Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek do wszystkiego - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,00

Człowiek do wszystkiego - ebook

Wznowienie znakomitej powieści Roberta Walsera, wydanej niegdyś przez PIW pod - może efektownym, lecz niemającym wiele wspólnego z oryginalnym - tytułem "Willa Pod Gwiazdą Wieczorną". Oryginalny tytuł ("Der Gehülfe") oznacza kogoś pomiędzy asystentem a pomocnikiem, lokajem a totumfackim. Wyrękę, pomocnika, zaufanego. Wydaje się, że migotliwy status bohatera trafiającego do willi państwa Toblerów, i jego ciągłe samorozsądzanie, kim jest, kim mógłby być, kim byłby zdolny być, kim być powinien - to oś książki.

Bohater, ten niesprecyzowanej kategorii współpracownik, ma w sobie rys samego autora. Walser pracował bowiem w latach 1903-1904 u pewnego technika, którego mania wynalazcza oraz nieudolność w interesach doprowadziły do katastrofy. Jednak jak to u Walsera: nie temat jest tu kluczowy, ale niebywała umiejętność łączenia realizmu obserwacji z rozmachem wyobraźni, aforystyczne ujęcie istoty międzyludzkich relacji, gra ironii z liryzmem; ostrość i swoboda, z jaką kreśli się tu ludzkie rysy, i to, co między ludźmi zachodzi.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-472-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pewnego dnia o ósmej rano przed drzwiami ładnej willi stanął młody mężczyzna. Padał deszcz. „To raczej dziwne – pomyślał mężczyzna – że mam ze sobą parasol”. Dawniej bowiem nigdy go nie miał. W wyprostowanej, opuszczonej ręce trzymał brązową, tandetną walizkę. Przyjezdny zatrzymał wzrok na emaliowanej tabliczce z napisem: „C. Tobler – Biuro Techniczne”. Czekał chwilę, jak gdyby musiał zastanowić się jeszcze nad czymś zgoła nieważnym, po czym nacisnął guzik dzwonka. Młoda kobieta, sądząc z wyglądu służąca, otworzyła mu drzwi.

– Jestem nowym pracownikiem – powiedział Joseph, tak bowiem miał na imię.

Dziewczyna poprosiła go do środka i wskazała mu drogę na dół, do biura. Powiedziała, że pan za chwilę przyjdzie.

Joseph zszedł po schodach, które jego zdaniem byłyby odpowiedniejsze dla kur niż dla ludzi, i bez trudu znalazł po prawej ręce lokal biura technicznego. Po chwili oczekiwania drzwi się otworzyły. Z odgłosu pewnie stawianych kroków i z mocnego pchnięcia drzwi Joseph od razu domyślił się pana. Postać wchodzącego potwierdziła jego przewidywania; był to istotnie Tobler, głowa domu, pan inżynier Tobler. Popatrzył na Josepha oczami szeroko rozwartymi ze zdziwienia, zdawało się, że jest niezadowolony, i tak też było w istocie.

– Dlaczego? – spytał, rzucając Josephowi karcące spojrzenie – dlaczego właściwie przyszedł pan już dzisiaj? Kazałem panu przecież stawić się dopiero w środę! Nie liczyłem dziś na pańskie przybycie. Tak panu było pilno? Dlacze...?

Joseph odczuł to połknięcie końcówki jako dowód pogardy. Takie okaleczone słowo na pewno nie brzmi zbyt przyjaźnie. Odpowiedział, że w biurze pośrednictwa pracy wyraźnie polecono mu zgłosić się dziś, w poniedziałek, z samego rana. Jeżeli zaszła pomyłka, to prosi o wybaczenie, ale on naprawdę w niczym tu nie zawinił.

„Patrzcie tylko, jaki ze mnie układny człowiek” – pomyślał przy tym i uśmiechnął się w duchu, rozbawiony swoim zachowaniem.

Wydawało się jednak, że Tobler wcale nie był skłonny wybaczyć mu tak szybko. Kilkakrotnie jeszcze nawiązywał do tego, a jego i tak czerwona twarz z oburzenia czerwieniała coraz bardziej. „Nie pojmował”, „dziwił się”, to temu, to owemu. Wreszcie jednak niezadowolenie wywołane oczywistą pomyłką ustąpiło i pan Tobler mruknął pod nosem, że Joseph może zostać.

– Nie odeślę pana przecież z powrotem. Głodnyś pan?

Joseph odpowiedział twierdząco, ale dość obojętnie. Sam się dziwił własnemu spokojowi. „Pół roku temu – przemknęło mu przez myśl – tego rodzaju pytanie postawione takim tonem onieśmieliłoby mnie, i to jak jeszcze!”

– Więc proszę za mną – powiedział inżynier.

Zaprowadził świeżo zaangażowanego pracownika do jadalni na parterze. Biuro mieściło się bowiem na wpół pod ziemią, w suterenie.

W pokoju jadalnym, a zarazem bawialni, pan Tobler odezwał się w te słowa:

– Siadaj pan! Wszystko jedno gdzie. I najedz się do syta. Oto chleb. Kraj go pan, ile zechcesz. Bez skrępowania! I kawy możesz wypić do woli. Jest jej dość. A tu stoi masło. Jak pan widzisz, wystarczy sięgnąć. Są także konfitury, jeśli je pan lubi. Zjesz pan smażonych ziemniaków?

– O, owszem, dlaczego nie, bardzo chętnie – śmiało odparł Joseph.

