Części zamienne - ebook
Części zamienne - ebook
Fascynujące relacje z pracy chirurga transplantologa.
Trudna codzienność, historia przeszczepów, szokujące przypadki i kwestie etyczne.
To ekscytujące, pełne wrażliwości i wyczucia, bardzo intymne spojrzenie na wielki postęp nauki. Budząca duże emocje, ciekawość i podziw transplantologia ocala życie bazując na śmierci. Autor bada ponad stuletnią historię przełomów medycznych, zręcznie łączy naukową klarowność z trudnymi i bolesnymi losami konkretnych pacjentów.
Mezrich zastanawia się też nad swoim powołaniem jako lekarza. Przywołuje historie odważnych pionierów i niezależnych chirurgów, których śmiała wizja i ryzykowne praktyki sprawiły, że dziś niemal codziennie na szpitalnych oddziałach całego świata może zdarzać się cud.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-395-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka nie jest ani pamiętnikiem, ani historią transplantacji. Nie osiągnąłem jeszcze wieku odpowiedniego do pisania pamiętników, a co do historii transplantacji, powstało już kilka znakomitych wyczerpujących pozycji (wymieniam je w bibliografii). Nie było też moim zamiarem chronologiczne przedstawienie procesu mojego dojrzewania jako chirurga, chciałem raczej posłużyć się doświadczeniami własnymi oraz moich pacjentów, aby stworzyć kontekst dla opowieści o współczesnych pionierach, dzięki którym przeszczepianie narządów stało się rzeczywistością.
Niezwykłe wydarzenia, które doprowadziły ludzkość do opanowania sztuki przeszczepiania narządów między dwoma nieidentycznymi genetycznie osobnikami, miały miejsce stosunkowo rzadko. Na początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku koncepcja transplantacji pozostawała w sferze science fiction. Pod koniec lat sześćdziesiątych przeszczepiano już liczne narządy; było kilka poruszających sukcesów i wiele porażek. Prawdziwy sukces przyszedł w roku 1983, po wprowadzeniu cyklosporyny. Za tymi osiągnięciami stał trud stosunkowo niewielkiego grona naprawdę niezwykłych ludzi.
Moja droga zawodowa zaczęła się od czterech lat studiów na wydziale medycznym Cornell University w Nowym Jorku. Potem był staż podyplomowy i pierwszy rok rezydentury w szpitalu klinicznym University of Chicago. Kolejne trzy lata spędziłem na pracy badawczej w dziedzinie transplantologii w Massachusetts General Hospital. Następnie wróciłem do Chicago na dalsze trzy lata rezydentury chirurgicznej. Po niej przyjechałem do Madison w stanie Wisconsin, gdzie odbyłem dwa lata podspecjalizacji z transplantologii. Pracuję tu do dzisiaj – przeszczepiam narządy i kieruję niewielką pracownią badań immunologicznych.
Opisując, czym była dla mnie nauka transplantologii i – na przykładach historii moich pacjentów – jak wielu ludzi angażuje ta dziedzina, miałem nadzieję pokazać, że przeszczep jest niezwykłym darem dla wszystkich: od dawców po biorców, poprzez tych spośród nas, którzy mają szczęście być szafarzami narządów. Odmalowuję też prawdziwy heroizm pionierów transplantologii – tych, którzy mieli odwagę udźwignąć porażkę, ale także udźwignąć sukces.
Wszystkie informacje zawarte w tej książce są zgodne z prawdą historyczną i według mojej najlepszej wiedzy rzetelne. Jedynie niektóre szczegóły dotyczące pacjentów zostały w kilku przypadkach na prośbę zainteresowanych zmienione w celu ochrony ich prywatności.– Rozdział 1 –
Narząd idealny
W małym samolocie nad wzgórzami hrabstwa La Crosse,
Wisconsin
Wrzesień, 2:00 w nocy
Wiele razy leciałem samolotem, ale nigdy nie doświadczyłem potęgi burzy z piorunami na wysokości trzech kilometrów. Niewielkim sześcioosobowym dwuśmigłowcem king air rzucało w sposób niekontrolowany. Co kilka sekund zaczynał spadać jak kamień, a potem nagle gwałtownie się podrywał. Dwaj piloci w kokpicie walili w przyciski i przełączniki, próbując uciszyć najrozmaitsze alarmy rozbrzmiewające przy kolejnych szarpnięciach maszyny. Atmosfery nie poprawiało też to, że nasz asystent Mike, który setki razy latał małymi samolotami, wrzeszczał jak opętany: „Zginiemy! Zginiemy!”.
