Cześć, wilki! - ebook
Cześć, wilki! - ebook
Pełna subtelnego ciepła i humoru opowieść o chłopcu, który przekonuje się, że wyobraźnia ma wielką moc. Nowe wydanie Książki Roku Polskiej Sekcji IBBY 2014.
Monitor zalała biel. Czysta i przerażająca. Bo skrywała coś nieznanego. Bardzo, bardzo nieznanego. Czuł, że gdzieś pod nią są ukryte gotowe słowa, zdania. Że ta biel to tylko taki śnieg, który je przysypał. I dlatego ich nie widać. Miał ochotę się do nich dokopać. Znaleźć je. Za osiedlem Cztery Wiatry rozciąga się kraina Dalej i Dalej. To tam jedenastoletni Filip śmiga na rowerze, gdy chce wyrwać się z domu i uciec od wakacyjnej nudy. Bo w Dalej i Dalej między drzewami przemykają wilki, a w starej willi z ogrodem mieszka ciocia Agnieszka, pisarka. Tylko ona zna sekret Filipa.
Powieść „Cześć, wilki!” pokazuje, jak ważną rzeczą w życiu jest wyobraźnia. I że warto jej ufać. To książka, która dodaje odwagi, by marzyć. ● Ewa Błaszczyk
Powieść Cześć, wilki! została Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY 2014. W 2024 roku wszyscy czytelnicy będą mogli zobaczyć w kinach film fabularny zrealizowany na jej motywach.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8150-467-6 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebieska
Nazywały się Etu i Zu. Tego był pewien.
Tym razem nie chowały się za szafą ani za firanką, tylko przykucnęły pod biurkiem. Gdy poruszył stopą pod kołdrą, podskoczyły i uderzyły głowami w blat. Niezbyt mocno. Nawet nie pisnęły. Jak zawsze były cichutkie. Przycupnięte. Bezszelestne. Jedyne, co mógł o nich powiedzieć, to że kiedy budził się w nocy, już na niego czekały. Chociaż nie zawsze. Przeważnie wtedy, gdy następnego dnia miał bardzo ważną klasówkę. Albo gdy poprzedniego wieczoru rodzice rozmawiali ze sobą podniesionymi głosami lub przeciwnie – milczeli, bo byli na siebie obrażeni. Tak jak wczoraj.
Etu i Zu też milczały. Ale Filip wiedział, że umieją mówić – i kiedyś w końcu się do niego odezwą. Na pewno. Kiedy przyjdzie na to pora.
Lubił te stworki i zawsze trochę na nie czekał.
W półmroku nie widział ich wyraźnie, więc próbował sobie wyobrazić, jak wyglądają. Przypominały małpki. I surykatki. I skrzaty.
Przyszły w nocy, a teraz był dzień. Filip siedział na łóżku i przeglądał Tytusa.
– Pojedziesz do cioci Agnieszki – usłyszał głos mamy. – Zawieziesz jej trochę ciuchów. Ja ich już nie noszę, a ciocia chciała coś do pracy w ogrodzie. Filip! Synku! Słyszysz?
Mama wołała z kuchni, ale jemu się wydawało, że on jest na bezludnej wyspie, a mama dryfuje daleko, bardzo daleko – na tratwie. A ponieważ dzieliły ich setki fal, jednostajny szum morza i podmuchy silnego wiatru, nie rozumiał ani słowa.
Mama i tratwa stawały się coraz mniejsze i mniejsze, i mniejsze…
To się już zdarzało. Wiele razy. W środku nocy otwierał oczy i od razu wiedział, że jest na bezludnej wyspie. A dookoła – zamiast podłogi i mebli – była tylko woda. Ogromna, czarna i głęboka. Ocean po prostu.
– Filip! Zbieraj się!
Kątem oka dostrzegł jakąś postać o pół kroku od swojego łóżka. Mama? Na jego bezludnej wyspie? Jak to?
– A dokąd mam iść? – zapytał, podnosząc głowę znad komiksu.
– Nie słyszałeś, tak?
– Tak. Nie.
– Do cioci Agnieszki. Zawieziesz jej te rzeczy. – Mama rzuciła na łóżko wypchaną reklamówkę. – Tylko masz być z powrotem na kolację. Czyli najpóźniej o ósmej. Naj-póź-niej. Słyszysz?
– Słyszę.
– Na pewno słyszysz?
– Na pewno. O ósmej.
