- W empik go
Człowiek, który chciał być Bogiem - ebook
Człowiek, który chciał być Bogiem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W KTÓRYM ZASĘPIA SIĘ POGODNE OBLICZE .
Wybiła ósma rano. Klaudjusz Cirugue ucałował, jak zwykle, swą starą mateczkę i wyszedł z domu i kierując się w dół ulicy Kondeusza.
Klaudjusz był osobistym sekretarzem filantropa katolickiego, sir James'a Burlinghama. O ile czas był pogodny, szedł zawsze pieszo aż do placu Gwiazdy, przy którym wznosi się książęca siedziba sir James'a.
Zima nadchodziła. Poprzedniego wieczora gęsta mgła otuliła ulice Paryża, prawdziwy fog londyński, warte grochowe, ulubione przez Anglików.
pianek jednak był chłodny, powietrze trochę mroźne, ż wszyscy spieszyli żwawo, z podniesionymi kołnierzami, do zajęć.
Nikt jednak nie trzymał rąk w kieszeni.
Wszyscy bez wyjątku czytali dzienniki.
Kjaudjusz Cirugue nie zwracając uwagi na ten charakterystyczny szczegół, kupił, jak zazwyczaj, parę pism, Które stale czytywał. Wtedy dopiero zauważył, że wszystkie miały sensacyjne nagłówki.
Grób Manon Duguet sprofanowany dzisiejszej nocy. – Dziwaczna profanacja grobu na cmentarza Père-Lachaise. Biedna Manon Duguet! – Wampir cmentarza Père-Lachaise – brzmiały napisy.
Manon Duguet, młodość, wdzięk, talent! Manon Duguet, aktorka i kurtyzana, piękna i uwielbiana, którą dwa tygodnie temu znaleziono nieżywą w mieszkaniu ze srebrnym flakonikiem kokainy w zaciśniętej dłoni..
Klaudjusz przechodził właśnie ulicą Bonapartego. Jak codzień podniósł oczy ku jednemu z okien. Stora była podniesiona. Z wysokości swego obserwatorium młoda dziewczyna przesłała uśmiech młodzieńcowi i przeprowadzała go wzrokiem, gdy kroczył bulwarem St. Germain. Klaudjusz, idąc, dwukrotnie obrócił się dyskretnie, bez żadnego gestu, serce jednak biło mu radośnie. Znacznie później dopiero, wchodząc już na Pola Elizejskie, rozwinął Echo de Paris i zaczął czytać, opis zbrodni.
Po odrzuceniu wszelkich szczegółów, wplecionych zręcznie przez redakcję dla podrażnienia wyobraźni… czytelników, rzecz przedstawiała się nader prosto.
Około północy dozorca cmentarza zapalił latarkę, by jak zwykle obejść cały swój rejon. Mgła była bardzo gęsta, przez co ciemność jeszcze bardziej się zwiększała. Na parę kroków nie było nic widać. Panowała głęboka cisza, to też strażnik usłyszał wyraźnie szmer oddalonych kroków. Zaczął biec w tym kierunku. Na nieszczęście był w położeniu ślepca błądzącego po labiryncie. Starał się zasłonić światło latarki, stąpał jak najciszej, co chwila musiał się zatrzymywać, ażeby zorjentować się co do kierunku, w którym uciekał ścigany przez niego nocny wędrowiec. Po kilku minutach takiej gonitwy odgłos kroków ucichł. Dozorca nie słysząc nic więcej, zaprzestał pościgu i bezzwłocznie udał się do grobowca. Manon Duguet.
Od chwili pogrzebu, t… j… od chwili, kiedy zmarła aktorka spoczęła w grobie, ubrana we wszystkie swe klejnoty, dozorca żył w ciągłem podnieceniu. Był przekonany, że pierwsze] lepszej nocy złodzieje przejdą przez mur cmentarny, rozbiją grób, otworzą trumnę i zrabują słynne perły, o których pisała prasa całego świata. To też tej nocy nie miał żadnych wątpliwości: tajemniczy włóczęga z pewnością chciał się dobrać do pereł Manon Duguet. Trzeba tylko stwierdzić, czy istotnie popełniono rabunek.
Rabunku nie popełniono, grób jednak był otwarty. Trumnę dębową rozbito i zdjęto wieko z trumny stalowej. Włamanie nie miało widocznie na celu rabunku pereł; wszystkie klejnoty – branzolety, kolje, djadem, leżały w trumnie, rozrzucone w cudownym bezładzie. Ale trumna zawierała tylko perły. Ciało Manon Duguet zniknęło; ono to stało się przedmiotem kradzieży.
Klaudjusz Cirugue nie ulegał łatwo nastrojom. Zresztą był zakochany, a to czyniło go naturalnie jeszcze obojętniejszym na wypadki bieżące. Przeglądnąwszy szybko ostatnie wiadomości polityczne i finansowe schował dzienniki do kieszeni i przyspieszył kroku, albowiem chłód poranka stawał się przenikliwy.
Wkrótce dotarł do placu Gwiazdy. Pałac sir James'a tworzył narożnik dwu wielkich ulic wychodzących na plac. Przed fasadą, zwróconą ku Łukowi Trjumfu, znajdował się mały ogródek.
jKlaudjusz przystanął przed ogromnym portalem i nacisnął guzik rzeźbionego dzwonka.
W westybulu słychać już było szmer pracy biurowej. Poprzez drzwi rozlegał się stukot maszyn do pisania. Przebiegali kanceliści i maszynistki z registratorami i plikami aktów pod pachą. W przedpokoju czekali na ławkach petenci, zgłoszeni u woźnego. We wgłębieniu muru winda na akta, z plecionej łoziny, odrywała się co pewien czas od podłogi i znikała w otworze, zrobionym w powale.