Biorąc pod uwagę, że Mike był tak doświadczonym członkiem zespołu, mogłem się domyślić, iż lot nie przebiega najlepiej. Gdy piloci obejrzeli się, by zidentyfikować źródło krzyku i przekleństw, dostrzegłem w ich oczach strach. Patrzyłem na szalejący wysokościomierz i zauważyłem, że nasz samolot zmienia raptownie wysokość lotu nawet o trzysta metrów. Za oknem śmignęła błyskawica. Deszcz lał nieustannie, hucząc głośno, i mógłbym przysiąc, że słyszę też, jak w szyby wali grad.
Był to mój trzeci miesiąc specjalizacji z transplantologii na University of Wisconsin. Nie wybrałem tego kierunku z myślą o lataniu po nocy i wśród piorunów nad polami środkowego Wisconsin. Do cholery, wychowałem się w New Jersey, większą część życia spędziłem na północnym wschodzie, o środkowo-zachodnich stanach nie wiedziałem nic. Madison skusiło mnie tylko dlatego, że jest to jedno z najlepszych miejsc w kraju, gdzie można zrobić specjalizację z transplantologii. Tutaj uczyłem się przeszczepiania nerek, wątroby, trzustki, a także opieki nad naszymi trudnymi pacjentami w czasie oczekiwania na narządy i rekonwalescencji po operacji.
Jedyną w swoim rodzaju częścią procesu transplantacji jest pozyskiwanie narządów. Chociaż zdarza się, że przeszczepiamy je, zwłaszcza nerki, od osób żywych, większość pochodzi od ludzi, którzy właśnie zmarli. Zamiast transportować dawcę, który zazwyczaj jest podłączony do respiratora, jego mózg jest martwy, ale serce bije, wysyłamy zespół, który najpierw spotyka się z rodziną, by podziękować za ten niezwykły dar, a potem przeprowadza operację usunięcia narządu. Narząd ten zabieramy, by przeszczepić go oczekującemu pacjentowi.
Tamtego dnia około siedemnastej odebrałem telefon z poleceniem zgłoszenia się o dwudziestej pierwszej do komórki organizacyjnej do spraw pobierania i przeszczepiania narządów; start był przewidziany na dwudziestą pierwszą trzydzieści. Półgodzinny lot z Madison do La Crosse przebiegł bez zakłóceń. Około dwudziestej drugiej trzydzieści przyjechaliśmy do szpitala. Dawca był młodym mężczyzną (niemal chłopcem), który zginął w wypadku motocyklowym. Ten szczegół nietrudno mi było zapamiętać, jako że Wisconsin, ojczyzna harleya (nie mówiąc już o tym, że jest to również stan, gdzie noszenie kasku spotyka się ze wzgardą), stanowi niewyczerpane źródło dawców narządów – ofiar wypadków motocyklowych. W zimie miejsce motocykli zajmują skutery śnieżne, główny środek transportu podczas wieczornych rajdów od baru do baru – co może się wydawać fajną zabawą, ale, zważywszy, jak potężne to są maszyny, w rzeczywistości jest niesłychanie niebezpieczne.
W szpitalu w La Crosse najpierw zbadaliśmy dawcę, potwierdziliśmy jego tożsamość i grupę krwi, skompletowaliśmy dokumentację włącznie z orzeczeniem śmierci mózgowej, a następnie spotkaliśmy się z jego rodziną.
To nieodmiennie jeden z najtrudniejszych, a zarazem jeden z najcenniejszych aspektów mojej pracy. Choćbym był nie wiem jak zmęczony, kontakt z rodziną dawcy zawsze przypomina mi, jak cudownym, oczyszczającym aktem jest donacja narządów. Ci ludzie przeżywają właśnie najgorsze chwile swojego życia, zwłaszcza że większość dawców ginie o wiele za młodo i niespodziewanie. Często zdarza się, że nie mieli nawet szansy się pożegnać. Jedyną pozytywną myślą, której rodzina może się uchwycić, bywa właśnie to, że dzięki temu ostatniemu darowi ich bliski uratuje cudze życie i sam będzie żył dalej w ciałach czasem nawet siedmiu innych ludzi. Tę ofiarę – to dziedzictwo będą mogli kultywować wśród okrutnych tortur rozpaczy nad stratą, którą muszą przeżyć.
