Człowiek i wszechświat - ebook
Człowiek i wszechświat - ebook
Jakie jest miejsce człowieka we Wszechświecie? Czy jesteśmy "kwiatem Stworzenia", jedną z najwspanialszych istot w Kosmosie, zajmującym centralne miejsce w strukturze świata? A może człowiek to tylko nieznaczący pyłek w potężnym Wszechświecie, obojętnym na nas i na nasz los?
W swoim nowym światowym bestsellerze Prof. Brian Cox i Andrew Cohen proponują zupełnie nową odpowiedź na to pytanie, opartą nie tylko na dogłębnej wiedzy naukowej, ale również na wielkiej fantazji i energii właściwej wybitnym, wielokrotnie nagradzanym za swoją pracę, popularyzatorom nauki. Cox i Cohen proponują bowiem, że człowiek jest istotą "cudownie nieznaczącą", a historia odsuwania nas i naszej planety z centrum Kosmosu - za sprawą słynnych odkryć astronomicznych, m.in. Kopernika, Galileusza, Newtona czy Einsteina - "wspaniałym wzlotem ku nieistotności"...
Brian Cox - profesor fizyki cząstek na Uniwersytecie w Manchester; jeden z najsłynniejszych brytyjskich popularyzatorów nauki. Laureat Nagrody Faradaya i Nagrody Kelwina za swoje osiągnięcia w tej dziedzinie, autor wielu książek oraz telewizyjnych programów popularnonaukowych, m.in. serii Human Universe (dla telewizji BBC).
Andrew Cohen - dyrektor działu naukowego w BBC, producent serii popularnonaukowej Human Universe. Współpracował przy powstaniu wielu najsłynniejszych programów naukowych w brytyjskiej telewizji, m.in. serii Horizon, Wonders oraz Stargazing Live. Prowadzi gościnnie zajęcia z zakresu nauk biologicznych na Uniwersytecie w Manchesterze.
Kategoria: | Biologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7886-215-4 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla mnie były to wczesne lata 60. i ceglany bungalow przy Oakbank Avenue. Kiedy wiatr wiał od wschodu, można było wychwycić woń octu z Browaru Sarsona – choć w Oldham takie dni były rzadkie i najczęściej byliśmy przesiąknięci wilgotnym atlantyckim powietrzem stale nadciągającym z zachodu, zza zakładów włókienniczych, przez co ich cegły miały charakterystyczny połysk, odcinając się na tle wilgotnego nieba. Czasem jednak dzień był pogodny, a woń octu była ceną, jaką płaciliśmy za odrobinę światła słonecznego. Oldham wygląda tak, jak brzmi Joy Division – a ja lubię Joy Division. Na rogu Kenilworth Avenue i Middleton Road był kiosk i w piątki mój dziadek zabierał mnie tam, żeby kupić mi zabawkę – zwykle małe autko lub ciężarówkę. Wciąż mam większość z nich. Kiedy byłem starszy, grałem w tenisa na kortach w parku Chadderton Hall pokrytych czerwonym żużlem i piłem cydr Woodpecker na ławkach przy kościele Św. Mateusza. Pewnego jesiennego wieczora tuż po początku roku szkolnego, po kilku łykach, przeżyłem tam swój pierwszy pocałunek; pamiętam zetknięcie dwóch zimnych, wilgotnych nosów. Przypuszczam, że w dzisiejszych czasach tego typu zachowanie nie byłoby pochwalane: facet w sklepie monopolowym zostałby skazany przez Urząd do Spraw Nieletnich, a mnie samemu założono by kartotekę. A jednak przeżyłem i ostatecznie, parę lat później, opuściłem Oldham i udałem się do Manchesteru na tamtejszy uniwersytet.
Każdy ma swoją Oakbank Avenue, miejsce w przestrzeni u źródeł naszego czasu, środek rozszerzającego się prywatnego wszechświata. Dla naszych odległych przodków w Wielkim Rowie Wschodnim w Afryce ta ekspansja była głównie doświadczeniem fizycznym, ale dla człowieka, który szczęśliwie urodził się w drugiej połowie XX wieku w kraju takim jak mój, edukacja daje umysłowi moce wykraczające poza bezpośrednie doświadczenie – przed siebie i we wszystkie strony świata, a w przypadku tego konkretnego małego chłopca – ku gwiazdom.
W czasie, gdy Anglia z trudem brnęła przez dekadę lat 70., ja poznawałem swoje miejsce pośród kontynentów i oceanów naszej błękitnej planety. Potrafiłem opowiadać o niedźwiedziach polarnych Arktyki i gazelach przechadzających się po sawannie, zanim w ogóle opuściłem swój kraj. Dowiedziałem się, że nasza Ziemia jest jedną spośród dziewięciu (dziś przyjmuje się, że ośmiu) planet na eliptycznej orbicie wokół przeciętnej gwiazdy, gdzie od strony wewnętrznej znajdują się Merkury i Wenus, a od zewnętrznej Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun. Słońce jest jedną z 400 miliardów gwiazd w galaktyce zwanej Drogą Mleczną, która należy do 350 miliardów galaktyk w obserwowalnym Wszechświecie. Później, w trakcie studiów, odkryłem, że rzeczywistość fizyczna rozciąga się znacznie poza ową widzialną sferę o średnicy 90 miliardów lat świetnych, aż do – jeśli miałbym zgadywać w oparciu o moje 46 lat bycia zanurzonym w oceanie wiedzy wytworzonym przez cywilizację ludzką – nieskończoności.