Pan Tobler zawołał służącą Pauline i kazał jej prędko podsmażyć ziemniaki. Po śniadaniu odbyła się na dole w kantorze, pośród rysownic, cyrkli i porozrzucanych ołówków, taka oto rozmowa między obu mężczyznami:

Potrzebny mu jest, oświadczył surowo Tobler, pracownik z głową. Nic mu po bezmyślnym automacie. Jeżeli Joseph zamierza pracować bez ładu i składu albo zbijać bąki, to niech go łaskawie z góry o tym uprzedzi, żeby od razu było wiadomo, czego można się po nim spodziewać. On, Tobler, wymaga bowiem od pracownika inteligencji i samodzielności. Jeżeli Joseph sądzi, że tych zalet nie posiada, to niech będzie łaskaw... itd. Pan Tobler, wynalazca urządzeń technicznych, wielokrotnie się powtarzał.

– Ach – powiedział Joseph – dlaczego nie miałbym być pracownikiem z głową, proszę pana? Jeśli o mnie chodzi, najmocniej w to wierzę i spodziewam się, że zdołam sprostać wszelkim wymaganiom, jakie pan uzna za stosowne mi stawiać. Zresztą jestem tu na górze (dom Toblera stał na wzniesieniu) tylko na próbę. Nasza wzajemna umowa nie wyklucza natychmiastowego zwolnienia mnie, jeśli panu wyda się to konieczne.

Tu pan Tobler zapewnił, że nie chce przewidywać takiej ostateczności. Niech więc Joseph nie bierze mu za złe jego poprzednich słów. Sądził, że od początku nie powinien nic owijać w bawełnę i że to przyniesie pożytek obu stronom. W ten sposób bowiem każdy z nich wie, na co może liczyć, i tak jest najlepiej.

– Bez wątpienia – przytaknął Joseph.

Po tej rozmowie szef wskazał podwładnemu miejsce, gdzie „mógłby” pisać. Był to nieco za ciasny, za wąski i za niski pulpit z ławką i szufladą, w której przechowywano znaczki pocztowe i kilka niedużych ksiąg handlowych. Stół, gdyż był to raczej stół niż prawdziwy pulpit, stał pod oknem wychodzącym na ogród tuż nad powierzchnią ziemi. W głębi widać było rozległe jezioro i jego przeciwległy brzeg. Widok ten robił dziś dość ponure wrażenie, gdyż bezustannie padało.

– Chodź no pan – odezwał się nagle Tobler z uśmiechem, który Josephowi wydał się trochę niestosowny w tym momencie. – Moja żona musi pana także poznać. Przedstawię jej pana! A potem pokażę pokój, w którym będziesz sypiał.

Zaprowadził Josepha na pierwsze piętro, gdzie wyszła na ich spotkanie szczupła, wysoka kobieta. To była „ona”. „Kobieta jak każda inna – zamierzał już stwierdzić Joseph, ale zaraz dodał w duchu: – a jednak nie”. Pani spoglądała na „nowego” ironicznie i obojętnie, ale robiła to mimo woli. Wydawało się, że chłód i ironia były jej wrodzonymi przymiotami. Wyciągnęła rękę niedbale, a nawet leniwie. Joseph ujął jej dłoń i skłonił się przed „panią domu”. Bo tak ją nazwał w myśli, nie dlatego, żeby ją w piękny sposób wywyższyć, przeciwnie, dlatego, żeby ją czym prędzej potajemnie obrazić. Zachowanie tej kobiety było jego zdaniem zbyt wyniosłe.

– Mam nadzieję, że będzie się panu u nas podobało – powiedziała pani osobliwie wysokim głosem, nieco ściągając usta.

„No, proszę, proszę! Bardzo ładnie powiedziane. Patrzcie, jaka uprzejma. Ha, zobaczymy”. W ten sposób uważał Joseph za właściwe pokwitować owe przychylne słowa. Następnie pokazano mu jego pokój. Mieścił się on w krytej miedzianą blachą wieżyczce, była to więc niejako komnata basztowa, w pewnym sensie romantyczna i wytworna. Wydała mu się zresztą jasna, przewiewna i miła. Łóżko było porządnie zaścielone, o tak, w takim pokoju można sobie pomieszkać. Wcale nieźle. I Joseph Marti, bo tak brzmiało jego nazwisko, postawił zabraną z dołu walizkę na wyłożonej klepkami podłodze.

Później Tobler wtajemniczył go pokrótce w interesy przedsiębiorstwa i ogólnie zaznajomił z przyszłymi obowiązkami. Ale Joseph miał wrażenie, że zrozumiał z tego zaledwie połowę. „Co się ze mną dzieje? – pomyślał i zaczął sobie robić wyrzuty: – Czyżbym był oszustem, samochwałą? Czy chcę nabrać pana Toblera? On żąda, żebym «miał głowę», a ja, ja dziś ją zupełnie straciłem. Może jutro rano albo już dziś wieczór pójdzie mi lepiej”.

Obiad bardzo mu smakował.

I znowu Joseph pomyślał zatroskany: „Więc jak to? Siedzę tu i jem, tak jak mi się od wielu miesięcy nie zdarzyło, ale z kruczków i pomysłów Toblera nic a nic nie kapuję. Czy to nie kradzież? Jadło tu znakomite, żywo mi przypomina dom rodzinny. Taką zupę gotowała nam matka. Jaka pożywna, soczysta jarzyna, a mięso! Gdzie dostaniesz coś takiego w dużym mieście?’’.

– Jedz pan, jedz pan – zachęcał go Tobler. – W moim domu jada się solidnie. Ale potem się tęgo pracuje.

– Ależ pan widzi, że jem – odpowiedział Joseph z onieśmieleniem, które go niemal wprawiło w gniew. I pomyślał: „Czy też za tydzień będzie mnie jeszcze namawiał? To hańba, tak żywo odczuwać wyśmienity smak tej obcej strawy. Czy moja praca usprawiedliwi ten bezwstydny apetyt?”.