Mamy w naszym oddziale fotografię matki, której nastoletnia córka zginęła w tragicznym wypadku samochodowym. Ta młodziutka dziewczyna uratowała co najmniej siedem istnień. Kilka lat później na sponsorowanym przez nasz ośrodek pikniku transplantologicznym jej mama spotkała się z biorcą serca i zrobiono jej zdjęcie, jak przez stetoskop słucha bicia serca swojej córki w piersi mężczyzny, którego ocaliła.
Rodzina, którą poznaliśmy w La Crosse, nie okazała się inna. Pytali, jak i kiedy mogliby ewentualnie nawiązać kontakt z biorcami przeszczepów – to jesteśmy w stanie później ułatwić, oczywiście za zgodą wszystkich zainteresowanych. Gdy padły już wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi, przyszedł czas pożegnania.
Następnie dawca został przeniesiony na stół operacyjny i przygotowany do zabiegu, a my umyliśmy się i obłożyliśmy go jałowymi serwetami. W tym momencie wszelkie emocje wzbudzone spotkaniem z rodziną zmarłego musiały nas opuścić. Mieliśmy robotę do wykonania: wyjąć wszystkie nadające się do przeszczepienia narządy i porządnie je wypłukać, tak aby ulokowane w ciele nowego „właściciela” zbudziły się do życia. Nasz zespół, który przybył po narządy jamy brzusznej, nie był jedynym w tej sali operacyjnej; na swoją kolej czekały jeszcze zespoły „sercowy” i „płucny”. Staliśmy wokół stołu rozdzieleni przeponą pacjenta. Ich interesowała klatka piersiowa, nas brzuch.
Wziąłem skalpel i poprowadziłem długie cięcie w linii środkowej ciała: od wcięcia mostka u podstawy szyi aż do spojenia łonowego. Gdy przeszedłem przez kolejne warstwy tkanek i otworzyłem brzuch, zespół „sercowy” wziął piłę i zaczął rozcinać klatkę piersiową. Szybko pochwyciłem łopatkę brzuszną (długi, giętki stalowy rozwieracz) i przytrzymałem nią powierzchnię wątroby na wypadek, gdyby koledzy nie dość ostrożnie obchodzili się z piłą, skutkiem czego mogliby uszkodzić ten piękny narząd.
Między zespołem torakochirurgicznym a brzusznym istnieje pewien naturalny konflikt interesów. Wszyscy mamy świadomość, jak cenne są te niezwykłe dary, i wszyscy jesteśmy ich szafarzami. Ale też my, pozyskujący narządy, zawsze jesteśmy obwiniani o wszystko, co tylko pójdzie nie tak podczas przeszczepiania ich biorcy.
– Czemu ten górny mankiet wątroby jest taki mały?
– Nie można było zostawić dłuższego odcinka żyły głównej?
Wszyscy staramy się dostarczyć jak najlepsze narządy. Tak więc każdy broni swojego terytorium.
O operacji myślę w kategorii kolejnych kroków. Krok pierwszy: otworzyć brzuch. Krok drugi: odpreparować część wstępującą okrężnicy i dwunastnicę oraz odsłonić aortę i żyłę główną dolną. Krok trzeci: podwiązać aortę i przygotować do kaniulacji (to znaczy wprowadzenia do tętnicy plastikowego drenu, co pozwoli na wypłukanie krwi).
Przeszliśmy kolejne kroki, między innymi odpreparowanie więzadeł wątroby oraz oddzielenie jej od przepony i przestrzeni zaotrzewnowej. Uwolniliśmy wnękę wątroby, zidentyfikowaliśmy tętnicę wątrobową i przewód żółciowy. Ten ostatni przecięliśmy i złocista żółć wypłynęła do jamy brzusznej. Potem oczyściliśmy żyłę wrotną. Następnie wypreparowaliśmy śledzionę i odsłoniliśmy trzustkę. Zbliżając się do końca, odszukaliśmy żyły i tętnice nerkowe.