Oto mój wzlot ku nieistotności: droga, którą wielu pokonało, a jednak jest ona bardzo osobista i indywidualna dla każdej z tych osób. Trasy, którymi poruszamy się po nieustannie poszerzającym się krajobrazie ludzkiej wiedzy, są chaotyczne – chwila zatrzymania przy wertowaniu przypadkiem napotkanej książki może skierować nas ku całemu życiu poświęconemu badaniom. Istnieją jednak motywy wspólne dla tych wszystkich niezależnych od siebie podróży intelektualnych, a na nasze wspólne doświadczenie potężny wpływ miało zwłaszcza odsunięcie nas od centrum kosmicznej sceny, będące skutkiem rozwoju współczesnej astronomii. Jestem przekonany, że podróż od centrum stworzenia po nieskończenie mały pyłek należy określać jako wzlot, najwspanialszą wspinaczkę intelektu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wielu z nas zmagało się – lub wciąż zmaga – z tą wywołującą zawrót głowy degradacją.
John Updike napisał kiedyś, że „Astronomia jest dziś tym, czym była kiedyś teologia. Lęki są mniejsze, ale pocieszenia – brak”. Uważam, że wybór pomiędzy lękiem a uniesieniem to kwestia punktu widzenia, a głównym celem tej książki jest argumentowanie za poczuciem uniesienia. Może się z początku wydawać, że jest to trudne wyzwanie; już sam tytuł – Człowiek i Wszechświat – zdaje się świadczyć o nieuzasadnionym solipsyzmie. Jakim sposobem nieskończona rzeczywistość miałaby się manifestować poprzez pryzmat stada biologicznych maszyn, tymczasowo zamieszkujących maleńkie ziarnko pyłu? Moja odpowiedź jest taka, że Człowiek i Wszechświat to list miłosny do ludzkości, ponieważ nasz pyłek jest jedynym miejscem, w którym z pewnością występuje miłość.
Wydaje się to stanowić powrót do utrzymywanej przez wyjątkowo długi czas wizji antropocentrycznej, którą nauka z tak wielkim trudem podważyła na drodze milionów maleńkich kroczków. Być może. Pozwólcie jednak, że zaproponuję alternatywną wizję. Istnieje tylko jeden zakątek we Wszechświecie, o którym wiemy z pewnością, że prawa przyrody doprowadziły tam do powstania gatunku zdolnego do przekraczania fizycznych granic pojedynczego życia i rozwijania biblioteki wiedzy wychodzącej poza zdolność milionów poszczególnych mózgów, biblioteki, która mieści w sobie również szczegółowy opis naszego miejsca w przestrzeni i czasie. Znamy swoje miejsce w świecie, a to sprawia, że jesteśmy bardzo cenni i, przynajmniej w skali naszego kosmicznego sąsiedztwa, wyjątkowi. Nie wiemy, jak daleko musielibyśmy podróżować, aby natrafić na następną tego typu wyspę zrozumienia, jednak z pewnością byłoby to bardzo daleko. Sprawia to, że ludzka rasa zdaje się zasługiwać na uczczenie, nasza biblioteka – na pielęgnowanie, a nasze istnienie – na ochronę.
Opierając się na tego typu ideach, uważam, że ludzie reprezentują sobą osamotnioną wyspę znaczenia w pozbawionym znaczenia Wszechświecie; powinienem więc od razu wyjaśnić, co rozumiem pod pojęciem „pozbawiony znaczenia”. Nie widzę powodu, dla którego miałby istnieć Wszechświat – „powodu” w sensie teleologicznym; z pewnością nie istnieje żaden ostateczny cel lub przyczyna jego istnienia. Uważam raczej, że znaczenie jest własnością emergentną, która wyłoniła się na Ziemi, gdy mózgi naszych przodków stały się wystarczająco duże, aby umożliwić istnienie prymitywnej kultury – prawdopodobnie 3–4 miliony lat temu, wraz z pojawieniem się australopiteków w Wielkim Rowie Wschodnim w Afryce. Z pewnością istnieją inne istoty inteligentne gdzieś w miliardach galaktyk poza Drogą Mleczną, a jeśli słuszna jest współczesna teoria wiecznej inflacji, istnieje nieskończona liczba zamieszkałych światów w wieloświecie poza naszym horyzontem. Jestem jednak znacznie słabiej przekonany o istnieniu wielkiej liczby cywilizacji w naszej galaktyce i z tego właśnie powodu używam słowa „osamotniony”. Jeśli jesteśmy obecnie jedyni w Drodze Mlecznej, to bezmiar przestrzeni oddzielających galaktyki prawdopodobnie oznacza, że nie przyjdzie nam nigdy omawiać naszej sytuacji z kimkolwiek innym.