Dokładał sobie na talerz każdej potrawy. Tak, pochodził z dołów ludzkiej społeczności, z mrocznych, pogrążonych w milczeniu, nędznych zaułków wielkomiejskich. Od wielu miesięcy nie dojadał.

Czy widać to po nim, zapytywał siebie w duchu, rumieniąc się przy tym.

Tak, Toblerowie z pewnością to zauważyli. Pani kilkakrotnie spoglądała na niego jakby ze współczuciem. Dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców, rzucały z boku spojrzenia, jakby miały przed sobą coś dziwnego i nieznanego. Te jawnie pytające i badawcze spojrzenia odbierały Josephowi odwagę. Takie spojrzenia bowiem przypominają obcemu przybyszowi, że oto zetknął się z nieznanym sobie światem, światem zasobnym i będącym samemu sobie domem, i uświadamiają owemu przybyszowi jego własną bezdomność i ciążący na nim obowiązek, by jak najprędzej i z całą dobrą wolą włączył się w ów zasobny, nieznany świat. Od takich spojrzeń zimno się robi człowiekowi mimo najgorętszych promieni słońca, takie spojrzenia wwiercają się chłodem w głąb duszy, ich ziąb pozostaje w niej przez chwilę, potem opuszcza ją tak nagle, jak i się pojawił.

– No, a teraz do roboty! – zawołał Tobler.

Obaj mężczyźni wstali od stołu i zeszli, pan Tobler na przedzie, do biura, aby, jak brzmiał rozkaz, zabrać się do roboty.

– Pali pan?

Owszem, Joseph lubił zapalić.

– Weź pan sobie cygaro z tej niebieskiej paczki! Możesz palić w czasie pracy. Ja to także robię. Tak. A teraz popatrz pan, przyjrzyj się temu dokładnie, to są materiały dotyczące „zegara reklamowego”. Czy pan umie dobrze liczyć? Tym lepiej. A więc przede wszystkim chodzi o to... Co pan robisz? Młodzieńcze, miejsce popiołu jest w popielniczce. Lubię porządek w moich czterech ścianach. A więc przede wszystkim chodzi o to – weź pan ołówek do ręki – powiedzmy, o sporządzenie wykazu, o dokładne obliczenie zysku z tego interesu. Siądź pan tutaj, zaraz dostarczę ci potrzebnych danych. I proszę z łaski swojej dobrze uważać, nie lubię powtarzać dwa razy tego samego.

„Czy mu się nadam?” – myślał Joseph. Całe szczęście, że przy tej trudnej pracy wolno palić. Bez tego cygara zwątpiłby całkiem o zdatności swojej głowy.

Podczas gdy pracownik pisał, pryncypał to zaglądał mu przez ramię, chcąc sprawdzić rezultat wysiłków, to znów chodził tam i z powrotem po pokoju, trzymając między ładnymi, niezwykle białymi zębami, wygięte, długie cygaro, i rzucał rozmaite liczby, które niewprawna jeszcze ręka urzędnika natychmiast przenosiła na papier. Wkrótce niebieskawy dym spowił postacie obu pracujących mężczyzn; na dworze zaczęło się jakby przejaśniać, Joseph spoglądał od czasu do czasu przez okno i zauważył, że niebo zmienia się powoli. Raz pies zaszczekał pod drzwiami. Tobler wyszedł na chwilę, aby go uspokoić. Po dwóch godzinach pracy Toblerowa przysłała jedno z dzieci z wezwaniem na popołudniową kawę. Nakryto stół w altanie, gdyż pogoda się poprawiła. Szef sięgnął po kapelusz i polecił Josephowi, aby wypił kawę, a potem przepisał swoje luźne notatki na czysto; zapewne zajmie mu to czas do wieczora.

Pan Tobler opuścił biuro. Joseph widział, jak schodzi ze wzgórka przez rozciągający się na stoku ogród. „Jaki on postawny!” – pomyślał. Stał tak jeszcze dłuższą chwilę, potem udał się na kawę do ładnej, pomalowanej na zielono altany.

Podczas podwieczorku pani Toblerowa spytała:

– Czy pan był bez pracy?

– Tak – odparł Joseph.

– Długo?

Joseph odpowiedział, a pani wzdychała za każdym razem, kiedy wspominał o pewnych pożałowania godnych postępkach ludzi i stosunkach. Robiła to zresztą lekko, powierzchownie i powstrzymywała oddech dłużej, niż to było konieczne, jak gdyby rozkoszując się samym brzmieniem westchnień i uczuciem, jakie w niej budziły.

„Zdaje mi się – myślał Joseph – że niektórym ludziom sprawia przyjemność myśl o smutnych wydarzeniach. Jak ta kobieta udaje zadumę! Wzdycha tak, jak inni się śmieją, równie wesoło. Czy to ona jest teraz moją panią?”

Później Joseph pogrążył się w pracy. Zapadł wieczór.

Jutro rano okaże się, myślał Joseph, czy jest on siłą biurową, czy zerem, inteligencją czy automatem, człowiekiem z głową czy kpem. Uznał, że dość pracy na dzisiaj. Uporządkował papiery i poszedł do swego pokoju, ciesząc się z chwili samotności. Nie bez melancholii zabrał się do rozpakowania walizki, zawierającej cały jego dobytek. Powoli wyjmował sztukę po sztuce, wspominając niezliczone przeprowadzki, podczas których posługiwał się ową walizką. Młody urzędnik czuł, że właśnie te najprostsze przedmioty stają się człowiekowi najbliższe. Jak mu też będzie u Toblerów, medytował, wyjmując skromny zapas bielizny i z rozmyślną starannością układając ją w szafie. „Dobrze to czy źle, ale jestem już tutaj i niech się dzieje, co się ma dziać”. Rzucając na podłogę niepotrzebny kłębuszek szarych nici, kawałki sznurka, podarte krawaty, guziki, szpilki i strzępy płótna, przysięgał sobie w duchu, że będzie się bardzo starał.