Tymczasem zespół „sercowy”, umyty i gotowy do operacji, przebierał już nogami za naszymi plecami. Nasza część jest zawsze o wiele bardziej skomplikowana niż ich, więc też co chwila pytają nas, kiedy skończymy. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że ich biorcy (często znajdujący się setki kilometrów od miejsca pobrania) na tym etapie z reguły są już na bloku operacyjnym, a operatorzy zaczynają otwierać ich klatki piersiowe i szykują się do podłączenia krążenia pozaustrojowego, by móc usunąć chore serce i płuca.
Wreszcie skończyliśmy. Założyliśmy kaniulę do aorty. Wtedy zespół „sercowy” założył na aortę zacisk naczyniowy i zaczął podawać płyn kardioplegiczny (powodujący zatrzymanie czynności skurczowej serca). Potem zabrali się za odcinanie żyły głównej tuż przed jej ujściem do serca. (Postaraliśmy się ocalić jej przed tymi skurczybykami jak najwięcej. Im nie jest potrzebna do przeszczepu, nam tak). Gdy już ją przecięli, krew wypełniła klatkę piersiową i zaczęła wylewać się na zewnątrz. Przystąpiliśmy do płukania naszych narządów przez aortę i założyliśmy jeszcze drugą kaniulę – do żyły wrotnej. Do środka popłynął zimny „roztwór Uniwersytetu Wisconsin” (w skrócie: roztwór UW) – cudowny płyn infuzyjny opracowany na naszej uczelni, konserwujący narządy i umożliwiający wszystkie dalsze czynności.
Teraz już zamiast krwi ssaki odsysały przejrzystą ciecz. Wtedy wypełniliśmy jamę brzuszną wiadrami lodu. Ręce przytrzymujące kaniule na miejscu drętwiały i bolały z zimna. Na szczęście po kilku minutach ten ból ustępuje (wraz z wszelkim pozostałym czuciem). Wycięliśmy narządy, jeszcze trochę je popłukaliśmy i umieściliśmy w pojemnikach transportowych.
Potem rozeszliśmy się w swoje strony.
Po drodze zadzwoniłem do doktora D’Alessandro i powiedziałem mu, że mamy idealną wątrobę. Oczywiście obudziłem go z głębokiego snu we własnym łóżku. Jego zadaniem było zawiadomienie personelu w Madison, żeby przewieźli biorcę na blok operacyjny i zaczęli usuwać jego chorą wątrobę.
Pojechaliśmy taksówką na lotnisko. Była już za kwadrans druga. Byliśmy wyczerpani, ale też pełni satysfakcji, jaka zawsze towarzyszy udanemu zabiegowi. Dodatkowym źródłem zadowolenia był fakt, że w naszej lodówce znajdowały się cztery narządy dla trzech różnych pacjentów – wątroba, nerka i nerka z trzustką do jednoczesnego przeszczepienia, tak zwanego SPK^(). Na płycie lotniska czekali na nas piloci.
Z jakiegoś powodu pamiętam to wszystko bardzo dokładnie, choć minęło już ponad dziesięć lat. Było wietrznie i zimno; pogoda bardzo różniła się od letniej duchoty, która przywitała nas po wylądowaniu kilka godzin wcześniej. W powietrzu wisiała burza.
Pilot zwrócił się do mnie i spytał, czy uważam, że powinniśmy lecieć. Obaj spojrzeliśmy na lodówkę z naklejką „narządy do przeszczepienia”. Zaznaczyłem, że o narządy nie musi się martwić: dzięki roztworowi UW, temu tak starannie opracowanemu płynowi konserwującemu, są metabolicznie nieaktywne i mogą trochę poczekać. A ja mogłem zadzwonić do doktora D’Alessandro i powiedzieć mu, żeby wstrzymał przygotowanie biorcy.
Ale zamiast tego spytałem młodszego pilota, czy jego zdaniem to bezpieczne. Nazywam go młodszym, a nie drugim pilotem, bo prawdę mówiąc, wyglądał na dziesięciolatka.
– Powinno się udać – odpowiedział. Wychwyciłem w jego głosie leciutkie drżenie.
Nie brzmiało to szczególnie przekonująco, ale zgodziłem się lecieć.