– Oj, Filipku, Filipku… – Mama pokręciła głową.
Filip westchnął. Nie lubił tego zdrobnienia. A poza tym nie chciało mu się rozstawać na dwie godziny z Tytusem i miękkim łóżkiem.
– A tata nie mógłby tego zawieźć samochodem? – zaryzykował pytanie, choć z góry znał odpowiedź.
Mama szybko się odwróciła i ruszyła w stronę drzwi, rzucając półgłosem, jakby do siebie:
– Tata nie mógłby.
No tak. Przecież tata ciągle, ale to ciągle był w pracy.
Filipa jednak za każdym razem to dziwiło, więc zawsze mówił:
– Ale przecież jest już szósta.
(Albo siódma, ósma, dziewiąta lub dziesiąta, w zależności od tego, o której godzinie tata jeszcze był w pracy).
A mama nigdy nie odpowiadała na jego zdziwienie ani słowem.
Filip wskoczył w adidasy (żadne firmowe, zwykłe podróbki) i wyprowadził z przedpokoju rower (taaaki tam, nic specjalnego, górski, ale bez bajerów, zresztą czteroletni i z hipermarketu). Zawiesił reklamówkę na kierownicy, zawołał: „Cześć!” – i już był za drzwiami.
Za drzwiami mieszkania na dziesiątym piętrze dziesięciopiętrowego bloku.
Bloku, który stał na pozbawionym drzew i ławek osiedlu Cztery Wiatry.
Na osiedlu, skąd do centrum jechało się czterdzieści minut autobusem (w godzinach szczytu), a do cioci Agnieszki – tylko dwadzieścia minut rowerem (o każdej porze dnia).
Lubił tę ciocię. Nie narzekała, że nie założył szalika albo czapki, że nie posprzątał swojego pokoju, że za późno wrócił z podwórka albo że nie zjadł w szkole kanapki. Bo nie była jego mamą, tylko starszą siostrą jego mamy. Nie miała pojęcia, o której wracał z podwórka. Ani czy brał do szkoły kanapki. I rzadko widywała jego pokój – rodzice właściwie jej nie zapraszali. Sami też prawie u niej nie bywali. Nie wiedział dlaczego. Nie zastanawiał się nad tym. Tak było i już. Za to on odwiedzał ją bardzo często. Na przykład z takiego powodu jak dziś. I dlatego, że lubił.
Ciocia częstowała go ciastem, które piekła raz na tydzień – sernikiem albo szarlotką. I sokiem, który wyciskała z owoców rosnących w jej ogrodzie. Lubił ją też za to, że nie pytała: „Co tam w szkole?” ani nie wołała na jego widok: „Aleś ty wyrósł!”. Poza tym często się uśmiechała.
No i miała bardzo, bardzo fajnego i mądrego psa, Bodka, prawie golden retrievera, który był łagodny jak owieczka. Uwielbiał dzieci i szaleńczo cieszył się na widok gości. A szczególnie – na widok Filipa. Wyglądał wtedy jak kłębek szczęścia.
Bodek umiał wszystko, co psy powinny umieć, a nawet trochę więcej. Znał nazwy swoich ośmiu zabawek, aportował, chodził przy nodze, prawidłowo reagował na: „Waruj!”, „Siad!”, „Leżeć!”, „Zostań!” i mnóstwo innych poleceń. Tylko że w domu cioci Agnieszki nikt tego od niego nie wymagał.
– Wystarcza mi świadomość, że on wszystko rozumie – mawiała ciocia, uśmiechając się tajemniczo. – Poza tym wiem, że kiedy go zawołam, zawsze do mnie przybiegnie, nawet z Alaski. Czego chcieć więcej?
Filip nie miał pojęcia, skąd ciocia wie, że Bodek przybiegłby z tak daleka. Pewne rzeczy chyba po prostu się wie. Na przykład to, że Etu i Zu mają na imię Etu i Zu.
I to wcale nie dlatego, że gdy Filip zobaczył je po raz pierwszy, głośno i wyraźnie powiedział, żeby uspokoić samego siebie:
– Eee, tu nikogo nie ma. Zupełnie nikogo.
Bodek przez trzy czwarte roku wylegiwał się na tarasie lub w ogrodzie na trawie. A pozostałą jedną czwartą spędzał na posłaniu w ciepłym kącie salonu, niedaleko kominka. Był bardzo szczęśliwym psem. Miał to wypisane na pysku i wyrażał to każdym machnięciem kudłatego ogona.
Właśnie zaczął się sierpień. Przyjemnie było jechać rowerem w pogodny dzień przez niemal wyludnione osiedle, potem jego obrzeżami i dalej. Dalej – czyli w lewo, w ulicę Marcepanową. I od razu znaleźć się w zupełnie innej bajce. A może nawet na innej planecie, która nie nazywała się osiedle Cztery Wiatry. Tu rzadko widywało się przechodniów i przejeżdżające samochody. Nie było też ani jednego dziesięciopiętrowego bloku. Za to w ogródkach stało mnóstwo ładnych, kolorowych, zupełnie nowych domów z dużymi balkonami i ogromnymi oknami. Żaden nie miał więcej niż trzy piętra.
Filip pomyślał, że ta planeta mogłaby się nazywać Dalej i Dalej. Bo super było znaleźć się gdzie indziej niż przed chwilą i wciąż jechać przed siebie, daleko.
Skręcił w następną cichą ulicę i przemknął wzdłuż zielonego ogrodzenia, za którym wznosił się ogromny budynek ze spadzistym dachem. Stary i otoczony wysokimi drzewami. Jego szkoła.
Ale w wakacje Filip nie zajmował się takimi sprawami jak szkoła. Ani trochę. Ani przez chwilę. Nawet gdy na nią patrzył, to jej nie widział. Tym bardziej że już był gdzie indziej – wjechał prosto do parku. A raczej na gigantyczny dywan z trawy i miliona kolorowych punkcików, na którym ludzie wydeptali ścieżki prowadzące w różnych kierunkach. Rosły tu bardzo stare drzewa o konarach tak powyginanych, jakby wiatr próbował je zawiązać w supły i supełki.
Filip przyśpieszył. Po parku spacerowało tylko kilka osób, i to w oddali, więc nikt nie wchodził mu w drogę.
Śmignął, tak jak lubił. Jakby ścigał się sam ze sobą. Bo niby z kim innym miałby się ścigać? Wszyscy powyjeżdżali na wakacje. Nie licząc Pawła. Ale Paweł wolał teraz przyjaźnić się z Adrianem, czyli było tak, jakby Paweł też wyjechał.
„W czym Adrian jest ode mnie lepszy?” – Filip zadał sobie to pytanie chyba po raz sto trzydziesty siódmy w ciągu tego lata.
I odpowiedział sobie dokładnie tak samo, jak odpowiadał do tej pory:
„W niczym nie jest lepszy.
We wszystkim jest lepszy.
Nieprawda, w niczym.
No tak, we wszystkim…”.
I tak w kółko. Nie umiał się zdecydować. Raz myślał tak, a raz tak. Jakby raz czuł się sobą, a raz kimś zupełnie innym. Tylko który był który? Ten lepszy był nim czy ten gorszy? I skąd brał się ten drugi?
„Adrian to pewnie zawsze czuje się dobrze – pomyślał Filip. – Jak tylu ludzi cię lubi, to normalne, że czujesz się super. Jak ktoś cię lubi, to ty też siebie lubisz. Choć to trochę dziwne, bo to tak, jakby inni dawali ci pozwolenie, że możesz lubić samego siebie”.
Pozwolenie na lubienie. Po-zwo-le-nie na lu-bie-nie.
„A jak cię nie lubią albo uważają, że jesteś na przykład głupi albo pokręcony, albo niefajny, to od razu myślisz o sobie tak jak oni. To bez sensu. Przecież każdy zna samego siebie najlepiej. A może to inni mają rację? Bo patrzą z boku? Zwariować można!”
Pozwolenie na lubienie. Pozwolenie na lubienie.
Filip powtarzał sobie te trzy słowa, które tak dobrze brzmiały, a tak mało znaczyły. Aż w końcu przejechał przez park i znalazł się w miejscu, które nazywało się Wilczy Potok.
Nie wiadomo, skąd wzięła się ta nazwa, bo ani wilków, ani potoku nie było tu od niepamiętnych czasów. Za to od dawna, czyli od czasów przedwojennych, na Wilczym Potoku stały wille. Duże i małe, zniszczone i wyremontowane, ładne i brzydkie. Wszystkie w ogrodach – pustych, przypominających zwyczajne trawniki, albo bujnych, wyglądających jak obrazy namalowane znanymi i wymyślonymi kolorami.