– Skoro dostaję tu wikt i kąt do spania, muszę zdobyć się na wysiłek fizyczny i umysłowy – mruczał do siebie. – Ile to ja mam lat? Dwadzieścia cztery! Nie jest to już pierwsza młodość. Opóźniłem się w życiu.

Wyjął wszystko z walizki i postawił ją w kącie pokoju. Kiedy uznał, że nadeszła już pora, zszedł na kolację, potem jeszcze przespacerował się do wsi na pocztę, wreszcie położył się spać.

Nazajutrz wydało się Josephowi, że poznał już istotę owego „zegara reklamowego”, zrozumiał bowiem, że to zyskowne przedsięwzięcie polega na budowie dekoracyjnych zegarów, które pan Tobler zamierza wydzierżawiać dyrekcjom kolei, właścicielom restauracji, hoteli itp. „Takie, istotnie bardzo ładne zegary – rozmyślał Joseph – zostaną powieszone na przykład w jednym albo w wielu wagonach tramwajowych na możliwie widocznym miejscu, aby pasażerowie i podróżni mogli nastawiać własne zegarki i w każdej chwili wiedzieli, jaka jest wczesna lub późna pora. Taki zegar to doprawdy niezły pomysł – rozważał serio – a w dodatku ma on jeszcze i tę zaletę, że może zarazem służyć reklamie. W tym celu bowiem ozdobiono go pojedynczą lub podwójną parą orlich skrzydeł z imitacji srebra albo nawet złota, które można było delikatnie pomalować. A cóż by innego miano na nich malować, jeśli nie dokładne adresy firm, pragnących posłużyć się owymi skrzydłami czy «polami», jak brzmi ich techniczne określenie? Takie pole dużo kosztuje; wobec tego, jak słusznie uważa mój szef, pan Tobler, trzeba będzie zwracać się tylko do najpoważniejszych firm handlowych i przemysłowych. Należność płatna będzie z góry, zgodnie ze sporządzoną umową, w ratach miesięcznych. Taki «zegar reklamowy» może znaleźć zastosowanie niemal wszędzie w kraju i za granicą. Zdaje się, że Tobler wiąże z nim wielkie nadzieje. Co prawda, produkcja zegarów, ich miedzianych i cynowych ornamentów, będzie bardzo kosztowna, a i malarz zażąda wysokiej zapłaty; jednak należności za reklamy będą, miejmy nadzieję i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wpływały regularnie. Co to powiedział dziś rano pan Tobler? Że odziedziczył dość dużo pieniędzy, ale już prawie cały majątek «wpakował w zegar reklamowy». Osobliwa przyjemność – pakować dziesięć czy dwadzieścia tysięcy franków w zegary! Dobrze, że zapamiętałem sobie to słowo «pakować», zdaje mi się, że jest ono często używanym, a przy tym bardzo jasnym i zwięzłym wyrażeniem. Przyda mi się zapewne w najbliższym czasie przy załatwianiu korespondencji”.

Joseph zapalił cygaro.

„Właściwie to biuro techniczne jest całkiem przyjemne! Ale prowadzone w nim interesy są dla mnie po większej części jeszcze zupełnie niezrozumiałe. Zawsze trudno mi było pojąć coś nowego i obcego. Tak, dobrze to pamiętam. Zazwyczaj ludzie uważają mnie za mądrzejszego, niż jestem, a czasem znowu odwrotnie. W ogóle wszystko to jest takie osobliwe”.

Joseph wziął arkusik papieru, przekreślił kilkoma pociągnięciami pióra nadruk firmowy i zaczął szybko pisać:

„Droga pani Weiss!