Wystartowaliśmy i z początku wszystko wydawało się przebiegać gładko. Ale po mniej więcej dziesięciu minutach zrobiło się strasznie.
W targanym turbulencjami samolocie, wśród dźwięku alarmów, naprawdę byłem przekonany, że już po mnie. Myślałem o rodzinie, przede wszystkim o mojej maleńkiej córeczce, która przyszła na świat dwa tygodnie przed naszą przeprowadzką do Madison. Denerwowała mnie perspektywa, że na moim pogrzebie ktoś powie, iż zginąłem, robiąc to, co kochałem. Guzik prawda. Nie ma niczego takiego jak piękna śmierć, a już na pewno nie w tym kretyńskim samolociku w środku nocy.
Jednak przedarliśmy się przez burzę, która ucichła tak samo błyskawicznie, jak się pojawiła. Ulewny deszcz i turbulencje się skończyły, samolot odzyskał stabilność; ostatnie pięć minut lecieliśmy w milczeniu.
Po wylądowaniu spytałem jednego z pilotów, jak w taką pogodę lądują samoloty rejsowe.
– O, nie – odpowiedział – nie lądują. Lotnisko jest zamknięte, dopuszcza się tylko lądowanie awaryjne.
Pamiętam, że to mnie trochę wkurzyło, chociaż z drugiej strony to, co właśnie zrobiliśmy, kwalifikowało się jako sytuacja awaryjna.
Otworzyłem pojemnik z wątrobą i wpuściłem ją do sterylnej misy wypełnionej lodem. Byłem w sali operacyjnej w Madison, gdzie doktor D’Alessandro i Eric, mój kolega ze specjalizacji, już prawie skończyli hepatektomię, czyli operację usunięcia chorej wątroby.
Wątroba dawcy była po prostu idealna. Odpreparowałem z niej niepotrzebne tkanki i starannie podwiązałem wszystkie małe naczynia krwionośne wychodzące z żyły głównej dolnej (choć, rzecz jasna, gdyby po reperfuzji, czyli przywróceniu krążenia, pojawiło się jakiekolwiek krwawienie, i tak byłoby na mnie). Następnie oddzieliłem od wątroby trzustkę (też do wykorzystania), ostrożnie, by nie uszkodzić żadnego z narządów i zostawić każdemu wystarczająco długi odcinek tętnicy i żyły wrotnej. Umieściłem trzustkę w osobnym pojemniku, który miałem znieść na dół, do tak zwanej pracowni. Tam zostanie przygotowana do porannego przeszczepienia choremu na cukrzycę typu 1 razem z jedną z nerek, które też przywieźliśmy. Druga nerka powędruje do innego biorcy. A w dwóch innych stanach dwaj różni pacjenci właśnie otrzymywali serce i płuca naszego dawcy z La Crosse.
Nigdy nie przestaje mnie to zdumiewać.
Wątroba była gotowa; zaniosłem ją do sali, gdzie znajdował się biorca i czekał zespół operatorów. Na mój widok doktor D’Alessandro wziął zacisk Klintmalma i założył go na ostatnie struktury łączące wątrobę biorcy z jego ciałem: żyły wątrobowe uchodzące do żyły głównej dolnej. Po czym ją odciął. Stałem za nim i zaglądałem w pole operacyjne przez jego ramię.
Nie ma chyba w chirurgii bardziej niesamowitego widoku niż widok jamy brzusznej po hepatektomii. Żyła główna dolna – szerokie naczynie, którym krew płynie z kończyn dolnych do serca, w normalnych warunkach otulone przez wątrobę – jest odsłonięta na całym swoim przebiegu, a wokół niej znajduje się wielka pusta przestrzeń. Wygląda to nienaturalnie, lecz w jakiś dziwny sposób pięknie.
Doktor D’Alessandro wziął nową wątrobę i zaczął ją przyszywać – krok po kroku. Najpierw margines żyły głównej. Potem żyła wrotna. Płukanie. Reperfuzja. Wątroba zaróżowiła się – wyglądała wspaniale. Wszyscy byliśmy szczęśliwi.
I wtedy doktor D’Alessandro zakomunikował, że na mnie już czas. Czeka następne pobranie, w Green Bay.
Ang. simultaneous pancreas and kidney.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------