie, cholera.
– A to po prostu zakłamany skrwysyn – dokończyła Aneta. – Zawsze taki był, tylko ty tego nie dostrzegałaś.
– Nie znałaś go tak jak ja. – Jak zwykle odruchowo usprawiedliwiałam dawną miłość.
– Fakt. Znałam go lepiej. Jego cudna mordka nie przesłaniała mi całości.
Zwykle w tym momencie zaczynałyśmy się kłócić, bo chociaż mój jedyny związek skończył się tak, a nie inaczej, zawsze czułam się zobowiązana bronić faceta, który złamał mi serce i sprawił, że z nikim więcej nie odważyłam się zbudować trwałej relacji. Tym razem jednak milczałam, zajęta analizowaniem nowych wiadomości.
Kiedy znów podniosłam wzrok na przyjaciółki, uśmiechały się porozumiewawczo. Dobra, ja też je znałam. Sądziły, że wygrały. I szczerze mówiąc, odrobinę zaczynałam się łamać. Nie żeby dotarły do mnie te wszystkie argumenty, ale… Bartek. Tak, Bartek.
– Nie wiem… – zaczęłam powoli.
– Spoko, masz jeszcze półtora miesiąca, by potwierdzić. – Anetka poklepała mnie po ramieniu, już pewna siebie. – Gdy będziesz się zastanawiała, zdejmij ciuchy, stań przed lustrem i dobrze się przyjrzyj własnemu odbiciu. I wyobraź sobie, jak Bartuś będzie żałował, że z tobą nie został. – Zniżyła głos, po czym dokończyła: – A Agnieszkę trafi szlag.
Żadna z nas nie podejrzewała, jak bardzo prorocze są to słowa.