Jest Pani naprawdę pierwszą osobą, do której piszę stąd, z góry. Myśl o Pani jest pierwszą, najprostszą i najbardziej naturalną ze wszystkich myśli, jakie mi w tej chwili wirują w głowie. Zapewne nieraz Panią dziwiło moje zachowanie w tym czasie, kiedy przebywałem u Pani. Pamięta Pani, jak często musiała mną Pani mocno potrząsać, aby wyrwać mnie z mojej pustelniczej egzystencji, ze wszystkich złych nałogów? Pani jest taką miłą, dobrą, prostą kobietą i może pozwoli mi Pani siebie kochać. Jakże często, niemal co miesiąc, przychodziłem do Pani pokoju prosić, aby Pani zaczekała cierpliwie na opłatę komornego! Nigdy mnie Pani nie upokarzała, a właściwie nie, upokarzała mnie Pani zawsze, ale swoją dobrocią. Jakże Pani jestem wdzięczny i jak szczęśliwy, że mogę to Pani powiedzieć! Co porabiają córki Pani i jak im się wiedzie? Starsza zapewne wkrótce zostanie mężatką. A panna Hedwig, czy wciąż jeszcze pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym? Cóż to za pytania? Czy nie uważa ich Pani za wyjątkowo głupie, skoro rozstałem się z Panią zaledwie przed dwoma dniami! Wydaje mi się, Droga, Szanowna Pani, że mieszkałem u Pani długie, długie lata, tak piękne, spokojne i niezatarte jest wspomnienie pobytu w Pani domu. Czy ktokolwiek mógł poznać Panią i nie pokochać Jej? Zawsze mi Pani powtarzała, że powinienem się wstydzić, gdyż jestem młody, a tak mało przedsiębiorczy, bo zawsze mnie Pani zastawała przesiadującego lub leżącego w moim ciemnym pokoju. Widok Pani twarzy, Pani głos i śmiech zawsze przynosiły mi pociechę. Pani jest dwa razy starsza ode mnie, ma Pani dwanaście razy więcej trosk, a wydaje mi się Pani taka młoda, teraz bardziej jeszcze, niż kiedy mieszkałem u Pani. Jak mogłem być wobec Pani zawsze tak małomówny! Jestem Pani jeszcze winien pieniądze, prawda, i niemal że się z tego cieszę. Te zewnętrzne więzy mogą przyczynić się do podtrzymania więzi wewnętrznej. Proszę, niech Pani nigdy nie wątpi o moim szacunku dla Niej. Jak niemądrze to wszystko wypowiadam! Mieszkam tu w pięknej willi i, jeśli jest ładna pogoda, pijam po południu kawę w altanie. Mój szef w tej chwili wyszedł. Dom stoi, można by powiedzieć, na zielonym wzgórzu; dołem obok szosy, tuż nad brzegiem jeziora, biegnie tor kolejowy. Mam bardzo miły pokój w wieżyczce, niemal wielkopański. Mój chlebodawca jest, jak mi się zdaje, człowiekiem porządnym, trochę wyniosłym. Może kiedyś dojdzie między nami do starć. Nie chciałbym, aby tak się stało. Naprawdę nie, bo pragnę żyć w spokoju. Do widzenia, Droga Pani. Zachowałem piękny, drogocenny obraz Pani, nie można go oprawić w ramy, ale nie można go też zapomnieć”.

Joseph złożył arkusik i wsunął go do koperty. Uśmiechał się. W jego wspomnieniu o pani Weiss było dużo serdeczności, sam nie wiedział dlaczego. Otóż i napisał do kobiety, która, sądząc po wrażeniu, jakie jej po nim pozostało, z pewnością nie mogła oczekiwać i nie oczekiwała tak szybkiego i niemal przepełnionego uczuciem listu. Czyżby przypadkowa znajomość wywarła na niego tak wielki wpływ? Może lubił sprawiać niespodzianki i oczarowywać?

Jednakże po pobieżnym przeczytaniu listu wydał mu się on całkiem stosowny, wobec czego, korzystając z wolnego czasu, wyruszył na pocztę.

We wsi zatrzymał się nagle przed nim młody, od stóp do głów usmolony mężczyzna, przyjrzał mu się z uśmiechem i wyciągnął do niego rękę. Joseph zrobił zdziwioną minę, bo, prawdę mówiąc, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy w życiu spotkał tę czarną figurę.

– I ty tutaj, Marti? – wykrzyknął młody człowiek i teraz dopiero Joseph go poznał. Był to kolega z niedawno odbytej służby wojskowej. Joseph przywitał się z nim, ale pod pretekstem pilnych spraw do załatwienia zaraz go pożegnał.

„Tak, wojsko – myślał, idąc swoją drogą – jak ono sprowadza ludzi z różnych warstw i stanów do wspólnego sposobu odczuwania! Nie ma w kraju ani jednego, nawet najlepiej wychowanego, zdrowego, młodego mężczyzny, który by pewnego dnia nie musiał pogodzić się z tym, że porzuci swoje dotychczasowe wyszukane otoczenie, aby dzielić wspólny los z pierwszym lepszym, również młodym, wieśniakiem, kominiarzem, robotnikiem, kupczykiem lub zgoła nicponiem. I to jaki los! Powietrze w koszarach jest to samo dla każdego, uważane jest za dobre dla syna barona i całkiem odpowiednie dla najskromniejszego robotnika rolnego. Wszelkie różnice stanu i wykształcenia bezlitośnie wciąga jeszcze do dziś niezbadana otchłań, koleżeństwo. To ono włada, bo obejmuje wszystkich. Dłoń kolegi dla nikogo nie jest zbyt brudna, nie może nią być. Tyrania równości jest, lub wydaje się, często nieznośna; ale cóż to za wychowawca, nauczyciel! Braterstwo może być podejrzliwe, małostkowe w rzeczach drobnych, może jednak być wielkie i jest wielkie, bo skupia w sobie poglądy, uczucia, siły i popędy wszystkich. Jeżeli państwo potrafi skierować myśli młodych ku tej otchłani, która zdołałaby pomieścić całą ziemię, a tym bardziej jeden kraj, to wznosi ze wszystkich otwartych stron, na wszystkich czterech granicach, fortece nie do zdobycia, bo żywe, zbrojne w nogi, pamięć, oczy, ręce, głowy i serca. Młodzi ludzie zaprawdę potrzebują twardej nauki”.

W tym miejscu Joseph przerwał swoje medytacje. Uśmiechnął się na myśl, że mówi i rozumuje jak kapitan w czynnej służbie. Wkrótce potem znalazł się w domu.