Tematy te zostaną jeszcze poruszone w dalszej części książki i będę w trakcie ich omawiania starannie oddzielał od siebie moją opinię od nauki – a raczej wszystkiego tego, co wiemy z rozsądnym poziomem pewności. Warto jednak zauważyć, że współczesny obraz olbrzymiego, być może nieskończonego Kosmosu, wypełnionego niezliczonymi światami, ma długą i burzliwą historię, a żywiołowa reakcja na wynikającą z niego deprecjację gatunku ludzkiego ujawnia nasze głęboko żywione uprzedzenia i założenia, które sięgają być może do samego serca naszego bytu. Stosowne będzie więc rozpoczęcie naszej podróży przez „Wszechświat człowieka” od historii kontrowersyjnej postaci, której życie i śmierć uwikłane były w tego typu wyzwania intelektualne i emocjonalne.
Giordano Bruno zasłynął równie mocno swoją śmiercią, co swym życiem i dziełem. 17 lutego 1600 roku, po tym, jak jego język został przycięty, aby nie mógł powtórnie głosić swych heretyckich przekonań (co przywodzi na myśl scenę kamienowania z filmu Żywot Briana grupy Monty Pythona, w której ostrzeżenie „Tylko pogarszasz swoją sytuację!” zostaje słusznie obnażone jako pusta groźba), Bruno został spalony na stosie na Campo de’ Fiori w Rzymie, a jego popioły wrzucono do Tybru. Jego zbrodnie były liczne, a należało do nich głoszenie poglądów heretyckich, jak na przykład zaprzeczenie bóstwu Jezusa. Wielu historyków uważa ponadto, że Bruno był człowiekiem irytującym, kłótliwym i, mówiąc wprost, „wrzodem na tyłku”, tak więc wielu potężnych wówczas ludzi z radością przyjęło perspektywę jego zgładzenia. Bruno uznawał jednak i promował wspaniałą ideę, która prowadzi do ważnych i trudnych pytań. Uważał bowiem, że Wszechświat jest nieskończony i wypełniony nieskończoną liczbą zamieszkałych światów. Wierzył również, że choć każdy ze światów istnieje tylko przez krótką chwilkę w skali życia całego Wszechświata, to przestrzeń sama w sobie nie może zostać stworzona ani zniszczona: Wszechświat jest wieczny.
Choć historycy wciąż dyskutują na temat tego, jakie były konkretne przyczyny, dla których Bruno został skazany na karę śmierci, kluczową wydaje się być głoszona przez niego idea wiecznego, nieskończonego Wszechświata, ponieważ prowadzi ona do trudnych pytań na temat roli Stwórcy. Bruno oczywiście zdawał sobie z tego sprawę, co sprawia, że pozostaje tajemnicą przyczyna jego powrotu do Włoch w 1591 roku po bezpiecznym pobycie w znacznie bardziej tolerancyjnej Europie Północnej. W latach 80. XVI wieku cieszył się mecenatem zarówno króla Francji Henryka III, jak i królowej Anglii Elżbiety I, głośno promując kopernikański model heliocentrycznego Układu Słonecznego. Choć często przyjmuje się, że już sam pomysł, aby usunąć Ziemię z centralnego punktu Układu Słonecznego, mógł wystarczyć do sprowokowania gwałtownej reakcji ze strony Kościoła, w rzeczywistości kopernikanizm nie był uznawany za herezję w 1600 roku, a słynne kontrowersje wokół osoby Galileusza miały nastąpić dopiero 30 lat później. Władze Kościoła zostały raczej zaniepokojone przez filozoficzną ideę wiecznego Wszechświata, która nie wymagała zaistnienia momentu Stworzenia, co mogło przetrzeć szlaki przed późniejszymi walkami z astronomią i innymi naukami przyrodniczymi. Jak się niedługo przekonamy, idea, że Wszechświat istniał przed Wielkim Wybuchem^(), leży dziś w samym centrum współczesnej kosmologii i ma swoje stabilne miejsce w ramach nauk obserwacyjnych i teoretycznych.
Uważam, że stanowi to równie wielkie wyzwanie dla współczesnych teologów, co dla ich odpowiedników w czasach Giordana Bruna, i być może nie powinniśmy się dziwić, że Kościół postanowił się go pozbyć.
Bruno był postacią złożoną, a jego wkład do nauki trzeba uznać za wątpliwy. To raczej zapalczywy wolnomyśliciel niż „protonaukowiec” i choć nie ma w tym nic wstydliwego, gdzieś indziej należy doszukiwać się intelektualnych źródeł naszego wzlotu ku nieistotności. Bruno był zuchwałym, czy wręcz pompatycznym posłańcem, który nie dotarłby do swych heretyckich poglądów na temat nieskończonego i wiecznego Wszechświata, gdyby nie prace Mikołaja Kopernika, wypływające z czegoś, co dziś można wyraźnie odczytać jako jeden z najwcześniejszych przejawów zjawiska zwanego współczesną nauką; prace opublikowane ponad pół wieku przed spektakularną śmiercią Bruna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------