Wszystko to widywał Klaudjusz Cirugue codziennie. Prostota mieszała się tu z przepychem, cicha praca ogromnych biur dziwnie kontrastowała z pałacem, wzniesionym ongiś dla przyjemności i użycia, Klaudjusz żył już trzy lata w tem środowisku. A jednak dziwne wzruszenie ogarniało go za każdym razem, gdy przekraczał progi tej pięknej i poważnej siedziby, w której sir James Burlingham kierował swem dziełem dobroczynności.
Wielkie to było dzieło, albowiem dobroczynność sir James'a nie znała granic. Bardzo pobożny i niesłychanie bogaty, przystępny wszelakiemu współczuciu, litował się nad każdą nędzą i gdziekolwiekby była zwalczał ją w imię i na chwałę Boga i swej religji. Organizacja jego obejmowała na całej kuli ziemskiej liczne placówki akcji filantropijnej i propagandy chrześcijańskiej. Wszędzie czuwała jego potęga i występowała do walki z występkami, błędami i klęskami. Miljony jego, rozsiane po świecie, zmienione na ce- kiny, talary, rupje, drachmy, szylingi, liry, czy dolar y, na złoto, bronz, nikiel, papier, a nawet muszle, walczyły dla dobra ciała i zbawienia duszy.
Służący podszedł z szacunkiem da Kiaudjusza i zdjął zeń narzutkę.
– Dzień dobry Bertrandzie. Cóż tam nowego w domu? Co słychać z małą?
– Dziękuję bardzo, gorączka spadla. Pan bardzo łaskaw.
Klaudjusz Cirugue spostrzegł wzruszenie służącego i podał mu rękę. Bertrand uścisnął ją z wyla-niemi otworzył przed młodym człowiekiem środkowe drzwi.
Zdawało się, że ktoś otworzył okno na… brzask jutrzenki.
Klaudjusz jeszcze nie przekroczył dobrze progu, gdy mały, wesoły foxterier z czułością zaczął go… obskakiwać, szczekając radośnie.
– Fly! Fly! – rozległ się poważny i miły głos; do nogi! Dajże pokój swemu przyjacielowi!
Sekretarz pogłaskał uradowaną suczkę i podszedł do sir James'a.
Słońce napełniało porannym blaskiem pracownię filantropa. Pokój był obszerny i jasny, urządzony poważnie i skromnie. Dookoła panował wzorowy porządek. Poprzez okna i świetlistą atmosferę widać było apoteozę Łuku Trjumfu. Na wielkim stole, obitym ciemną skórą, złocił się w słońcu krucyfiks.
Sir James wyciągnął do przybyłego obie ręce.
Klaudjusz zauważył natychmiast, że twarz jego, zazwyczaj pełna łagodności i pogody, miała zmieniony wygląd. Równocześnie spostrzegł kilkanaście dzienników, rozrzuconych w nieładzie na dywanie koło fotelu. W powietrzu unosił się niezwykły zapach tytoniu.
Sekretarz sir James'a zapytał ze zwykłym swym szacunkiem:
– Co się stało, proszę pana?
– Czytał pan dzisiejsze dzienniki?
– Tak, przeglądałem pobieżnie, ale nie zauważyłem…
– A zniknięcie ciała Manon Duguet?….
– Ach! Ta awantura! Naprawdę nie widzę w niej nic niepokojącego…
Sir James dostrzegł w oczach swego współpracownika zdziwienie tak wielkie, że nie mógł powstrzymać się od smutnego uśmiechu.
– Muszę się panu trochę dziwnym wydawać, co? – szepnął.
Klaudjusz zaprzeczył ruchem głowy.
– Tak! Tak! – rzekł filantrop. – Nie rozumie pan bowiem, co znaczy dla mnie ta kradzież. Zastanów się pan. Skradziono zwłoki. Uprzytomnij pan sobie, co my wszyscy robimy, ja, pan, nasi przyjaciele. I otóż skradziono zwłoki! Cóż pan na to?
Klaudjusz zmarszczył brwi, zagryzł wargi i myślał już nie jak ktoś, szukający prawdy, ale jak ktoś, wlokący się za nią z wielkim mozołem. W końcu rzekł:
– Czyżby rezurekcjoniści? Czy tego się pan obawia?
Sir James bez słowa wyjął z portfelu dwa wycinki gazetowe i podał je Klaudjuszowi.Rozdział II W KTÓRYM POPRZEZ ŻEBRA WISIELCÓW PRZEŚWIECA RADOSNA PRZYSZŁOŚĆ.
Pierwszy wycinek pochodził z dziennika Intransigeant. Klaudjusz zaczął czytać:
»Jest to objaw może trochę przykry, ale nie pozbawiony aktualności w naszych smutnych czasach: oto faktem Jest, że w szpitalach wkrótce zabraknie trupów, na których medycy mogliby przeprowadzać studja anatomiczne.
»Wiadomo, że zwłoki wszystkich tych zmarłych, po które nikt się nie zgłasza, odsyła się do Anatomji. Otóż potworzyły się specjalne związki, które zgłaszają się po zwłoki osób zmarłych samotnie, bez rodziny. W ten sposób bardzo rzadko już dzisiaj dostaje się jakieś ciało pod skalpel studentów medycyny.
»Czy należy uskarżać się na ten stan rzeczy? Z punktu widzenia uczucia i szacunku dla zmarłych, oczywiście, że nie. Ale dobro medycyny«…
– Dziennik nie wymienia żadnego nazwiska – rzekł sir James. – Ale te związki? Kto je stworzył? Kto nimi kieruje? Kto rozszerza je ciągle we wszystkich pięciu częściach świata dla dobra wiernych, ażeby każdy odnalazł swą powłokę cielesną w chwili, kiedy zabrzmią trąby Sądu Ostatecznego?
– Pan – przyznał Klaudjusz, rozumiejąc coraz więcej kłopotliwy podkład sprawy.
– Czytaj pan drugi wycinek.