Przed pójściem do wojska Joseph pracował w fabryce taśm gumowych. Wspomniał teraz owe czasy przed służbą wojskową i przed oczami stanął mu stary, długi budynek, wysypana żwirem droga, wąski pokój, surowa twarz pryncypała i oczy przesłonięte okularami, Joseph był zaangażowany, jak to się mówi, na zastępstwo, przejściowo. Cała jego osobowość wydawała się wówczas tylko jakimś cypelkiem, nietrwałym breloczkiem, na chwilę zawiązanym supełkiem. Już w chwili obejmowania pracy stała mu przed oczami konieczność jej opuszczenia. Nawet tamtejszy praktykant pod każdym względem „stał wyżej” niż on. Joseph musiał przy każdej okazji zwracać się po radę do tego niedojrzałego wyrostka. Ale właściwie nie sprawiało mu to przykrości. Och, do tylu rzeczy już się przyzwyczaił. Za mało miał w głowie, to znaczy, musiał to sam przyznać, brakowało mu wielu bardzo potrzebnych wiadomości. Pewne rzeczy, które innym przychodziły z łatwością, przyswajał sobie z osobliwym trudem. Cóż mógł na to poradzić? Pocieszała go myśl o „przejściowym” charakterze posady. Mieszkał u starej panny o spiczastym nosie i ściągniętych ustach, zajmującej dziwny pokój o jasnozielonych ścianach. Na etażerce stało kilka starych i współczesnych książek. Stara panna, jak mu się wydawało, była idealistką, ale nie z rodzaju tych płomiennych, raczej z tych zimnych, na wskroś skostniałych. Joseph wkrótce spenetrował, że prowadziła ożywioną miłosną korespondencję, z jakimś, jak wywnioskował pewnego dnia z porzuconego na okrągłym stoliku długiego listu – nie pamiętał już dokładnie – drukarzem czy kreślarzem, który wywędrował do Graubünden. Joseph prędko przeczytał ów list, miał uczucie, że nie popełnia zbyt wielkiej zdrożności. Zresztą list nie był wart tej pokryjomej lektury, można by go spokojnie rozlepić na wszystkich słupach ogłoszeniowych miasta, tak mało zawierał tajemnic i rzeczy niezrozumiałych dla osób postronnych. Był jak gdyby przepisany z powszechnie czytanych książek i zawierał po większej części śmiało skreślone i starannie wycieniowane opisy podróży. Głosił, że świat jest wspaniały, jeśli człowiek zada sobie trud pieszej wędrówki. Dalej opisywał niebo, chmury, hałdy, kozy, dzwonki u szyi krów, góry. Jakie to wszystko było ważne! Joseph zajmował pokoik od tyłu, tam czytywał. Kiedy przekraczał próg pokoiku, myśli jego zaczynały się natychmiast obracać wokół lektury. Przeczytał tam jedną z wielkich powieści, tych, które wystarczają na parę miesięcy. Stołował się w internacie dla uczniów technikum i praktykantów handlowych. Bardzo mu było trudno nawiązać rozmowę z tymi młodzieniaszkami, toteż przeważnie milczał przy stole. Jakież to wszystko było poniżające! I tutaj był tylko wiszącym na jednej nitce guzikiem, którego nikt nie zamierzał mocniej przytwierdzić, wiedząc z góry, że surdut niedługo wytrzyma. Tak, jego egzystencja była tylko prowizorycznym odzieniem, nienależycie dopasowanym garniturem. W pobliżu miasta znajdowała się winnica, położona na dość wysokim wzgórzu o szczycie porośniętym lasem. Był to całkiem miły cel spacerów. Joseph spędzał tam wysoko wszystkie niedzielne przedpołudnia i podczas wypoczynku oddawał się niedościgłym, niemal chorobliwie pięknym marzeniom. Na dole, w fabryce, było o wiele mniej przyjemnie, mimo że wiosna zaczynała już wyczarowywać na drzewach i zaroślach swoje maleńkie, pachnące cuda. Pewnego dnia pryncypał porządnie złajał Josepha, ba, nawet go oczernił, po prostu nazwał go oszustem, a dlaczego? Był to znowu przykład ospałości umysłu. Bowiem, jeśli ktoś ma pusto w głowie, może przedsiębiorstwu handlowemu wyrządzić poważną szkodę. Może pomylić się w obliczeniach albo też, i to jest właśnie najgorsze ze wszystkiego, w ogóle czegoś nie obliczyć. Josephowi sprawiało wielką trudność sprawdzenie wystawionego w funtach angielskich rachunku za procenty. Brak mu było potrzebnych wiadomości i zamiast otwarcie przyznać się do tego zwierzchnikowi, co wstydził się uczynić, nie sprawdziwszy rzetelnie rachunku, potwierdził jego zgodność. Napisał przy końcowej cyfrze literę „M”, co oznaczało pewne i godne zaufania zaświadczenie prawidłowości obliczenia. Tego dnia wskutek podejrzliwych zapytań pryncypała wyszło na jaw, że potwierdzenie rachunku było oszustwem i że Joseph w ogóle nie umie dokonać w pamięci takiego obliczenia. Chodziło przecież o funty angielskie, a Joseph nie umiał sobie z nimi poradzić. Zasłużył, powiedział pryncypał, aby go sromotnie przepędzono. Jeśli czegoś nie umie, nie znaczy to, aby był nieuczciwy, ale jeśli udaje, że coś umie, to już jest oszustwo. Nie można tego inaczej nazwać i Joseph powinien się zapaść pod ziemię ze wstydu. Och, jak gwałtownie mu serce łomotało. Czuł, że całą jego istotę pochłania czarna fala. Jego, jak mu się zawsze zdawało, wcale niezła dusza skurczyła się, zamknęła przed światem. Drżał tak silnie, że cyfry, jakie właśnie pisał, wyglądały przeraźliwie obco, jakieś niekształtne i większe niż zwykle. Ale już po godzinie zrobiło mu się tak lekko na sercu. Szedł na pocztę, pogoda była ładna, szedł więc i zdawało mu się, że zewsząd spadają nań pocałunki. Maleńkie, urocze listki jak gdyby pieszczotliwie frunęły ku niemu wielobarwnym rojem. Mijający go, całkiem zresztą zwykli ludzie wyglądali tak miło, że miał ochotę paść im w ramiona. Przepełniony szczęściem zaglądał do każdego ogrodu, podnosił wzrok ku niebu. Jakie czyste i piękne były białe, świeże obłoki! I ten nasycony, śliczny błękit. Joseph nie zapomniał o strasznym wydarzeniu, wspomnienie to nie opuściło go, ale nie napawało go już lękiem, zamieniło się w spokojną rezygnację. Drżał jeszcze trochę i myślał: „A więc trzeba upokorzeń, aby wzbudzić we mnie czystą radość ze świata bożego?”. Po pracy z miłym uczuciem wstąpił do znajomej trafiki. Należała ona do być może, a raczej z pewnością, sprzedajnej kobiety. Joseph co wieczór siadywał w tym sklepie na krześle, palił cygaro i gawędził z właścicielką. Wkrótce zauważył, że jej się podoba. „Jeśli podobam się tej kobiecie, to wyświadczam jej drobną przysługę, zaglądając tu co dzień” – myślał, i czynił to nadal.