Zdarzały się też ogrody tak zarośnięte, gęste i poplątane, że stojących w ich czeluściach domów nie było widać z ulicy. Te Filip lubił najbardziej. Bo kto wie, co mogły w sobie kryć… Może jakieś prehistoryczne zwierzęta? Albo kosmate wilkołaki, za dnia zmieniające się w spokojnych, przemiłych sąsiadów? Albo najdłuższe na świecie węże, mieszkające w kuchni na parterze, a nocą wypełzające do ogrodu na żer? Albo… albo inne straszliwe coś? Na przykład pierzaste myszy giganty z uszami słonia…
W każdym razie wilków tu nie było. I ten Wilczy Potok to pewnie tylko taka nazwa. Nadana bez powodu. Wzięta z wyobraźni. Tak uważał Filip. I tego się trzymał.
Kiedyś. A potem już nie wiedział, co myśleć.
Bo jakiś czas temu je zobaczył. Skradały się w trawie, za drzewami, przeskoczyły przez żywopłot u państwa Paprockich, weszły do ogrodu pani Stefy pod numerem czterdziestym i przemknęły jak szare zjawy po chodniku i między domami. Wilki.
Dzisiaj także do nich zawołał, tak jak już nieraz wcześniej:
– Cześć, wilki!
Wcale się ich nie bał. Bo tak je sobie wymyślił, że nie były straszne, tylko łagodne, piękne i przyjaźnie nastawione do ludzi. I do psów. Prawie takie jak Etu i Zu. Tylko bardziej dzikie. Jak to wilki.
Filip przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów pod czujnym spojrzeniem kilku par bystrych wilczych oczu. I wreszcie stanął u celu. Przed domem cioci Agnieszki na ulicy Niebieskiej 7.
Ten dom miał jedno piętro, taras od strony ogrodu i balkon od frontu. I też był przedwojenny, czyli stary. Ale w zeszłym roku pomalowano go na kremowo i położono nową, ciemnozieloną dachówkę. Wymieniono rynny, a od furtki do wejścia ułożono alejkę z drobnej rudej kostki. Ciocia kazała też wymienić drzwi na bardzo ładne, ciemne i ciężkie, i wstawić nowe okna. „Póki mam z czego” – wyjaśniła mamie Filipa. A miała z czego, bo właśnie napisała scenariusz całego, calutkiego serialu telewizyjnego. Piętnaście odcinków. Nie żadnego tasiemca, takiej telenoweli, która nigdy się nie kończy, tylko „prawdziwego serialu w starym stylu” – tak o nim mówiła.
Filip był bardzo dumny ze swojej cioci, chociaż nie widział jeszcze ani jednego odcinka. Serial miał zostać wyemitowany dopiero po wakacjach.
– A o czym to będzie? – zapytał kiedyś.
Ciocia zamyśliła się i odpowiedziała:
– O ludziach, którzy nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Nie mają pojęcia o swoim istnieniu. Ale w końcu ich drogi się przecinają i to bardzo zmienia życie każdego z nich. Najogólniej mówiąc.
Filip wolałby serial o poszukiwaczach zatopionych okrętów, które przewoziły takie skarby, że aż trudno je sobie wyobrazić. Albo o obcych atakujących Ziemię. Ci obcy wyglądaliby czasami jak wielka niebieska galareta, a czasami jak normalni ludzie. Dawałoby się ich rozpoznać tylko po tym, że raz dziennie musieliby zjeść po kilka żelków. I stąd brałoby się dużo różnych dziwnych zdarzeń, bo przecież żelki nie rosną na każdym drzewie. A nawet chyba na żadnym.
No, ostatecznie ciocia mogłaby napisać o nawiedzonym zamku, w którym straszyłby człowiek bez głowy i z wielkim nożem w plecach.
Filip nacisnął dzwonek na słupku ogrodzenia, a kiedy usłyszał brzęczyk, pchnął furtkę. W tej samej chwili drzwi domu się otworzyły i stanęła w nich uśmiechnięta ciocia Agnieszka, a zza jej nóg wyskoczył rozradowany Bodek. Dopadł do Filipa i natychmiast oparł się przednimi łapami na jego barkach, tak że o mało go nie przewrócił. Polizał chłopca po twarzy i szczekając najgłośniej, jak potrafił, wrócił do swojej normalnej pozycji, czyli stanął na czterech łapach, po czym od razu zaczął obtańcowywać gościa ze wszystkich możliwych stron. Niewiele brakowało, a z niemożliwych też by spróbował.