Był to artykuł z jakiegoś dziennika duńskiego Klaudjusz czytał:
»Viborg, 8 października. – Wczorajszej nocy Waldemar Meured, wracając do domu został napadnięty przez dwu napastników, którzy usiłowali go udusić zapomocą maski smołowej. Waldemar Meured, który niema żadnych osobistych nieprzyjaciół i miał przy sobie tylko nieznaczną ilość pieniędzy, zawdzięcza ocalenie jedynie swej wielkiej sile fizycznej«.
– Maska smołowa! – powtórzył sir James. – Zabójstwo przez uduszenie. Smothering, jak mówią u nas w Anglji. Smothering, straszne słowo, które tak długo przejmowało trwogą nasze wielkie miasta! Maska smołowa!… Broń »rezurekcjonistów«!
Zwrócił się żywo do Klaudjusza:
– Co robić?
– Nie trzeba się tak przejmować, proszę pana. We Francji zniknęły zwłoki, w Danji napadają na przechodnia, to są przecież dwa fakty całkiem niewspółmierne. Z pewnością nie powtórzą się. Niepotrzebnie powtórzyłem panu treść mojej przedwczorajszej rozmowy z profesorem Brachat. Z pewnością dlatego zapatruje się pan tak pesymistycznie na ostatnie zdarzenia.
– Nie Klaudjuszu, miał pan rację. Moim obowiązkiem jest poznać wszelką krytykę mej działalności, wszelkie przestrogi skierowane pod moim adresem. Bezwarunkowo nie można przejść do porządku dziennego nad opinją człowieka takiego, jak profesor Brachat, dyrektor szkoły medycznej. Zdaje mi się, że widzę go, jak spogląda na pana swym smutnym, mądrym wzrokiem i mówi: »Czy pan wie, że jeżeli będziecie dalej tak postępować, to nie będzie można uczyć anatomji? Albo też trzeba będzie dla naszych celów nająć uprzejmych morderców, którzyby wznowili czyny Burke'a i Harego? Czyż ma znowu powrócić epoka rezurekcjonistów? Czyż mamy nabywać zwłoki uzyskane tą drogą, pod grozą, że inaczej medycyna i chirurgja znikną z pośród zdobyczy cywilizacji?
– Burke i Hare! Wkrótce upłynie sto lat od czasu ich działalności. Tak! Cień rzucony przez nich na współczesną im epokę sięga do naszych czasów. Smothering: morderstwo, które prawie zupełnie nie uszkadza ofiary. Smothering! Wymów pan to słowo wieczorem w jakiejś willi, w chwili, kiedy gość się żegna i ma wracać do domu w noc bezksiężycową… Zobaczy pan piorunujące wrażenie.
– Proszę pana – rzekł Klaudjusz uśmiechając się – jesteśmy bardzo oddaleni…
– Trzeba przewidywać. Trzeba czuwać. Oczywiście włamywacze grobów poprzedzili rezurekcjonistów. Dopiero, kiedy zaczęto pilnować cmentarzy, Burke, Hare i im podobni rozpoczęli swój »przemysł«… Sytuacja jest naprężona; Brachat powiedział to panu. I oto chciano udusić człowieka. Tu znowu rozbijają grób i wykradają zwłoki. Napastnicy Duńczyka sądzili może, że praktyczniej jest zabrać się odrazu do duszenia. Złodzieje Manon Duguet wybrali dlatego może ciało znanej osoby, ażeby odwrócić podejrzenia…
– Grób Manon Duguet – zauważył Klaudjusz, był specjalnie strzeżony ze względu na perły. Nie rozumiem przeto tego wyboru…
– Ciało Manon Duguet – rzekł zwolna sir James – zostało nasycone specjalnymi preparatami chemicznymi, celem zakonserwowania go przez dłuższy czas. Dzienniki pisały o tem przecież po zgonie artystki. To piękne ciało, ochronione przed rozkładem, nadawało się świetnie dla tajnych dostawców nieznanego skalpelu.
– Straszna alternatywa, mój drogi. Czy mam rację? A może się mylę? Po czyjej stronie stanąć? Czy po stronie nauki, czy po stronie kościoła? Błądzę po omacku i wzywam niebiosa, aby oświeciły mnie.
Ale przysłowie powiada: pomagaj sobie sam, a Bóg ci dopomoże. Kochany panie, musimy czuwać. Sygnały alarmujące już nas doszły, baczność zatem! Proszę zaraz nawiązać ścisły kontakt ze służbą Ana-tomji. Chciałbym mieć codziennie sprawozdanie z tego co się dzieje i mówi w świecie krajaczy trupów. Niech pan ma na oku studentów chirurgji. Niech pan zasięga dyskretnie wiadomości o wszelkich autopsjach, nawet o autopsjach Instytutu sądowo-medycznego. Niech pan dowiaduje się o oględzinach zwłok w szpitalach. A teraz jedź pan zaraz do Clamarta. Oczywiście wskazaną jest jak największa ostrożność,
– Rozumiem, proszę pana
– Zda mi pan dziś wieczór sprawę. Tak, dopiero wieczorem. Przed piątą nie będę pana potrzebował. Piękny czas mamy dziś. Niech pan skorzysta i zawiezie popołudniu do lasku pannę… No, kiedyż wreszcie będę mógł powiedzieć »pańską narzeczoną«?
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie. Klau-djusz, powstrzymując swą radość, odparł:
– Zdaje się, że już wkrótce.
– Pocóż tak długo zwlekać? – rzekł sir James. Kocha pana, nieprawdaż?
– Och! To moje drugie credo, proszę pana! Wierzę w Boga i wierzę w miłość mej ukochanej. Służyć panu, wielkiemu słudze Chrystusa i uszczęśliwić moją żonę, oto cała moja ambicja.
– Przedewszystkiem jednak pragnie pan pojąć pannę Maksencję Alban za żonę. Trzeba o to poprosić jej ojca. Boi się pan? Pocóż to wahanie? A może ja mam ubrać białe rękawiczki?
– Dziękuję panu Serdecznie – odparł Klau-djusz, śmiejąc się razem z sir Jamesem. – Postanowiliśmy z Maksencją poczekać jeszcze trochę. Wiemy bowiem, że ojciec jej, staruszek, po zamążpójściu córki będzie się czuł bardzo samotnym.
– Przecież pański przyjaciel, a przyszły szwagier – zdaje mi się Eryk – mieszka z rodziną przy ulicy Bonapartego?
– Tak.
– A więc? Czyż on jest niczem dla ojca?
– Eryk mieszkał rzeczywiście dotychczas, jak pan wie, z ojcem i siostrą. Ale chce swobodnie pracować, więc wynajął mieszkanie, które znalazłem dlań przy ulicy Areny, w domu, w którym mieszka mój brat. Dlatego sądziłem, że będzie może grzeczniej, bardziej… po chrześcijańsku, jeżeli Maksencja pozostanie jeszcze jakiś czas razem z ojcem.
Sir James położył dłoń na ramieniu Klaudjusza i długo nań spoglądał.
– Dzielny chłopiec z pana, Klaudjuszu, ale powtarzam panu – a jestem pewny, że Ten, co nas słyszy, zgadza się ze mną – powtarzam panu: nie trzeba kazać szczęściu zbyt długo czekać pod drzwiami. To wielka osobistość, wysłannik niebios. Trzeba go przyjąć, jak tylko zapuka do drzwi.
– A teraz jazda do Clamarta! To mniej przyjemne, co prawda. Sądzę jednak, że popołudniu powetuje pan sobie tę przykrą misję.
Sir James, zostawszy sam, zbliżył się do okna i stanął przy niem w zamyśleniu. Ciepłe światło słoneczne rozjaśniało jego czoło bez zmarszczek. Fly, stojąc na tylnych łapkach, drapała pazurkami po szybie. Nagle zaczęła poszczekiwać. Sir James spojrzał na dół i ujrzał Klaudjusza Cirugue, jak właśnie wyszedł z pałacu i wsiadał do dorożki automobilowej.Rozdział III KTÓRY JEST WIELCE WSTRZĄSAJĄCY.
Klaudjusz spuścił okienko i z roztargnieniem rzucił szoferowi adres:
– Clamart!
Ale w tejże chwili poprawił się:
– Nie! Nie! To pomyłka; ulica Fer à Moulin 17!
W rzeczywistości istnieją dwa Clamarty. Pierwszy słynie z uprawy grochu i z wycieczek, tamżeodbywanych. Drugi, ukryty, jak groźna tajemnica, wśród fałdów gobelinu, jest mniej znany.
Nazwa Clamart oznaczała dawniej jeden z paryskich cmentarzy, położonych na przedmieściu Saint-Marcel. W roku 1814 cmentarz zamknięto. Za panowania Ludwika Filipa wybudowano natem miejscu pawilon praktycznej Szkoły Medycyny, przeznaczony na sekcje zwłok. Do tego to właśnie ponurego, urzędowego Clamarta zdążał Klaudjusz Cirugue.
W przejeździe ujrzał okno Maksencji Alban. Auto skręciło potem w ulicę Odeon, przejechało wzdłuż pałacu Luksemburskiego. W chwili, kiedy wjeżdżało na plac Medici, Klaudjusz spostrzegł Eryka Alban, przechodzącego przez plac.
Klaudjusz zatrzymał wóz i wyskoczył.
– Jak się masz stary! Dokąd idziesz?
– Na ulicę Areny. Mieszkanie od wczoraj już wolne. Mam wiadomość od stróża. Chcę wziąć parę wymiarów.
– Siadaj. Pojedziemy razem. Moje zajęcie nie potrwa długo. Pojadę potem z tobą na ulicę Areny. Odwiedzę przytem Ryszarda i jego żonę. Bardzo dawno już u nich nie byłem.
– Dokąd jedziemy? – zapytał obojętnie,Eryk.
– Do królestwa Plutona.
– Cóż to znaczy?
– Literat powinien znać wszystko – odpowiedział Klaudjusz. – Założyłbym się, że nigdy jeszcze nie byłeś w sali sekcyjnej.
– Nigdy. Przyznam się, że wcale mię to nie pociąga. Ale skoro nadarza się sposobność…
– Ależ naturalnie. Potrzebuję cię zresztą.
– A jeżeli tak, to służę ci z przyjemnością.
– Dobrze zrobisz. Zobaczysz zresztą, tego widoku nie można zapomnieć. Jestem pewny, że wykorzystasz to dla którejś ze swych powieści…
– Wiesz przecież, że hołduję wesołej muzie. Jakżeż można wplatać ponure obrazy do Titiny o czułem sercu? Ładny tytuł, nieprawdaż, Titina o czułem sercu?
– Doskonały. Pracujesz teraz nad nią?
– Tak. Pozatem naturalnie wiersze. Ale jakoś teraz nie mam natchnienia, a bez natchnienia…
Ulica Fer à Moulin nie jest ani długa, ani szeroka. Wysiadłszy, spostrzegli zaraz wejście do kostnicy.
Weszli w mroczną bramę, poprzez którą widać było podwórze, wybrukowane starodawnym sposobem, otoczone budynkami z ubiegłego wieku. Eryk zaczął żartować, ażeby stłumić uczucie niemiłego ucisku w żołądku.
W tej chwili zastąpił im drogę odźwierny. Poznał Klaudjusza Cirugue i dotknął ręką daszka czapki, uśmiechając się grzecznie.
– Ten pan towarzyszy mi – rzekł sekretarz sir James'a Burlingham'a.
W sklepionym kurytarzu, którym szli, panował chłodny przeciąg. Kurytarz wychodził na nędzny, prostokątny ogród, leżący w środku zabudowań. Dookoła wznosiło się sześć niskich budynków, zaopatrzonych w mnóstwo okien.
Klaudjusz oddalił się ze słowami:
– Zaczekaj chwilkę, zaraz wrócę.
Ale nieobecność jego przedłużała się. Eryk, znudzony, puścił się wzdłuż okien, wychodzących na ogród. I nagle zobaczył poprzez szyby widok tak niespodziewany, że aż się cofnął: ujrzał oto grupę młodych ludzi w białych hałatach i czapkach, pochylonych nad trupem, nie do opisania wstrętnym. Był to istny potwór ludzki, niesłychanie stary, o kolorze cegły, posępny w swem znieczuleniu pośmiertnem; istota, zamieniona w bezwładną rzecz, którą krajano z zawziętą ciekawością.
Pierwsza ta wizja wzburzyła Eryka. Dopiero powrót Klaudjusza przerwał ponury nastrój.
Klaudjuszowi towarzyszył prosektor, cały biało ubrany. Spokojna i miła jego twarz jaśniała inteligencją. Klaudjusz, ująwszy Eryka pod rękę, rzekł doń:
– Oto mój przyjaciel, Eryk Alban, o którym mówiłem panu.
– Czy pan jest może krewnym dawnego prefekta policji?
– Jestem jego synem – odparł Eryk, ściskając wyciągniętą dłoń medyka.
– Przyzna pan – ciągnął Klaudjusz – że cel jego wizyty nie wymaga specjalnego upoważnienia. Nie chodzi tu o wywiad dziennikarski. Mój przyjaciel pisze powieść i chciałby zebrać pewne szczegóły, potrzebne mu do niej. Chce zwiedzić pobieżnie zakład, aby wytworzyć sobie pojęcie całości. O to tylko nam idzie. Nieprawdaż Eryku?
Eryk, ukrywając zdziwienie wywołane kłamstwem Klaudjusza, potwierdził jego słowa.
– No, to dobrze – rzekł prosektor. – Proszę za mną. Uprzedzam pana jednak, że nie zobaczy pan nic ciekawego. Dzięki staraniom pańskiego przyjaciela i jego szefa, jesteśmy w przededniu zamknięcia interesu z powodu braku »towaru«.. – Pan pójdzie z nami, panie Cirugue, co?
Otworzył drzwi do westybulu o łukowem sklepieniu, a potem drugie, położone po drugiej stronie kurytarza.
– Nic wam nie dostarczono w ostatnich dniach? zapytał cicho Klaudjusz.
– Nic – odparł prosektor – literalnie nic od dwu tygodni. A przecież tylu ludzi umiera w szpitalach. Wie pan, to straszne. Te zwłoki, które pan widzi, trzymaliśmy w rezerwie. Mamy ich jeszcze sześćdziesiąt parę. Ale…
– Co za ale?
– Ale jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie sobie jakoś poradzić pomimo zabiegów sir James'a i pańskich, kochany panie Cirugue…
Eryk przyglądał się. Klaudjusz spostrzegłszy bladość i zdenerwowanie przyjaciela, czuwał bacznie nad nim.
Długa sala była wypełniona światłem słone-cznem. Przypominała szkolny refektarz. Wzdłuż ścian ciągnęły się dwa szeregi wysokich stołów, pozostawiając w środku wolne przejście. Stoły pokryte blachą cynkową, były przeważnie puste. Na jednym leżały zwłoki, przykryte całunem z grubego płótna. Widać było głowę czerwonawą, pociętą, jak gdyby zmarły przed śmiercią był poddany chińskim torturom. Jedna noga sterczała do góry, jakby skutkiem pośmiertnego figla wstrętnego straceńca.
Przy drugim stole dwaj studenci ćwiczyli się z głębokiem przejęciem w operacji ślepej kiszki na jakiejś starej kobiecie. Eryk zauważył poważny wyraz ich twarzy i skupienie, z jakiem przeprowadzali do końca swoje fikcyjne zadanie, które jednak było dla nich przygotowaniem do przyszłych operacyj. Zaczął zwracać uwagę bardziej na żywych, jak na zmarłych. Ogarnął go podziw dla tych młodych ludzi, którzy szukali u zmarłych nauki życia i przygotowywali się w ten niezbyt miły sposób do swego wzniosłego zawodu.
Nie chcąc przeszkadzać, Eryk oddalił się. Trzy grupy studentów i studentek otaczały inne zwłoki. Wszyscy byli w białych płaszczach, które nadawały im pozory kapłańskie. Eryk, zostawiwszy Klaudjusza i prosektora, pogrążonych w cichej rozmowie, zbliżył się do milczących pracowników. Jeden rozbierał oko, drugi serce; inni byli zajęci innymi członkami. Na-próżno Eryk przywoływał całą swą zimną krew, napróżno starał się patrzeć na zmarłych, jako na uprzejmych współpracowników uczniów medycyny. Nie szło mu. Nie, te nacinania zbyt były podobne do ran, zadawanych rozmyślnie; te trupy, pociemniałe przez konserwację, wyglądały jakoś widmowo. Było to bolesne, przykre. Od paru minut zresztą zapach trupi zaczął działać na odwagę Eryka Był to obrzydliwy odór, okropna mieszanina rozkładu i woni aptecznych, której przy wejściu prawie się nie czuło. Powoli jednak woń ta napełniała nos i gardło i w końcu tak nią się nasiąkało, jakby się samemu było jednym z tych nieszczęsnych nieboszczyków,' nieżyjących już od tygodni i nasyconych gliceryną z fenolem.
Klaudjusz, znając wrażliwość Eryka, nie spuszczał zeń oczu. Widząc nagłą bladość, zrozumiał, że czas go już wyprowadzić.
Prosektor pożegnał się z nimi na podwórzu. Dorożka automobilowa czekała na nich cały czas, ale Eryk zaproponował przechadzkę pieszą na ulicę Areny.Rozdział IV W KTÓRYM UKAZUJE SIĘ CIEMNA POSTAĆ.
– Można iść na górę? Niema już nikogo w mieszkaniu?
– Nikogo, proszę pana – odparła stróżowa. Wyjechali wczoraj. Oto klucz. Szóste piętro na prawo, pamięta pan?
Schody były kręcone, tworząc wewnątrz domu kolistą wieżę.
– Kończąc moje opowiadanie – rzekł Klaudjusz Cirugue – powiem ci, że niektórzy z rezurekcjonistów odznaczali się zdumiewającą fantazją. Nadawali maskom smołowym wygląd roześmianej twarzy człowieka pod dobrą datą. I tak zdarzało się, że w nocy, a nawet o zmroku spotykało się pijaczynę, podtrzymywanego przez dwu przyjaciół. Policjanci przypatrywali się trójce z dobrodusznym uśmiechem. Gapie śmiali się, widząc tego człowieka wesołego i zarumienionego, jak się zataczał i opędzał swym towarzyszom; spoglądano z szacunkiem na przyjaciół, którzy zadawali sobie tyle trudu, aby odprowadzić pijaka do domu. A tymczasem nieszczęśliwiec, trzymany silnie, zakneblowany, duszony umierał zwolna idąc między swymi dwoma katami na ulicy w środku Londynu.
– To naprawdę zachwycające, że spotkałem cię dziś rano – rzekł wesoło Eryk – oto już prześladuje mnie widmo rezurekcjonistów. Palę papierosa za papierosem, a mimo to wstrętny odór z Clamart'a ciągle napełnia mi gardło. Fuj! Obrzydliwe!
Wyszli na szóste piętro, najwyższe w kamienicy. Natem piętrze było dwoje drzwi: jedne na prawo, na końcu kurytarza, drugie na lewo, tuż przy schodach. Na tych drzwiach przybity był bilet wizytowy:
Ryszard Cirugue Ajent handlowy
Paryż, ulica Areny 11.
Mieszkanie Eryka składało się z trzech obszernych pokoji. Z okien roztaczał się widok na miasto; widać było część ulicy Mouge; ponad dachami strzelała ku niebu kopuła Panteonu.
– Rozkład mieszkania jest taki sam, jak po drugiej stronie – zauważył Klaudjusz.
– Chciałbym poznać jaknajprędzej swych sąsiadów – rzekł Eryk.
– Jak skończysz, możemy zaraz pójść do nich.
Nowy lokator, z metrem w ręku, mierzył wysokość podmurowań, szerokość pustych ścian… Nagle rzucił się gwałtownie do okien i zaczął je prędko otwierać jedno po drugiem.
– Cóż tobie znowu? – zapytał Klaudjusz.
– To ten wstrętny smród… Uczułem go nagle… Te pokoje są zapowietrzone…
– Co znowu! To przejdzie! Jaki ty jesteś nerwowy, mój kochany! Co za wrażliwość!
Eryk tymczasem zabrał się znów do pracy w zimnem powietrzu, wpadającem przez okna.
– Wiesz co – zaczął Klaudjusz, spacerując po pokoju. – Mój brat Ryszard… Sądzę, że będzie lepiej, jeśli ci o nim opowiem.
– Proszę! Proszę! Pierwszy to raz, że o nim mówisz. Sprawisz mi wielką przyjemność. Nie chciałem sam pytać, a byłem ciekawy. Ten brat, którego nigdy jeszcze nie spotkałem u twojej matki, ten brat, którego nie znam mimo naszej, już tak dawnej przyjaźni…
– Nie widziałem sam Ryszarda od trzech miesięcy blisko (wtedy to właśnie dowiedziałem się, że to mieszkanie będzie wolne). Brat mój odwiedza nas bardzo rzadko, przychodzi na imieniny matki, na moje urodziny, na Nowy Rok…
Klaudjusz wciąż spacerował wzdłuż i wszerz po pokojach, w miarę jak Eryk, nie przestając słuchać, sam posuwał się naprzód. Kroki młodego człowieka rozlegały się echem po pustem mieszkaniu. Mówił dalej:
– Nie mogę niestety powiedzieć, bym go bardzo kochał. Jest rzeczą nie do przebaczenia, że obrał zawód ajenta handlowego. Nie spełnił swego obowiązku, nie chce wykorzystać swych sił duchowych, użyczonych mu w pełni przez Boga, w którego – co prawda – Ryszard nigdy nie wierzył. Jest starszy odemnie o dwanaście lat. Pamiętam doskonale smutek rodziców, gdy Ryszard, ukończywszy z celującym postępem szkołę średnią, zamiast przygotowywać się do szkoły centralnej lub politechnicznej, oddał się marzeniom i lekturze. Potem został ajentem handlowym i zarabia tyle, aby wyżyć. Ajent handlowy! Jubiler! Jubiler!… Dziwny charakter!
»Nie byliśmy bogaci. Zdaje się, że to go bardzo bolało. Jeszcze jako dziecko narzekał, że urodził się biednym. Nie widział swych skarbów przyrodzonych, nie dziękował za nie Bogu, nie czynił nic, aby je odpowiednio zużytkować. Był jednak chory: miał już wtedy wadę serca; sądzę, że spodziewał się rychłej śmierci. Pocóż zatem walczyć? – To tłumaczy go nieco, i to, myślę, było pobudką jego postępowania… Dziś liczy lat 40 i żałuje, być może, swego kroku.
Ale niema dość energji, aby zabrać się do pracy i nadrobić stracony czas. Oto dwadzieścia już lat boczy się na przeznaczenie i obraża Opatrzność Boską. Nie jest to człowiek dobrej woli.
»Przypominam sobie żółciowy ton, pełen gorzkiej wymówki, jakim wymawiał słowo »biedny« wobec zbolałych rodziców: »jestem biedakiem, to też muszę obrać zawód biedaka«. Pamiętam, jak mówił tak jeszcze na parę tygodni przed śmiercią ojca. Zaproszono raz na obiad jednego z dawnych profesorów Ryszarda, w nadzieji, że stary księżyna wpłynie na krnąbrnego młodzieńca i uzyska jego zaufanie. Biedny poczciwina napotkał jednak na tak bezwzględny opór, że aż miał łzy w oczach, Zdawało się, że Ryszard woła do Stwórcy: »Trzeba mi było dać wszystko, lub nic«.
»Nie mam żadnej osobistej urazy do brata, ale boli mnie smutek, jaki sprawia naszej matce, która jak wszystkie matki, przecenia jego zdolności. Ciągle jeszcze ma w uszach pochwały profesorów. Uważa Ryszarda za geniusza. Z nas dwu, w gruncie rzeczy woli jego. Czyż to zresztą może dziwić? – Wyobraź sobie Eryku kobietę – przekonaną, że dała życie istocie niezmiernie uzdolnionej. I kobieta ta musi patrzeć, jak syn z szyderczym uśmiechem gardzi karjerą Ampère'a lub Pasteur'a. A jeśli ta matka jest wierząca, czyż sądzisz, że nie widzi na świętokradczem czole strasznego znaku potępienia? – To okropne!
»Tymczasem Ryszard wywiera na matkę wpływ, podobnie jak i na inne kobiety. Podbija je zresztą bezwiednie i nie wykorzystuje swej przewagi. Mo-żnaby powiedzieć, że kobiety, będąc bardziej wrażli-wemi od nas, odczuwają w pełni to wszystko, co jest potężne w tym człowieku. Częstokroć cieszyłem się, że Ryszard nie nadużywa swej tak niebezpiecznej przewagi; nie wiem bowiem, gdzieby to mogło go zaprowadzić, wobec tego, że obrał sobie jeden z najłatwiejszych zawodów. Jest ajentem podróżującym w dziale wyrobów jubilerskich.
»Wbrew naszym przewidywaniom, Ryszard ożenił się – jednakże dość późno, bo dwa lata temu. Po życiu, w którem kobiety odgrywały pewną rolę, (co prawda, pogardzane – niema bowiem rzeczy, którąby Ryszard nie gardził) – brat ożenił się odpowiednio do swych warunków życiowych. Oczywiście, małżeństwo skromne. Żona jego jest miłą, nic nieznaczącą kobietą. Była panną sklepową w Galeries Lafayette. Ryszard gardzi nią, jak i innemi kobietami. Czy ona go kocha? – Wątpię. Boi się go, podobnie jak inne. Smutny los! Dzieci nie mają, mąż ciągle w podróży«…
– Jak się nazywa? – zapytał Eryk, składając miarę.
– Karolina.
– Karolina… powtórzył młody poeta.
– Oho! – wykrzyknął Klaudjusz Cirugue – jeśli potrzeba ci muzy, to pamiętaj, że nie jesteś Werterem i że Karolina jest moją bratową.
– I że ty będziesz wkrótce mym szwagrem.
– Ach Eryku, jak to miło, że sam poruszyłeś ten temat. Od chwili naszego spotkania na placu Medici ciągle odsuwam moment zwierzenia się… Nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę o tem. A więc proszę cię, mój drogi, chcę jeszcze dzisiaj mówić z twym ojcem, poprosić go o rękę Maksencji. Wiem, że ona przeczuwa to i że ty przygotowałeś teren. Postanowiłem skończyć już raz z tą niepewnością.
– Doskonale!
– Twój ojciec zna mnie. Żywi dla mnie i dla mej matki sympatję, która jest dla nas miłą i zaszczytną.
– W takim razie jadę zaraz na ulicę Bonapartego i albo jestem kiep, albo zjem śniadanie już razem z twoją narzeczoną!…
Eryk zamknął drzwi od mieszkania. Klaudjusz Wskazując drzwi naprzeciwko, zapytał:
– A wizyta u Ryszarda?
– Hm! Już jest dość późno! Niedługo wybije dwunasta. Chciałbym pomówić z ojcem przed śniadaniem… Ryszard… To innym razem.
– Nie spełniam swego obowiązku – mówił Klaudjusz schodząc. – Wykręcam się podle… Powinienem pożegnać się z tobą i pójść do brata. Ale to byłoby pańszczyzną, wolę iść z tobą.
Nagle ujął Eryka, zstępującego przed nim, pod ramię i rzekł przyciszonym głosem:
– Otóż i on! Wracają obydwoje…
Eryk i Klaudjusz zatrzymali się na czwartem piętrze.
Z dołu zbliżał się ku nim mężczyzna, oddychając ciężko, ale regularnie. W półmroku klatki schodowej nie widać go było dokładnie. Mimo to, potężna jego postać i regularność powolnego wchodzenia na schody, uderzały na pierwszy rzut oka. Ręka atlety wspierała się na barjerze, przesuwając się po niej w miarę wchodzenia. Człowiek wspinał się do góry ruchem spokojnym, zrównoważonym. Drugą ręką przyciskał bijące serce..
Wreszcie wyszedł na czwarte piętro: był niższy od Klaudjusza, ale tęższy, roślejszy. Postać jego wykazywała rzadki umiar między masą ciała, a siłą fizyczną. Barki były potężne, pierś szeroka; co uderzało przedewszystkiem, to twarz zimna, zupełnie wygolona, blada – twarz antycznych posągów, z której spoglądało dwoje jasnych oczu, z lodowatą, obojętnością jastrzębia. Bez wątpienia, była to twarz antycznych popiersi z białego marmuru o nosie prostym i krótkim, przedłużającym profil linji czoła. A to czoło…
Ryszard zdjął przed Erykiem kapelusz z zimną, odpychającą grzecznością. Ukazało się wtedy potężne, zdumiewające czoło. Było niezwykle szerokie, skutkiem czego oczy były bardzo od siebie oddalone – tłumaczyło to częściowo dziwny ich wyraz. Brwi nieskazitelnie poziome. Między niemi nasada nosa silnego i szerokiego, przedłużającego czoło, wywoływała wrażenie pyska byka. Wszystkie te niezwykłe szczegóły przypominały potworną twarz Jowisza In-grèsa, na której porwanie Europy zdaje się pozostawiać tak burzliwe ślady. Przychodziły na myśl oblicza bóstw pogańskich, albo też twarze ludzi anormalnych, które lekarze fotografują dla swych zbiorów. Rzekłbyś, człowiek ten, zbudowany, jak pomniejszony olbrzym, wlokący zda się za sobą na niewidzialnym łańcuchu skałę, urwaną z Kaukazu, przybywa z Olimpu i odejdzie za chwilę do zakładu dla obłąkanych. Eryk jakkolwiek już uprzedzony, odczuł na jego widok podziw zmieszany z niepokojem i litością. Ryszard
Cirugue zrobił na nim wrażenie poronionego arcydzieła.
Zaskoczyło go również całkiem niespodzianie podobieństwo rodzinne, które mimo wybitnych różnic „ łączyło Klaudjusza z Ryszardem. Prawda, Klaudjusz był wysmukłym i eleganckim młodzieńcem, twarz mu rozjaśniał uśmiech szczery i dobry, którego starszy brat nie posiadał. Czoło Klaudjusza, ukształtowane regularnie, zdradzało pogodną inteligencję. Nieraz to już Eryk, przyglądając się w lustrze swej twarzy o silnym nosie, słabym podbródku, o oczach zbyt marzycielskich, zbyt zmiennych, zazdrościł przyjacielowi wyrazu owej pewności siebie i ujmującej godności, które upiększały twarz Klaudjusza. A przecież bez wątpienia obaj bracia byli do… siebie podobni. Ogólne rysy twarzy były jednakie. Ale czyż nawet Kain i Abel nie byli do siebie podobni?
Sekunda wystarczyła, ażeby ukazanie się Ryszarda wywołało w umyśle Eryka cały ten nawał myśli. W tejże chwili spostrzegł panią Cirugue, która, chowając się prawie za męża, wydawała się bardzo zmieszaną i starała się ukryć torbę, napełnioną zaku-pionemi wiktuałami. Eryk ocenił ją tego dnia jako młodą blondyneczkę, bardzo prostą i naturalną kobiecinkę bez znaczenia.
Klaudjusz zapoznał ich wzajemnie, Ryszard, nie starając się zupełnie uzgodnić wyrazu twarzy ze słowami, oświadczył Erykowi, iż cieszy się bardzo z przyszłego sąsiedztwa.
– Na nieszczęście – dorzucił – nie długo będziemy sąsiadami. Wkrótce się wyprowadzimy; jest to przynajmniej mojem życzeniem. Szukam mieszkania parterowego ze względu na moje serce. Tych sześć pięter zabija mnie. Niedomykalność klapy sercowej, proszę pana. Powinienem dawno już być w grobie. Tymczasem… W każdym razie bardzo się cieszę…
– Proszę wybaczyć – przerwała pani Cirugue, której zmieszanie zdawało się wzrastać. – Już tak późno, a pora śniadania…
Uścisnęła dłoń Klaudjusza, skłoniła się niezgrabnie Erykowi i zniknęła w klatce schodowej, pędząc, jakby ją ktoś ścigał.
– Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać – rzekł Klaudjusz do Ryszarda.
Ten, jakby pogrążony we śnie, zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie. Pożegnał ich z równą obojętnością, z jaką rzuciłby na ziemię wypaloną zapałkę.
– Tam do licha! – wykrzyknął Eryk, gdy się znaleźli na ulicy. – Ależ to niedźwiedź! I to polarny!
Klaudjusz rozweselony rzekł: –Ryszard, raz jeden był wesołym w życiu. Raz jeden tylko śmiał się: a to w dzień ostatniego
Nowego Roku. Był z Lolą u nas na śniadaniu. Co mu było? Dlaczego się cieszył? Czy miał nadzieję wyleczenia się? Może to była miłość? A może jakiś niespodziewany interes handlowy? Był zadowolony, rozmowny, usłużny. Sam zapłacił śniadanie. Rano przyniósł indyka, łososia, drogie owoce, nowalje… Byliśmy z matką zdumieni! A trzeba było widzieć Lolę, jak się cieszyła… Byłaby bardzo miła, gdyby miała wykształcenie i była szczęśliwa.
– No i co? Radość nie trwała długo?
– Nie, odwiedziłem ich nazajutrz. Ryszard znów zamknięty w sobie, a Lola smutna i zrezygnowana w roli poddanej zupełnie żony.
Eryk wszedł do trafiki i wybrał grube cygaro, czuł bowiem ciągle zapach trupi mimo papierosów. Poczem obaj nierozdzielni przyjaciele poszli spiesznie ulicą Mouge. Napróżno jednak Eryk zaciągał się kłębami dymu z hawańskiego cygara. Pośmiertna przygoda Manon Duguet napełniała cały Paryż. Tak, jak czasem letnim wieczorem powiew wiatru napełnia stolicę nieznośną wonią kanału, tak w ten poranek jesienny jakiś urojony wyziew grobowy zatruwał zimne powietrze.
Eryk wyrzucił cygaro na jezdnię.
– Tam do djabła! – zawołał ze złością.– Trupy zwyciężają. Nie można walczyć ze zmarłymi.
Komiczny wyraz jego twarzy ubawił Klau-djusza, który powtórzył jak echo grobowym głosem:
– Nie można walczyć ze zmarłymi. Sądzili, że żartują. A przecież było to hasło ich przeznaczenia.