Kobieta opowiadała mu o swej młodości, o wielu ładnych i nieładnych przeżyciach. Postarzała się już, miała dość brzydko umalowaną twarz, ale błyszczały w niej dobre oczy i usta. „Jak często musiała płakać” – myślał Joseph. Zachowywał się zawsze wobec niej grzecznie i uprzejmie, jakby to było rzeczą całkiem naturalną. Raz pogłaskał ją po policzku i zauważył, że sprawił jej tym przyjemność; zarumieniła się i usta jej drgnęły, jak gdyby chciała powiedzieć: „Za późno, przyjacielu!”. Dawniej pracowała jako kelnerka; ale jakież to wszystko miało dla niego znaczenie, skoro po kilku tygodniach ten prowizorycznie przywieszony cypelek odrzucono. Szef wypłacił Josephowi na pożegnanie gratyfikację, mimo owego wydarzenia z angielską walutą, i życzył mu powodzenia w koszarach. Potem następuje podróż koleją przez wiosennie zaczarowany kraj, a potem już człowiek nic nie pamięta, bo odtąd staje się tylko numerem, fasuje mundur, torbę na naboje, bagnet, przepisowy karabin, czapkę i ciężkie buty marszowe. Nie jest już swoją własnością, staje się posłusznym obiektem ćwiczeń. Śpi, je, gimnastykuje się, strzela, maszeruje, pozwala sobie na chwile wypoczynku, ale korzysta z niego w przepisany z góry sposób. Nawet jego uczucia podlegają surowemu nadzorowi. Z początku kości mu niemal pękają, potem ciało nabiera hartu, miękkie kolana zamieniają się w żelazne zawiasy, głowa oswobadza się z myśli, ramiona i ręce nawykają do broni towarzyszącej wszędzie żołnierzom i rekrutom. Joseph słyszy przez sen słowa komendy i huk wystrzałów. Trwa to dwa miesiące, nie bardzo długo, choć niekiedy wydaje mu się wiecznością.

Ale cóż to wszystko ma za znaczenie, skoro teraz przebywa w domu pana Toblera!

Dwa czy trzy dni to niedużo czasu. Nie wystarcza go nawet, aby człowiek poczuł się u siebie we własnym pokoju, a tym bardziej w bądź co bądź dostatnim domu. Joseph zawsze przecież wszystko wolno pojmował, w każdym razie takie miał przekonanie o sobie, a zazwyczaj nie jest to pozbawione pewnego uzasadnienia. Ponadto dom Toblerów składał się z dwóch części, z mieszkania i lokalu przedsiębiorstwa, a obowiązkiem i powinnością Josepha było dokładnie poznać istotę obu tych części domu. Jeśli siedziba rodziny i interes tak blisko ze sobą sąsiadują, można rzec, fizycznie się ze sobą stykają, nie sposób poznać gruntownie jednej z nich, a nie dostrzegać drugiej. Obowiązki pracownika w takim domu nie są umiejscowione wyraźnie ani tu, ani tam, lecz wszędzie. Także godziny pracy nie są dokładnie ustalone, czasem przeciągają się do późnej nocy, czasem zaś w środku dnia następuje w nich niespodziewana przerwa. Jeśli człowiekowi wolno po południu pić w altanie kawę z wcale niebrzydką kobietą, nie może nikomu brać za złe, że wieczorem, po ósmej, musi wykonać jeszcze jakąś pilną pracę. I jeśli człowiek dostaje taki dobry obiad, musi odpłacić i za niego zdwojonym wysiłkiem. Komu wolno podczas pracy palić cygara, ten nie ma prawa zrzędzić, kiedy pani domu zwraca się do niego o usługę dla gospodarstwa czy rodziny, nawet jeśli wypowiada to tonem rozkazu, a nie nieśmiałej prośby. Bo któż zbiera same przyjemności i pochlebstwa? Któż ważyłby się żądać od świata tylko miękkich poduszek do wygodnego leżenia, nie zastanawiając się nad tym, że wypchane puchem aksamitne i jedwabne poduszki dużo kosztują? Ale Joseph o tym nie myśli. Pamiętajmy, że nigdy nie miał dużo pieniędzy.

Pani Toblerowa widziała w Josephie coś osobliwego, można by powiedzieć niecodziennego, wcale jednak nie miała dobrego zdania o nim. Uważała, że jest trochę śmieszny w swoim ciemnozielonym, znoszonym i wypłowiałym ubraniu, ale i w jego sposobie bycia dopatrywała się czegoś śmiesznego, i pod pewnymi względami miała rację. Zabawne było jego niezdecydowanie, bijący w oczy brak pewności siebie, zabawne też były jego maniery. Tu znów musimy zauważyć, że pani Toblerowa, pochodząca z czysto mieszczańskiego środowiska, miała skłonność do uznawania za śmieszne wszystkiego, co choćby odrobinę różniło się od jej sposobu patrzenia na świat. Skoro tak jednak było, to przestańmy się już oburzać, że taka właśnie kobieta uważała takiego młodego człowieka za śmiesznego, lecz przedstawmy ich rozmowę. Przenieśmy się więc znowu do altany w ogrodzie w porze podwieczorku!

– Jaki piękny dzień mamy! – powiedziała pani Toblerowa.

– O tak, istotnie wspaniały – potwierdził pracownik.

Na wpół odwrócił się przy tym od stołu i spojrzał w błękitną dal. Jezioro było jasnoniebieskie. Właśnie sunął po nim parowiec, na którym grała orkiestra. Można było odróżnić powiewające chusteczki, którymi machali pasażerowie. Z komina statku unosił się dym znoszony ku tyłowi i rozwiewał się, wsysany przez powietrze. Góry na przeciwległym brzegu były ledwo widoczne, przesłonięte mgłą, którą ten skończenie piękny dzień rozpościerał nad jeziorem. Zdawało się, że są utkane z jedwabiu. Cały widnokrąg miał niebieskawą barwę, nawet bliska zieleń roślinności i czerwień dachów nabierały tego odcienia. Słychać było jednostajne brzęczenie, jakby powietrze, cały ten rozedrgany przestwór cichutko nucił. Także i to brzęczenie, i ten szum wydawały się uszom i oczom niemal niebieskie! „Jaka smaczna ta kawa! Dlaczego przypomina mi się dom i dzieciństwo, kiedy piję tę wspaniałą kawę?” – myślał Joseph.

Pani Toblerowa zaczęła opowiadać o zeszłorocznym letnim pobycie nad Jeziorem Czterech Kantonów. W tym roku, dodała, to się, niestety, nie powtórzy. Mowy o tym nie ma! Ale i tu jest przecież całkiem ładnie. Kiedy mieszka się tak jak oni, to właściwie wyjazd na letnisko staje się zupełnie niepotrzebny. W gruncie rzeczy ludzie prawie nigdy nie są dość skromni, zawsze mają jakieś pragnienia, zresztą to zrozumiałe – Joseph potakująco skinął głową – ale czasem graniczy wręcz z arogancją.

Tu pani Toblerowa roześmiała się. „Jak osobliwie się śmieje – pomyślał Joseph i dalej snuł swoje myśli: – Gdyby się uwziąć, można by przeprowadzić nad śmiechem studia geograficzne. Wskazuje on dokładnie na okolicę, z której ta kobieta pochodzi. Nie jest swobodny, nie wydobywa się z jej ust w sposób naturalny, tak, jak gdyby dawniej zawsze był nieco krępowany surowym wychowaniem. Jest jednak ładny i kobiecy, ba, nawet troszkę frywolny. Tylko bardzo przyzwoite kobiety mogą pozwalać sobie na taki śmiech”.

Tymczasem pani Toblerowa opowiadała dalej o owym wprost idealnie pięknym i miłym letnim pobycie. Co dzień wypływała gondolą na jezioro z pewnym młodym Amerykaninem. Był on naprawdę rycerski! No i dla kobiety zamężnej, jak ona, to doprawdy nowe i pełne uroku przeżycie być przez parę tygodni sama, i to w tak pięknej okolicy. Bez męża i dzieci. Nie należy przy tym, broń Boże, wyobrażać sobie jakiejkolwiek zdrożności. Człowiek cały dzień nic nie robi, wyśmienicie jada i leży sobie w cieniu wspaniałego kasztana o szeroko rozrośniętych konarach, takiego, jaki rósł tam, gdzie była w ubiegłym roku. Cóż to za drzewo! Wciąż jeszcze widzi je oczyma duszy i siebie leżącą w jego cieniu. Miała też ze sobą małego, białego pieska, który sypiał w jej łóżku. Śliczne, czyściutkie stworzenie. Zwierzątko to wzmacniało w niej jeszcze to przyjemne wrażenie, jakie w siebie wmawiała, że jest damą, prawdziwą damą. Później musiała pieska oddać.

– Czas wracać do biura – powiedział Joseph, wstając od stołu.

Czyżby był taki pracowity, spytała pani.

– Cóż, człowiek robi to, co uważa za swój obowiązek.

Z tymi słowami odszedł. W biurze oczekiwało go niewidzialnie-namacalne zjawisko: „zegar reklamowy”. Joseph siadł za biurkiem i zabrał się do załatwiania korespondencji. Listonosz przyniósł właśnie przesyłkę za zaliczeniem; należność była niewielka, Joseph pokrył ją więc z własnej kieszeni. Napisał kilka listów w sprawie „zegara reklamowego”. Ileż zachodu z takim zegarem!

„Przypomina małe albo i duże dziecko – myślał – uparte dziecko, które wymaga nieustannej, pełnej poświęcenia opieki i nawet za nią nie dziękuje. Czy przynajmniej rozwija się to przedsięwzięcie, czy dziecko rośnie? Jakoś tego nie widać. Wynalazca kocha swoje wynalazki. Tobler całym sercem przywiązał się do tego kosztownego zegara. Ale co inni myślą o jego idei? Idea musi porywać, opanowywać, inaczej trudno ją urzeczywistnić. Jeśli o mnie chodzi, głęboko wierzę w możliwość jej realizacji, a wierzę w nią, bo to mój obowiązek, bo mi za to płacą. Ale, ale, jak się właściwie przedstawia moje wynagrodzenie?”

Istotnie, ta sprawa nie została jeszcze ustalona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: