Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Człowiek, który chciał być Bogiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek, który chciał być Bogiem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

W KTÓ­RYM ZA­SĘ­PIA SIĘ PO­GOD­NE OB­LI­CZE .

Wy­bi­ła ósma rano. Klau­djusz Ci­ru­gue uca­ło­wał, jak zwy­kle, swą sta­rą ma­tecz­kę i wy­szedł z domu i kie­ru­jąc się w dół uli­cy Kon­de­usza.

Klau­djusz był oso­bi­stym se­kre­ta­rzem fi­lan­tro­pa ka­to­lic­kie­go, sir Ja­mes'a Bur­lin­gha­ma. O ile czas był po­god­ny, szedł za­wsze pie­szo aż do pla­cu Gwiaz­dy, przy któ­rym wzno­si się ksią­żę­ca sie­dzi­ba sir Ja­mes'a.

Zima nad­cho­dzi­ła. Po­przed­nie­go wie­czo­ra gę­sta mgła otu­li­ła uli­ce Pa­ry­ża, praw­dzi­wy fog lon­dyń­ski, war­te gro­cho­we, ulu­bio­ne przez An­gli­ków.

pia­nek jed­nak był chłod­ny, po­wie­trze tro­chę mroź­ne, ż wszy­scy spie­szy­li żwa­wo, z pod­nie­sio­ny­mi koł­nie­rza­mi, do za­jęć.

Nikt jed­nak nie trzy­mał rąk w kie­sze­ni.

Wszy­scy bez wy­jąt­ku czy­ta­li dzien­ni­ki.

Kjau­djusz Ci­ru­gue nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ten cha­rak­te­ry­stycz­ny szcze­gół, ku­pił, jak za­zwy­czaj, parę pism, Któ­re sta­le czy­ty­wał. Wte­dy do­pie­ro za­uwa­żył, że wszyst­kie mia­ły sen­sa­cyj­ne na­głów­ki.

Grób Ma­non Du­gu­et spro­fa­no­wa­ny dzi­siej­szej nocy. – Dzi­wacz­na pro­fa­na­cja gro­bu na cmen­ta­rza Père-La­cha­ise. Bied­na Ma­non Du­gu­et! – Wam­pir cmen­ta­rza Père-La­cha­ise – brzmia­ły na­pi­sy.

Ma­non Du­gu­et, mło­dość, wdzięk, ta­lent! Ma­non Du­gu­et, ak­tor­ka i kur­ty­za­na, pięk­na i uwiel­bia­na, któ­rą dwa ty­go­dnie temu zna­le­zio­no nie­ży­wą w miesz­ka­niu ze srebr­nym fla­ko­ni­kiem ko­ka­iny w za­ci­śnię­tej dło­ni..

Klau­djusz prze­cho­dził wła­śnie uli­cą Bo­na­par­te­go. Jak co­dzień pod­niósł oczy ku jed­ne­mu z okien. Sto­ra była pod­nie­sio­na. Z wy­so­ko­ści swe­go ob­ser­wa­to­rium mło­da dziew­czy­na prze­sła­ła uśmiech mło­dzień­co­wi i prze­pro­wa­dza­ła go wzro­kiem, gdy kro­czył bul­wa­rem St. Ger­ma­in. Klau­djusz, idąc, dwu­krot­nie ob­ró­cił się dys­kret­nie, bez żad­ne­go ge­stu, ser­ce jed­nak biło mu ra­do­śnie. Znacz­nie póź­niej do­pie­ro, wcho­dząc już na Pola Eli­zej­skie, roz­wi­nął Echo de Pa­ris i za­czął czy­tać, opis zbrod­ni.

Po od­rzu­ce­niu wszel­kich szcze­gó­łów, wple­cio­nych zręcz­nie przez re­dak­cję dla po­draż­nie­nia wy­obraź­ni… czy­tel­ni­ków, rzecz przed­sta­wia­ła się na­der pro­sto.

Oko­ło pół­no­cy do­zor­ca cmen­ta­rza za­pa­lił la­tar­kę, by jak zwy­kle obejść cały swój re­jon. Mgła była bar­dzo gę­sta, przez co ciem­ność jesz­cze bar­dziej się zwięk­sza­ła. Na parę kro­ków nie było nic wi­dać. Pa­no­wa­ła głę­bo­ka ci­sza, to też straż­nik usły­szał wy­raź­nie szmer od­da­lo­nych kro­ków. Za­czął biec w tym kie­run­ku. Na nie­szczę­ście był w po­ło­że­niu ślep­ca błą­dzą­ce­go po la­bi­ryn­cie. Sta­rał się za­sło­nić świa­tło la­tar­ki, stą­pał jak naj­ci­szej, co chwi­la mu­siał się za­trzy­my­wać, aże­by zor­jen­to­wać się co do kie­run­ku, w któ­rym ucie­kał ści­ga­ny przez nie­go noc­ny wę­dro­wiec. Po kil­ku mi­nu­tach ta­kiej go­ni­twy od­głos kro­ków ucichł. Do­zor­ca nie sły­sząc nic wię­cej, za­prze­stał po­ści­gu i bez­zwłocz­nie udał się do gro­bow­ca. Ma­non Du­gu­et.

Od chwi­li po­grze­bu, t… j… od chwi­li, kie­dy zmar­ła ak­tor­ka spo­czę­ła w gro­bie, ubra­na we wszyst­kie swe klej­no­ty, do­zor­ca żył w cią­głem pod­nie­ce­niu. Był prze­ko­na­ny, że pierw­sze] lep­szej nocy zło­dzie­je przej­dą przez mur cmen­tar­ny, roz­bi­ją grób, otwo­rzą trum­nę i zra­bu­ją słyn­ne per­ły, o któ­rych pi­sa­ła pra­sa ca­łe­go świa­ta. To też tej nocy nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ta­jem­ni­czy włó­czę­ga z pew­no­ścią chciał się do­brać do pe­reł Ma­non Du­gu­et. Trze­ba tyl­ko stwier­dzić, czy istot­nie po­peł­nio­no ra­bu­nek.

Ra­bun­ku nie po­peł­nio­no, grób jed­nak był otwar­ty. Trum­nę dę­bo­wą roz­bi­to i zdję­to wie­ko z trum­ny sta­lo­wej. Wła­ma­nie nie mia­ło wi­docz­nie na celu ra­bun­ku pe­reł; wszyst­kie klej­no­ty – bran­zo­le­ty, kol­je, dja­dem, le­ża­ły w trum­nie, roz­rzu­co­ne w cu­dow­nym bez­ła­dzie. Ale trum­na za­wie­ra­ła tyl­ko per­ły. Cia­ło Ma­non Du­gu­et znik­nę­ło; ono to sta­ło się przed­mio­tem kra­dzie­ży.

Klau­djusz Ci­ru­gue nie ule­gał ła­two na­stro­jom. Zresz­tą był za­ko­cha­ny, a to czy­ni­ło go na­tu­ral­nie jesz­cze obo­jęt­niej­szym na wy­pad­ki bie­żą­ce. Prze­gląd­nąw­szy szyb­ko ostat­nie wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne i fi­nan­so­we scho­wał dzien­ni­ki do kie­sze­ni i przy­spie­szył kro­ku, al­bo­wiem chłód po­ran­ka sta­wał się prze­ni­kli­wy.

Wkrót­ce do­tarł do pla­cu Gwiaz­dy. Pa­łac sir Ja­mes'a two­rzył na­roż­nik dwu wiel­kich ulic wy­cho­dzą­cych na plac. Przed fa­sa­dą, zwró­co­ną ku Łu­ko­wi Trjum­fu, znaj­do­wał się mały ogró­dek.

jKlau­djusz przy­sta­nął przed ogrom­nym por­ta­lem i na­ci­snął gu­zik rzeź­bio­ne­go dzwon­ka.

W we­sty­bu­lu sły­chać już było szmer pra­cy biu­ro­wej. Po­przez drzwi roz­le­gał się stu­kot ma­szyn do pi­sa­nia. Prze­bie­ga­li kan­ce­li­ści i ma­szy­nist­ki z re­gi­stra­to­ra­mi i pli­ka­mi ak­tów pod pa­chą. W przed­po­ko­ju cze­ka­li na ław­kach pe­ten­ci, zgło­sze­ni u woź­ne­go. We wgłę­bie­niu muru win­da na akta, z ple­cio­nej ło­zi­ny, od­ry­wa­ła się co pe­wien czas od pod­ło­gi i zni­ka­ła w otwo­rze, zro­bio­nym w po­wa­le.

Wszyst­ko to wi­dy­wał Klau­djusz Ci­ru­gue co­dzien­nie. Pro­sto­ta mie­sza­ła się tu z prze­py­chem, ci­cha pra­ca ogrom­nych biur dziw­nie kon­tra­sto­wa­ła z pa­ła­cem, wznie­sio­nym on­giś dla przy­jem­no­ści i uży­cia, Klau­djusz żył już trzy lata w tem śro­do­wi­sku. A jed­nak dziw­ne wzru­sze­nie ogar­nia­ło go za każ­dym ra­zem, gdy prze­kra­czał pro­gi tej pięk­nej i po­waż­nej sie­dzi­by, w któ­rej sir Ja­mes Bur­lin­gham kie­ro­wał swem dzie­łem do­bro­czyn­no­ści.

Wiel­kie to było dzie­ło, al­bo­wiem do­bro­czyn­ność sir Ja­mes'a nie zna­ła gra­nic. Bar­dzo po­boż­ny i nie­sły­cha­nie bo­ga­ty, przy­stęp­ny wsze­la­kie­mu współ­czu­ciu, li­to­wał się nad każ­dą nę­dzą i gdzie­kol­wiek­by była zwal­czał ją w imię i na chwa­łę Boga i swej re­li­gji. Or­ga­ni­za­cja jego obej­mo­wa­ła na ca­łej kuli ziem­skiej licz­ne pla­ców­ki ak­cji fi­lan­tro­pij­nej i pro­pa­gan­dy chrze­ści­jań­skiej. Wszę­dzie czu­wa­ła jego po­tę­ga i wy­stę­po­wa­ła do wal­ki z wy­stęp­ka­mi, błę­da­mi i klę­ska­mi. Mil­jo­ny jego, roz­sia­ne po świe­cie, zmie­nio­ne na ce- kiny, ta­la­ry, ru­pje, drach­my, szy­lin­gi, liry, czy do­lar y, na zło­to, bronz, ni­kiel, pa­pier, a na­wet musz­le, wal­czy­ły dla do­bra cia­ła i zba­wie­nia du­szy.

Słu­żą­cy pod­szedł z sza­cun­kiem da Kiau­dju­sza i zdjął zeń na­rzut­kę.

– Dzień do­bry Ber­tran­dzie. Cóż tam no­we­go w domu? Co sły­chać z małą?

– Dzię­ku­ję bar­dzo, go­rącz­ka spa­dla. Pan bar­dzo ła­skaw.

Klau­djusz Ci­ru­gue spo­strzegł wzru­sze­nie słu­żą­ce­go i po­dał mu rękę. Ber­trand uści­snął ją z wyla-nie­mi otwo­rzył przed mło­dym czło­wie­kiem środ­ko­we drzwi.

Zda­wa­ło się, że ktoś otwo­rzył okno na… brzask ju­trzen­ki.

Klau­djusz jesz­cze nie prze­kro­czył do­brze pro­gu, gdy mały, we­so­ły fo­xte­rier z czu­ło­ścią za­czął go… ob­ska­ki­wać, szcze­ka­jąc ra­do­śnie.

– Fly! Fly! – roz­legł się po­waż­ny i miły głos; do nogi! Daj­że po­kój swe­mu przy­ja­cie­lo­wi!

Se­kre­tarz po­gła­skał ura­do­wa­ną sucz­kę i pod­szedł do sir Ja­mes'a.

Słoń­ce na­peł­nia­ło po­ran­nym bla­skiem pra­cow­nię fi­lan­tro­pa. Po­kój był ob­szer­ny i ja­sny, urzą­dzo­ny po­waż­nie i skrom­nie. Do­oko­ła pa­no­wał wzo­ro­wy po­rzą­dek. Po­przez okna i świe­tli­stą at­mos­fe­rę wi­dać było apo­te­ozę Łuku Trjum­fu. Na wiel­kim sto­le, obi­tym ciem­ną skó­rą, zło­cił się w słoń­cu kru­cy­fiks.

Sir Ja­mes wy­cią­gnął do przy­by­łe­go obie ręce.

Klau­djusz za­uwa­żył na­tych­miast, że twarz jego, za­zwy­czaj peł­na ła­god­no­ści i po­go­dy, mia­ła zmie­nio­ny wy­gląd. Rów­no­cze­śnie spo­strzegł kil­ka­na­ście dzien­ni­ków, roz­rzu­co­nych w nie­ła­dzie na dy­wa­nie koło fo­te­lu. W po­wie­trzu uno­sił się nie­zwy­kły za­pach ty­to­niu.

Se­kre­tarz sir Ja­mes'a za­py­tał ze zwy­kłym swym sza­cun­kiem:

– Co się sta­ło, pro­szę pana?

– Czy­tał pan dzi­siej­sze dzien­ni­ki?

– Tak, prze­glą­da­łem po­bież­nie, ale nie za­uwa­ży­łem…

– A znik­nię­cie cia­ła Ma­non Du­gu­et?….

– Ach! Ta awan­tu­ra! Na­praw­dę nie wi­dzę w niej nic nie­po­ko­ją­ce­go…

Sir Ja­mes do­strzegł w oczach swe­go współ­pra­cow­ni­ka zdzi­wie­nie tak wiel­kie, że nie mógł po­wstrzy­mać się od smut­ne­go uśmie­chu.

– Mu­szę się panu tro­chę dziw­nym wy­da­wać, co? – szep­nął.

Klau­djusz za­prze­czył ru­chem gło­wy.

– Tak! Tak! – rzekł fi­lan­trop. – Nie ro­zu­mie pan bo­wiem, co zna­czy dla mnie ta kra­dzież. Za­sta­nów się pan. Skra­dzio­no zwło­ki. Uprzy­tom­nij pan so­bie, co my wszy­scy ro­bi­my, ja, pan, nasi przy­ja­cie­le. I otóż skra­dzio­no zwło­ki! Cóż pan na to?

Klau­djusz zmarsz­czył brwi, za­gryzł war­gi i my­ślał już nie jak ktoś, szu­ka­ją­cy praw­dy, ale jak ktoś, wlo­ką­cy się za nią z wiel­kim mo­zo­łem. W koń­cu rzekł:

– Czyż­by re­zu­rek­cjo­ni­ści? Czy tego się pan oba­wia?

Sir Ja­mes bez sło­wa wy­jął z port­fe­lu dwa wy­cin­ki ga­ze­to­we i po­dał je Klau­dju­szo­wi.Roz­dział II W KTÓ­RYM PO­PRZEZ ŻE­BRA WI­SIEL­CÓW PRZE­ŚWIE­CA RA­DO­SNA PRZY­SZŁOŚĆ.

Pierw­szy wy­ci­nek po­cho­dził z dzien­ni­ka In­tran­si­ge­ant. Klau­djusz za­czął czy­tać:

»Jest to ob­jaw może tro­chę przy­kry, ale nie po­zba­wio­ny ak­tu­al­no­ści w na­szych smut­nych cza­sach: oto fak­tem Jest, że w szpi­ta­lach wkrót­ce za­brak­nie tru­pów, na któ­rych me­dy­cy mo­gli­by prze­pro­wa­dzać stu­dja ana­to­micz­ne.

»Wia­do­mo, że zwło­ki wszyst­kich tych zmar­łych, po któ­re nikt się nie zgła­sza, od­sy­ła się do Ana­tom­ji. Otóż po­two­rzy­ły się spe­cjal­ne związ­ki, któ­re zgła­sza­ją się po zwło­ki osób zmar­łych sa­mot­nie, bez ro­dzi­ny. W ten spo­sób bar­dzo rzad­ko już dzi­siaj do­sta­je się ja­kieś cia­ło pod skal­pel stu­den­tów me­dy­cy­ny.

»Czy na­le­ży uskar­żać się na ten stan rze­czy? Z punk­tu wi­dze­nia uczu­cia i sza­cun­ku dla zmar­łych, oczy­wi­ście, że nie. Ale do­bro me­dy­cy­ny«…

– Dzien­nik nie wy­mie­nia żad­ne­go na­zwi­ska – rzekł sir Ja­mes. – Ale te związ­ki? Kto je stwo­rzył? Kto nimi kie­ru­je? Kto roz­sze­rza je cią­gle we wszyst­kich pię­ciu czę­ściach świa­ta dla do­bra wier­nych, aże­by każ­dy od­na­lazł swą po­wło­kę cie­le­sną w chwi­li, kie­dy za­brzmią trą­by Sądu Osta­tecz­ne­go?

– Pan – przy­znał Klau­djusz, ro­zu­mie­jąc co­raz wię­cej kło­po­tli­wy pod­kład spra­wy.

– Czy­taj pan dru­gi wy­ci­nek.

Był to ar­ty­kuł z ja­kie­goś dzien­ni­ka duń­skie­go Klau­djusz czy­tał:

»Vi­borg, 8 paź­dzier­ni­ka. – Wczo­raj­szej nocy Wal­de­mar Meu­red, wra­ca­jąc do domu zo­stał na­pad­nię­ty przez dwu na­past­ni­ków, któ­rzy usi­ło­wa­li go udu­sić za­po­mo­cą ma­ski smo­ło­wej. Wal­de­mar Meu­red, któ­ry nie­ma żad­nych oso­bi­stych nie­przy­ja­ciół i miał przy so­bie tyl­ko nie­znacz­ną ilość pie­nię­dzy, za­wdzię­cza oca­le­nie je­dy­nie swej wiel­kiej sile fi­zycz­nej«.

– Ma­ska smo­ło­wa! – po­wtó­rzył sir Ja­mes. – Za­bój­stwo przez udu­sze­nie. Smo­the­ring, jak mó­wią u nas w An­gl­ji. Smo­the­ring, strasz­ne sło­wo, któ­re tak dłu­go przej­mo­wa­ło trwo­gą na­sze wiel­kie mia­sta! Ma­ska smo­ło­wa!… Broń »re­zu­rek­cjo­ni­stów«!

Zwró­cił się żywo do Klau­dju­sza:

– Co ro­bić?

– Nie trze­ba się tak przej­mo­wać, pro­szę pana. We Fran­cji znik­nę­ły zwło­ki, w Dan­ji na­pa­da­ją na prze­chod­nia, to są prze­cież dwa fak­ty cał­kiem nie­współ­mier­ne. Z pew­no­ścią nie po­wtó­rzą się. Nie­po­trzeb­nie po­wtó­rzy­łem panu treść mo­jej przed­wczo­raj­szej roz­mo­wy z pro­fe­so­rem Bra­chat. Z pew­no­ścią dla­te­go za­pa­tru­je się pan tak pe­sy­mi­stycz­nie na ostat­nie zda­rze­nia.

– Nie Klau­dju­szu, miał pan ra­cję. Moim obo­wiąz­kiem jest po­znać wszel­ką kry­ty­kę mej dzia­łal­no­ści, wszel­kie prze­stro­gi skie­ro­wa­ne pod moim ad­re­sem. Bez­wa­run­ko­wo nie moż­na przejść do po­rząd­ku dzien­ne­go nad opin­ją czło­wie­ka ta­kie­go, jak pro­fe­sor Bra­chat, dy­rek­tor szko­ły me­dycz­nej. Zda­je mi się, że wi­dzę go, jak spo­glą­da na pana swym smut­nym, mą­drym wzro­kiem i mówi: »Czy pan wie, że je­że­li bę­dzie­cie da­lej tak po­stę­po­wać, to nie bę­dzie moż­na uczyć ana­tom­ji? Albo też trze­ba bę­dzie dla na­szych ce­lów na­jąć uprzej­mych mor­der­ców, któ­rzy­by wzno­wi­li czy­ny Bur­ke'a i Ha­re­go? Czyż ma zno­wu po­wró­cić epo­ka re­zu­rek­cjo­ni­stów? Czyż mamy na­by­wać zwło­ki uzy­ska­ne tą dro­gą, pod gro­zą, że in­a­czej me­dy­cy­na i chi­rur­gja znik­ną z po­śród zdo­by­czy cy­wi­li­za­cji?

– Bur­ke i Hare! Wkrót­ce upły­nie sto lat od cza­su ich dzia­łal­no­ści. Tak! Cień rzu­co­ny przez nich na współ­cze­sną im epo­kę się­ga do na­szych cza­sów. Smo­the­ring: mor­der­stwo, któ­re pra­wie zu­peł­nie nie uszka­dza ofia­ry. Smo­the­ring! Wy­mów pan to sło­wo wie­czo­rem w ja­kiejś wil­li, w chwi­li, kie­dy gość się że­gna i ma wra­cać do domu w noc bez­k­się­ży­co­wą… Zo­ba­czy pan pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie.

– Pro­szę pana – rzekł Klau­djusz uśmie­cha­jąc się – je­ste­śmy bar­dzo od­da­le­ni…

– Trze­ba prze­wi­dy­wać. Trze­ba czu­wać. Oczy­wi­ście wła­my­wa­cze gro­bów po­prze­dzi­li re­zu­rek­cjo­ni­stów. Do­pie­ro, kie­dy za­czę­to pil­no­wać cmen­ta­rzy, Bur­ke, Hare i im po­dob­ni roz­po­czę­li swój »prze­mysł«… Sy­tu­acja jest na­prę­żo­na; Bra­chat po­wie­dział to panu. I oto chcia­no udu­sić czło­wie­ka. Tu zno­wu roz­bi­ja­ją grób i wy­kra­da­ją zwło­ki. Na­past­ni­cy Duń­czy­ka są­dzi­li może, że prak­tycz­niej jest za­brać się od­ra­zu do du­sze­nia. Zło­dzie­je Ma­non Du­gu­et wy­bra­li dla­te­go może cia­ło zna­nej oso­by, aże­by od­wró­cić po­dej­rze­nia…

– Grób Ma­non Du­gu­et – za­uwa­żył Klau­djusz, był spe­cjal­nie strze­żo­ny ze wzglę­du na per­ły. Nie ro­zu­miem prze­to tego wy­bo­ru…

– Cia­ło Ma­non Du­gu­et – rzekł zwol­na sir Ja­mes – zo­sta­ło na­sy­co­ne spe­cjal­ny­mi pre­pa­ra­ta­mi che­micz­ny­mi, ce­lem za­kon­ser­wo­wa­nia go przez dłuż­szy czas. Dzien­ni­ki pi­sa­ły o tem prze­cież po zgo­nie ar­tyst­ki. To pięk­ne cia­ło, ochro­nio­ne przed roz­kła­dem, nada­wa­ło się świet­nie dla taj­nych do­staw­ców nie­zna­ne­go skal­pe­lu.

– Strasz­na al­ter­na­ty­wa, mój dro­gi. Czy mam ra­cję? A może się mylę? Po czy­jej stro­nie sta­nąć? Czy po stro­nie na­uki, czy po stro­nie ko­ścio­ła? Błą­dzę po omac­ku i wzy­wam nie­bio­sa, aby oświe­ci­ły mnie.

Ale przy­sło­wie po­wia­da: po­ma­gaj so­bie sam, a Bóg ci do­po­mo­że. Ko­cha­ny pa­nie, mu­si­my czu­wać. Sy­gna­ły alar­mu­ją­ce już nas do­szły, bacz­ność za­tem! Pro­szę za­raz na­wią­zać ści­sły kon­takt ze służ­bą Ana-tom­ji. Chciał­bym mieć co­dzien­nie spra­woz­da­nie z tego co się dzie­je i mówi w świe­cie kra­ja­czy tru­pów. Niech pan ma na oku stu­den­tów chi­rur­gji. Niech pan za­się­ga dys­kret­nie wia­do­mo­ści o wszel­kich au­top­sjach, na­wet o au­top­sjach In­sty­tu­tu są­do­wo-me­dycz­ne­go. Niech pan do­wia­du­je się o oglę­dzi­nach zwłok w szpi­ta­lach. A te­raz jedź pan za­raz do Cla­mar­ta. Oczy­wi­ście wska­za­ną jest jak naj­więk­sza ostroż­ność,

– Ro­zu­miem, pro­szę pana

– Zda mi pan dziś wie­czór spra­wę. Tak, do­pie­ro wie­czo­rem. Przed pią­tą nie będę pana po­trze­bo­wał. Pięk­ny czas mamy dziś. Niech pan sko­rzy­sta i za­wie­zie po­po­łu­dniu do la­sku pan­nę… No, kie­dyż wresz­cie będę mógł po­wie­dzieć »pań­ską na­rze­czo­ną«?

Obaj męż­czyź­ni uśmiech­nę­li się do sie­bie. Klau-djusz, po­wstrzy­mu­jąc swą ra­dość, od­parł:

– Zda­je się, że już wkrót­ce.

– Po­cóż tak dłu­go zwle­kać? – rzekł sir Ja­mes. Ko­cha pana, nie­praw­daż?

– Och! To moje dru­gie cre­do, pro­szę pana! Wie­rzę w Boga i wie­rzę w mi­łość mej uko­cha­nej. Słu­żyć panu, wiel­kie­mu słu­dze Chry­stu­sa i uszczę­śli­wić moją żonę, oto cała moja am­bi­cja.

– Przedew­szyst­kiem jed­nak pra­gnie pan po­jąć pan­nę Mak­sen­cję Al­ban za żonę. Trze­ba o to po­pro­sić jej ojca. Boi się pan? Po­cóż to wa­ha­nie? A może ja mam ubrać bia­łe rę­ka­wicz­ki?

– Dzię­ku­ję panu Ser­decz­nie – od­parł Klau-djusz, śmie­jąc się ra­zem z sir Ja­me­sem. – Po­sta­no­wi­li­śmy z Mak­sen­cją po­cze­kać jesz­cze tro­chę. Wie­my bo­wiem, że oj­ciec jej, sta­ru­szek, po za­mąż­pój­ściu cór­ki bę­dzie się czuł bar­dzo sa­mot­nym.

– Prze­cież pań­ski przy­ja­ciel, a przy­szły szwa­gier – zda­je mi się Eryk – miesz­ka z ro­dzi­ną przy uli­cy Bo­na­par­te­go?

– Tak.

– A więc? Czyż on jest ni­czem dla ojca?

– Eryk miesz­kał rze­czy­wi­ście do­tych­czas, jak pan wie, z oj­cem i sio­strą. Ale chce swo­bod­nie pra­co­wać, więc wy­na­jął miesz­ka­nie, któ­re zna­la­złem dlań przy uli­cy Are­ny, w domu, w któ­rym miesz­ka mój brat. Dla­te­go są­dzi­łem, że bę­dzie może grzecz­niej, bar­dziej… po chrze­ści­jań­sku, je­że­li Mak­sen­cja po­zo­sta­nie jesz­cze ja­kiś czas ra­zem z oj­cem.

Sir Ja­mes po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Klau­dju­sza i dłu­go nań spo­glą­dał.

– Dziel­ny chło­piec z pana, Klau­dju­szu, ale po­wta­rzam panu – a je­stem pew­ny, że Ten, co nas sły­szy, zga­dza się ze mną – po­wta­rzam panu: nie trze­ba ka­zać szczę­ściu zbyt dłu­go cze­kać pod drzwia­mi. To wiel­ka oso­bi­stość, wy­słan­nik nie­bios. Trze­ba go przy­jąć, jak tyl­ko za­pu­ka do drzwi.

– A te­raz jaz­da do Cla­mar­ta! To mniej przy­jem­ne, co praw­da. Są­dzę jed­nak, że po­po­łu­dniu po­we­tu­je pan so­bie tę przy­krą mi­sję.

Sir Ja­mes, zo­staw­szy sam, zbli­żył się do okna i sta­nął przy niem w za­my­śle­niu. Cie­płe świa­tło sło­necz­ne roz­ja­śnia­ło jego czo­ło bez zmarsz­czek. Fly, sto­jąc na tyl­nych łap­kach, dra­pa­ła pa­zur­ka­mi po szy­bie. Na­gle za­czę­ła po­szcze­ki­wać. Sir Ja­mes spoj­rzał na dół i uj­rzał Klau­dju­sza Ci­ru­gue, jak wła­śnie wy­szedł z pa­ła­cu i wsia­dał do do­roż­ki au­to­mo­bi­lo­wej.Roz­dział III KTÓ­RY JEST WIEL­CE WSTRZĄ­SA­JĄ­CY.

Klau­djusz spu­ścił okien­ko i z roz­tar­gnie­niem rzu­cił szo­fe­ro­wi ad­res:

– Cla­mart!

Ale w tej­że chwi­li po­pra­wił się:

– Nie! Nie! To po­mył­ka; uli­ca Fer à Mo­ulin 17!

W rze­czy­wi­sto­ści ist­nie­ją dwa Cla­mar­ty. Pierw­szy sły­nie z upra­wy gro­chu i z wy­cie­czek, tam­że­od­by­wa­nych. Dru­gi, ukry­ty, jak groź­na ta­jem­ni­ca, wśród fał­dów go­be­li­nu, jest mniej zna­ny.

Na­zwa Cla­mart ozna­cza­ła daw­niej je­den z pa­ry­skich cmen­ta­rzy, po­ło­żo­nych na przed­mie­ściu Sa­int-Mar­cel. W roku 1814 cmen­tarz za­mknię­to. Za pa­no­wa­nia Lu­dwi­ka Fi­li­pa wy­bu­do­wa­no na­tem miej­scu pa­wi­lon prak­tycz­nej Szko­ły Me­dy­cy­ny, prze­zna­czo­ny na sek­cje zwłok. Do tego to wła­śnie po­nu­re­go, urzę­do­we­go Cla­mar­ta zdą­żał Klau­djusz Ci­ru­gue.

W prze­jeź­dzie uj­rzał okno Mak­sen­cji Al­ban. Auto skrę­ci­ło po­tem w uli­cę Ode­on, prze­je­cha­ło wzdłuż pa­ła­cu Luk­sem­bur­skie­go. W chwi­li, kie­dy wjeż­dża­ło na plac Me­di­ci, Klau­djusz spo­strzegł Ery­ka Al­ban, prze­cho­dzą­ce­go przez plac.

Klau­djusz za­trzy­mał wóz i wy­sko­czył.

– Jak się masz sta­ry! Do­kąd idziesz?

– Na uli­cę Are­ny. Miesz­ka­nie od wczo­raj już wol­ne. Mam wia­do­mość od stró­ża. Chcę wziąć parę wy­mia­rów.

– Sia­daj. Po­je­dzie­my ra­zem. Moje za­ję­cie nie po­trwa dłu­go. Po­ja­dę po­tem z tobą na uli­cę Are­ny. Od­wie­dzę przy­tem Ry­szar­da i jego żonę. Bar­dzo daw­no już u nich nie by­łem.

– Do­kąd je­dzie­my? – za­py­tał obo­jęt­nie,Eryk.

– Do kró­le­stwa Plu­to­na.

– Cóż to zna­czy?

– Li­te­rat po­wi­nien znać wszyst­ko – od­po­wie­dział Klau­djusz. – Za­ło­żył­bym się, że nig­dy jesz­cze nie by­łeś w sali sek­cyj­nej.

– Nig­dy. Przy­znam się, że wca­le mię to nie po­cią­ga. Ale sko­ro nada­rza się spo­sob­ność…

– Ależ na­tu­ral­nie. Po­trze­bu­ję cię zresz­tą.

– A je­że­li tak, to słu­żę ci z przy­jem­no­ścią.

– Do­brze zro­bisz. Zo­ba­czysz zresz­tą, tego wi­do­ku nie moż­na za­po­mnieć. Je­stem pew­ny, że wy­ko­rzy­stasz to dla któ­rejś ze swych po­wie­ści…

– Wiesz prze­cież, że hoł­du­ję we­so­łej mu­zie. Jak­żeż moż­na wpla­tać po­nu­re ob­ra­zy do Ti­ti­ny o czu­łem ser­cu? Ład­ny ty­tuł, nie­praw­daż, Ti­ti­na o czu­łem ser­cu?

– Do­sko­na­ły. Pra­cu­jesz te­raz nad nią?

– Tak. Po­za­tem na­tu­ral­nie wier­sze. Ale ja­koś te­raz nie mam na­tchnie­nia, a bez na­tchnie­nia…

Uli­ca Fer à Mo­ulin nie jest ani dłu­ga, ani sze­ro­ka. Wy­siadł­szy, spo­strze­gli za­raz wej­ście do kost­ni­cy.

We­szli w mrocz­ną bra­mę, po­przez któ­rą wi­dać było po­dwó­rze, wy­bru­ko­wa­ne sta­ro­daw­nym spo­so­bem, oto­czo­ne bu­dyn­ka­mi z ubie­głe­go wie­ku. Eryk za­czął żar­to­wać, aże­by stłu­mić uczu­cie nie­mi­łe­go uci­sku w żo­łąd­ku.

W tej chwi­li za­stą­pił im dro­gę odźwier­ny. Po­znał Klau­dju­sza Ci­ru­gue i do­tknął ręką dasz­ka czap­ki, uśmie­cha­jąc się grzecz­nie.

– Ten pan to­wa­rzy­szy mi – rzekł se­kre­tarz sir Ja­mes'a Bur­lin­gham'a.

W skle­pio­nym ku­ry­ta­rzu, któ­rym szli, pa­no­wał chłod­ny prze­ciąg. Ku­ry­tarz wy­cho­dził na nędz­ny, pro­sto­kąt­ny ogród, le­żą­cy w środ­ku za­bu­do­wań. Do­oko­ła wzno­si­ło się sześć ni­skich bu­dyn­ków, za­opa­trzo­nych w mnó­stwo okien.

Klau­djusz od­da­lił się ze sło­wa­mi:

– Za­cze­kaj chwil­kę, za­raz wró­cę.

Ale nie­obec­ność jego prze­dłu­ża­ła się. Eryk, znu­dzo­ny, pu­ścił się wzdłuż okien, wy­cho­dzą­cych na ogród. I na­gle zo­ba­czył po­przez szy­by wi­dok tak nie­spo­dzie­wa­ny, że aż się cof­nął: uj­rzał oto gru­pę mło­dych lu­dzi w bia­łych ha­ła­tach i czap­kach, po­chy­lo­nych nad tru­pem, nie do opi­sa­nia wstręt­nym. Był to ist­ny po­twór ludz­ki, nie­sły­cha­nie sta­ry, o ko­lo­rze ce­gły, po­sęp­ny w swem znie­czu­le­niu po­śmiert­nem; isto­ta, za­mie­nio­na w bez­wład­ną rzecz, któ­rą kra­ja­no z za­wzię­tą cie­ka­wo­ścią.

Pierw­sza ta wi­zja wzbu­rzy­ła Ery­ka. Do­pie­ro po­wrót Klau­dju­sza prze­rwał po­nu­ry na­strój.

Klau­dju­szo­wi to­wa­rzy­szył pro­sek­tor, cały bia­ło ubra­ny. Spo­koj­na i miła jego twarz ja­śnia­ła in­te­li­gen­cją. Klau­djusz, ująw­szy Ery­ka pod rękę, rzekł doń:

– Oto mój przy­ja­ciel, Eryk Al­ban, o któ­rym mó­wi­łem panu.

– Czy pan jest może krew­nym daw­ne­go pre­fek­ta po­li­cji?

– Je­stem jego sy­nem – od­parł Eryk, ści­ska­jąc wy­cią­gnię­tą dłoń me­dy­ka.

– Przy­zna pan – cią­gnął Klau­djusz – że cel jego wi­zy­ty nie wy­ma­ga spe­cjal­ne­go upo­waż­nie­nia. Nie cho­dzi tu o wy­wiad dzien­ni­kar­ski. Mój przy­ja­ciel pi­sze po­wieść i chciał­by ze­brać pew­ne szcze­gó­ły, po­trzeb­ne mu do niej. Chce zwie­dzić po­bież­nie za­kład, aby wy­two­rzyć so­bie po­ję­cie ca­ło­ści. O to tyl­ko nam idzie. Nie­praw­daż Ery­ku?

Eryk, ukry­wa­jąc zdzi­wie­nie wy­wo­ła­ne kłam­stwem Klau­dju­sza, po­twier­dził jego sło­wa.

– No, to do­brze – rzekł pro­sek­tor. – Pro­szę za mną. Uprze­dzam pana jed­nak, że nie zo­ba­czy pan nic cie­ka­we­go. Dzię­ki sta­ra­niom pań­skie­go przy­ja­cie­la i jego sze­fa, je­ste­śmy w przeded­niu za­mknię­cia in­te­re­su z po­wo­du bra­ku »to­wa­ru«.. – Pan pój­dzie z nami, pa­nie Ci­ru­gue, co?

Otwo­rzył drzwi do we­sty­bu­lu o łu­ko­wem skle­pie­niu, a po­tem dru­gie, po­ło­żo­ne po dru­giej stro­nie ku­ry­ta­rza.

– Nic wam nie do­star­czo­no w ostat­nich dniach? za­py­tał ci­cho Klau­djusz.

– Nic – od­parł pro­sek­tor – li­te­ral­nie nic od dwu ty­go­dni. A prze­cież tylu lu­dzi umie­ra w szpi­ta­lach. Wie pan, to strasz­ne. Te zwło­ki, któ­re pan wi­dzi, trzy­ma­li­śmy w re­zer­wie. Mamy ich jesz­cze sześć­dzie­siąt parę. Ale…

– Co za ale?

– Ale jak tak da­lej pój­dzie, trze­ba bę­dzie so­bie ja­koś po­ra­dzić po­mi­mo za­bie­gów sir Ja­mes'a i pań­skich, ko­cha­ny pa­nie Ci­ru­gue…

Eryk przy­glą­dał się. Klau­djusz spo­strze­gł­szy bla­dość i zde­ner­wo­wa­nie przy­ja­cie­la, czu­wał bacz­nie nad nim.

Dłu­ga sala była wy­peł­nio­na świa­tłem sło­ne-cznem. Przy­po­mi­na­ła szkol­ny re­fek­tarz. Wzdłuż ścian cią­gnę­ły się dwa sze­re­gi wy­so­kich sto­łów, po­zo­sta­wia­jąc w środ­ku wol­ne przej­ście. Sto­ły po­kry­te bla­chą cyn­ko­wą, były prze­waż­nie pu­ste. Na jed­nym le­ża­ły zwło­ki, przy­kry­te ca­łu­nem z gru­be­go płót­na. Wi­dać było gło­wę czer­wo­na­wą, po­cię­tą, jak gdy­by zmar­ły przed śmier­cią był pod­da­ny chiń­skim tor­tu­rom. Jed­na noga ster­cza­ła do góry, jak­by skut­kiem po­śmiert­ne­go fi­gla wstręt­ne­go stra­ceń­ca.

Przy dru­gim sto­le dwaj stu­den­ci ćwi­czy­li się z głę­bo­kiem prze­ję­ciem w ope­ra­cji śle­pej kisz­ki na ja­kiejś sta­rej ko­bie­cie. Eryk za­uwa­żył po­waż­ny wy­raz ich twa­rzy i sku­pie­nie, z ja­kiem prze­pro­wa­dza­li do koń­ca swo­je fik­cyj­ne za­da­nie, któ­re jed­nak było dla nich przy­go­to­wa­niem do przy­szłych ope­ra­cyj. Za­czął zwra­cać uwa­gę bar­dziej na ży­wych, jak na zmar­łych. Ogar­nął go po­dziw dla tych mło­dych lu­dzi, któ­rzy szu­ka­li u zmar­łych na­uki ży­cia i przy­go­to­wy­wa­li się w ten nie­zbyt miły spo­sób do swe­go wznio­słe­go za­wo­du.

Nie chcąc prze­szka­dzać, Eryk od­da­lił się. Trzy gru­py stu­den­tów i stu­den­tek ota­cza­ły inne zwło­ki. Wszy­scy byli w bia­łych płasz­czach, któ­re nada­wa­ły im po­zo­ry ka­płań­skie. Eryk, zo­sta­wiw­szy Klau­dju­sza i pro­sek­to­ra, po­grą­żo­nych w ci­chej roz­mo­wie, zbli­żył się do mil­czą­cych pra­cow­ni­ków. Je­den roz­bie­rał oko, dru­gi ser­ce; inni byli za­ję­ci in­ny­mi człon­ka­mi. Na-próż­no Eryk przy­wo­ły­wał całą swą zim­ną krew, na­próż­no sta­rał się pa­trzeć na zmar­łych, jako na uprzej­mych współ­pra­cow­ni­ków uczniów me­dy­cy­ny. Nie szło mu. Nie, te na­ci­na­nia zbyt były po­dob­ne do ran, za­da­wa­nych roz­myśl­nie; te tru­py, po­ciem­nia­łe przez kon­ser­wa­cję, wy­glą­da­ły ja­koś wid­mo­wo. Było to bo­le­sne, przy­kre. Od paru mi­nut zresz­tą za­pach tru­pi za­czął dzia­łać na od­wa­gę Ery­ka Był to obrzy­dli­wy odór, okrop­na mie­sza­ni­na roz­kła­du i woni ap­tecz­nych, któ­rej przy wej­ściu pra­wie się nie czu­ło. Po­wo­li jed­nak woń ta na­peł­nia­ła nos i gar­dło i w koń­cu tak nią się na­sią­ka­ło, jak­by się sa­me­mu było jed­nym z tych nie­szczę­snych nie­bosz­czy­ków,' nie­ży­ją­cych już od ty­go­dni i na­sy­co­nych gli­ce­ry­ną z fe­no­lem.

Klau­djusz, zna­jąc wraż­li­wość Ery­ka, nie spusz­czał zeń oczu. Wi­dząc na­głą bla­dość, zro­zu­miał, że czas go już wy­pro­wa­dzić.

Pro­sek­tor po­że­gnał się z nimi na po­dwó­rzu. Do­roż­ka au­to­mo­bi­lo­wa cze­ka­ła na nich cały czas, ale Eryk za­pro­po­no­wał prze­chadz­kę pie­szą na uli­cę Are­ny.Roz­dział IV W KTÓ­RYM UKA­ZU­JE SIĘ CIEM­NA PO­STAĆ.

– Moż­na iść na górę? Nie­ma już ni­ko­go w miesz­ka­niu?

– Ni­ko­go, pro­szę pana – od­par­ła stró­żo­wa. Wy­je­cha­li wczo­raj. Oto klucz. Szó­ste pię­tro na pra­wo, pa­mię­ta pan?

Scho­dy były krę­co­ne, two­rząc we­wnątrz domu ko­li­stą wie­żę.

– Koń­cząc moje opo­wia­da­nie – rzekł Klau­djusz Ci­ru­gue – po­wiem ci, że nie­któ­rzy z re­zu­rek­cjo­ni­stów od­zna­cza­li się zdu­mie­wa­ją­cą fan­ta­zją. Nada­wa­li ma­skom smo­ło­wym wy­gląd ro­ze­śmia­nej twa­rzy czło­wie­ka pod do­brą datą. I tak zda­rza­ło się, że w nocy, a na­wet o zmro­ku spo­ty­ka­ło się pi­ja­czy­nę, pod­trzy­my­wa­ne­go przez dwu przy­ja­ciół. Po­li­cjan­ci przy­pa­try­wa­li się trój­ce z do­bro­dusz­nym uśmie­chem. Ga­pie śmia­li się, wi­dząc tego czło­wie­ka we­so­łe­go i za­ru­mie­nio­ne­go, jak się za­ta­czał i opę­dzał swym to­wa­rzy­szom; spo­glą­da­no z sza­cun­kiem na przy­ja­ciół, któ­rzy za­da­wa­li so­bie tyle tru­du, aby od­pro­wa­dzić pi­ja­ka do domu. A tym­cza­sem nie­szczę­śli­wiec, trzy­ma­ny sil­nie, za­kne­blo­wa­ny, du­szo­ny umie­rał zwol­na idąc mię­dzy swy­mi dwo­ma ka­ta­mi na uli­cy w środ­ku Lon­dy­nu.

– To na­praw­dę za­chwy­ca­ją­ce, że spo­tka­łem cię dziś rano – rzekł we­so­ło Eryk – oto już prze­śla­du­je mnie wid­mo re­zu­rek­cjo­ni­stów. Palę pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem, a mimo to wstręt­ny odór z Cla­mart'a cią­gle na­peł­nia mi gar­dło. Fuj! Obrzy­dli­we!

Wy­szli na szó­ste pię­tro, naj­wyż­sze w ka­mie­ni­cy. Na­tem pię­trze było dwo­je drzwi: jed­ne na pra­wo, na koń­cu ku­ry­ta­rza, dru­gie na lewo, tuż przy scho­dach. Na tych drzwiach przy­bi­ty był bi­let wi­zy­to­wy:

Ry­szard Ci­ru­gue Ajent han­dlo­wy

Pa­ryż, uli­ca Are­ny 11.

Miesz­ka­nie Ery­ka skła­da­ło się z trzech ob­szer­nych po­ko­ji. Z okien roz­ta­czał się wi­dok na mia­sto; wi­dać było część uli­cy Mo­uge; po­nad da­cha­mi strze­la­ła ku nie­bu ko­pu­ła Pan­te­onu.

– Roz­kład miesz­ka­nia jest taki sam, jak po dru­giej stro­nie – za­uwa­żył Klau­djusz.

– Chciał­bym po­znać jak­naj­prę­dzej swych są­sia­dów – rzekł Eryk.

– Jak skoń­czysz, mo­że­my za­raz pójść do nich.

Nowy lo­ka­tor, z me­trem w ręku, mie­rzył wy­so­kość pod­mu­ro­wań, sze­ro­kość pu­stych ścian… Na­gle rzu­cił się gwał­tow­nie do okien i za­czął je pręd­ko otwie­rać jed­no po dru­giem.

– Cóż to­bie zno­wu? – za­py­tał Klau­djusz.

– To ten wstręt­ny smród… Uczu­łem go na­gle… Te po­ko­je są za­po­wie­trzo­ne…

– Co zno­wu! To przej­dzie! Jaki ty je­steś ner­wo­wy, mój ko­cha­ny! Co za wraż­li­wość!

Eryk tym­cza­sem za­brał się znów do pra­cy w zim­nem po­wie­trzu, wpa­da­ją­cem przez okna.

– Wiesz co – za­czął Klau­djusz, spa­ce­ru­jąc po po­ko­ju. – Mój brat Ry­szard… Są­dzę, że bę­dzie le­piej, je­śli ci o nim opo­wiem.

– Pro­szę! Pro­szę! Pierw­szy to raz, że o nim mó­wisz. Spra­wisz mi wiel­ką przy­jem­ność. Nie chcia­łem sam py­tać, a by­łem cie­ka­wy. Ten brat, któ­re­go nig­dy jesz­cze nie spo­tka­łem u two­jej mat­ki, ten brat, któ­re­go nie znam mimo na­szej, już tak daw­nej przy­jaź­ni…

– Nie wi­dzia­łem sam Ry­szar­da od trzech mie­się­cy bli­sko (wte­dy to wła­śnie do­wie­dzia­łem się, że to miesz­ka­nie bę­dzie wol­ne). Brat mój od­wie­dza nas bar­dzo rzad­ko, przy­cho­dzi na imie­ni­ny mat­ki, na moje uro­dzi­ny, na Nowy Rok…

Klau­djusz wciąż spa­ce­ro­wał wzdłuż i wszerz po po­ko­jach, w mia­rę jak Eryk, nie prze­sta­jąc słu­chać, sam po­su­wał się na­przód. Kro­ki mło­de­go czło­wie­ka roz­le­ga­ły się echem po pu­stem miesz­ka­niu. Mó­wił da­lej:

– Nie mogę nie­ste­ty po­wie­dzieć, bym go bar­dzo ko­chał. Jest rze­czą nie do prze­ba­cze­nia, że ob­rał za­wód ajen­ta han­dlo­we­go. Nie speł­nił swe­go obo­wiąz­ku, nie chce wy­ko­rzy­stać swych sił du­cho­wych, uży­czo­nych mu w peł­ni przez Boga, w któ­re­go – co praw­da – Ry­szard nig­dy nie wie­rzył. Jest star­szy ode­mnie o dwa­na­ście lat. Pa­mię­tam do­sko­na­le smu­tek ro­dzi­ców, gdy Ry­szard, ukoń­czyw­szy z ce­lu­ją­cym po­stę­pem szko­łę śred­nią, za­miast przy­go­to­wy­wać się do szko­ły cen­tral­nej lub po­li­tech­nicz­nej, od­dał się ma­rze­niom i lek­tu­rze. Po­tem zo­stał ajen­tem han­dlo­wym i za­ra­bia tyle, aby wy­żyć. Ajent han­dlo­wy! Ju­bi­ler! Ju­bi­ler!… Dziw­ny cha­rak­ter!

»Nie by­li­śmy bo­ga­ci. Zda­je się, że to go bar­dzo bo­la­ło. Jesz­cze jako dziec­ko na­rze­kał, że uro­dził się bied­nym. Nie wi­dział swych skar­bów przy­ro­dzo­nych, nie dzię­ko­wał za nie Bogu, nie czy­nił nic, aby je od­po­wied­nio zu­żyt­ko­wać. Był jed­nak cho­ry: miał już wte­dy wadę ser­ca; są­dzę, że spo­dzie­wał się ry­chłej śmier­ci. Po­cóż za­tem wal­czyć? – To tłu­ma­czy go nie­co, i to, my­ślę, było po­bud­ką jego po­stę­po­wa­nia… Dziś li­czy lat 40 i ża­łu­je, być może, swe­go kro­ku.

Ale nie­ma dość ener­gji, aby za­brać się do pra­cy i nad­ro­bić stra­co­ny czas. Oto dwa­dzie­ścia już lat bo­czy się na prze­zna­cze­nie i ob­ra­ża Opatrz­ność Bo­ską. Nie jest to czło­wiek do­brej woli.

»Przy­po­mi­nam so­bie żół­cio­wy ton, pe­łen gorz­kiej wy­mów­ki, ja­kim wy­ma­wiał sło­wo »bied­ny« wo­bec zbo­la­łych ro­dzi­ców: »je­stem bie­da­kiem, to też mu­szę obrać za­wód bie­da­ka«. Pa­mię­tam, jak mó­wił tak jesz­cze na parę ty­go­dni przed śmier­cią ojca. Za­pro­szo­no raz na obiad jed­ne­go z daw­nych pro­fe­so­rów Ry­szar­da, w na­dzie­ji, że sta­ry księ­ży­na wpły­nie na krnąbr­ne­go mło­dzień­ca i uzy­ska jego za­ufa­nie. Bied­ny po­czci­wi­na na­po­tkał jed­nak na tak bez­względ­ny opór, że aż miał łzy w oczach, Zda­wa­ło się, że Ry­szard woła do Stwór­cy: »Trze­ba mi było dać wszyst­ko, lub nic«.

»Nie mam żad­nej oso­bi­stej ura­zy do bra­ta, ale boli mnie smu­tek, jaki spra­wia na­szej mat­ce, któ­ra jak wszyst­kie mat­ki, prze­ce­nia jego zdol­no­ści. Cią­gle jesz­cze ma w uszach po­chwa­ły pro­fe­so­rów. Uwa­ża Ry­szar­da za ge­niu­sza. Z nas dwu, w grun­cie rze­czy woli jego. Czyż to zresz­tą może dzi­wić? – Wy­obraź so­bie Ery­ku ko­bie­tę – prze­ko­na­ną, że dała ży­cie isto­cie nie­zmier­nie uzdol­nio­nej. I ko­bie­ta ta musi pa­trzeć, jak syn z szy­der­czym uśmie­chem gar­dzi kar­je­rą Am­père'a lub Pa­steur'a. A je­śli ta mat­ka jest wie­rzą­ca, czyż są­dzisz, że nie wi­dzi na świę­to­krad­czem czo­le strasz­ne­go zna­ku po­tę­pie­nia? – To okrop­ne!

»Tym­cza­sem Ry­szard wy­wie­ra na mat­kę wpływ, po­dob­nie jak i na inne ko­bie­ty. Pod­bi­ja je zresz­tą bez­wied­nie i nie wy­ko­rzy­stu­je swej prze­wa­gi. Mo-żna­by po­wie­dzieć, że ko­bie­ty, bę­dąc bar­dziej wraż­li-wemi od nas, od­czu­wa­ją w peł­ni to wszyst­ko, co jest po­tęż­ne w tym czło­wie­ku. Czę­sto­kroć cie­szy­łem się, że Ry­szard nie nad­uży­wa swej tak nie­bez­piecz­nej prze­wa­gi; nie wiem bo­wiem, gdzie­by to mo­gło go za­pro­wa­dzić, wo­bec tego, że ob­rał so­bie je­den z naj­ła­twiej­szych za­wo­dów. Jest ajen­tem po­dró­żu­ją­cym w dzia­le wy­ro­bów ju­bi­ler­skich.

»Wbrew na­szym prze­wi­dy­wa­niom, Ry­szard oże­nił się – jed­nak­że dość póź­no, bo dwa lata temu. Po ży­ciu, w któ­rem ko­bie­ty od­gry­wa­ły pew­ną rolę, (co praw­da, po­gar­dza­ne – nie­ma bo­wiem rze­czy, któ­rą­by Ry­szard nie gar­dził) – brat oże­nił się od­po­wied­nio do swych wa­run­ków ży­cio­wych. Oczy­wi­ście, mał­żeń­stwo skrom­ne. Żona jego jest miłą, nic nie­zna­czą­cą ko­bie­tą. Była pan­ną skle­po­wą w Ga­le­ries La­fay­et­te. Ry­szard gar­dzi nią, jak i in­ne­mi ko­bie­ta­mi. Czy ona go ko­cha? – Wąt­pię. Boi się go, po­dob­nie jak inne. Smut­ny los! Dzie­ci nie mają, mąż cią­gle w po­dró­ży«…

– Jak się na­zy­wa? – za­py­tał Eryk, skła­da­jąc mia­rę.

– Ka­ro­li­na.

– Ka­ro­li­na… po­wtó­rzył mło­dy po­eta.

– Oho! – wy­krzyk­nął Klau­djusz Ci­ru­gue – je­śli po­trze­ba ci muzy, to pa­mię­taj, że nie je­steś Wer­te­rem i że Ka­ro­li­na jest moją bra­to­wą.

– I że ty bę­dziesz wkrót­ce mym szwa­grem.

– Ach Ery­ku, jak to miło, że sam po­ru­szy­łeś ten te­mat. Od chwi­li na­sze­go spo­tka­nia na pla­cu Me­di­ci cią­gle od­su­wam mo­ment zwie­rze­nia się… Nie wie­dzia­łem, jak za­cząć roz­mo­wę o tem. A więc pro­szę cię, mój dro­gi, chcę jesz­cze dzi­siaj mó­wić z twym oj­cem, po­pro­sić go o rękę Mak­sen­cji. Wiem, że ona prze­czu­wa to i że ty przy­go­to­wa­łeś te­ren. Po­sta­no­wi­łem skoń­czyć już raz z tą nie­pew­no­ścią.

– Do­sko­na­le!

– Twój oj­ciec zna mnie. Żywi dla mnie i dla mej mat­ki sym­pa­tję, któ­ra jest dla nas miłą i za­szczyt­ną.

– W ta­kim ra­zie jadę za­raz na uli­cę Bo­na­par­te­go i albo je­stem kiep, albo zjem śnia­da­nie już ra­zem z two­ją na­rze­czo­ną!…

Eryk za­mknął drzwi od miesz­ka­nia. Klau­djusz Wska­zu­jąc drzwi na­prze­ciw­ko, za­py­tał:

– A wi­zy­ta u Ry­szar­da?

– Hm! Już jest dość póź­no! Nie­dłu­go wy­bi­je dwu­na­sta. Chciał­bym po­mó­wić z oj­cem przed śnia­da­niem… Ry­szard… To in­nym ra­zem.

– Nie speł­niam swe­go obo­wiąz­ku – mó­wił Klau­djusz scho­dząc. – Wy­krę­cam się pod­le… Po­wi­nie­nem po­że­gnać się z tobą i pójść do bra­ta. Ale to by­ło­by pańsz­czy­zną, wolę iść z tobą.

Na­gle ujął Ery­ka, zstę­pu­ją­ce­go przed nim, pod ra­mię i rzekł przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Otóż i on! Wra­ca­ją oby­dwo­je…

Eryk i Klau­djusz za­trzy­ma­li się na czwar­tem pię­trze.

Z dołu zbli­żał się ku nim męż­czy­zna, od­dy­cha­jąc cięż­ko, ale re­gu­lar­nie. W pół­mro­ku klat­ki scho­do­wej nie wi­dać go było do­kład­nie. Mimo to, po­tęż­na jego po­stać i re­gu­lar­ność po­wol­ne­go wcho­dze­nia na scho­dy, ude­rza­ły na pierw­szy rzut oka. Ręka atle­ty wspie­ra­ła się na bar­je­rze, prze­su­wa­jąc się po niej w mia­rę wcho­dze­nia. Czło­wiek wspi­nał się do góry ru­chem spo­koj­nym, zrów­no­wa­żo­nym. Dru­gą ręką przy­ci­skał bi­ją­ce ser­ce..

Wresz­cie wy­szedł na czwar­te pię­tro: był niż­szy od Klau­dju­sza, ale tęż­szy, ro­ślej­szy. Po­stać jego wy­ka­zy­wa­ła rzad­ki umiar mię­dzy masą cia­ła, a siłą fi­zycz­ną. Bar­ki były po­tęż­ne, pierś sze­ro­ka; co ude­rza­ło przedew­szyst­kiem, to twarz zim­na, zu­peł­nie wy­go­lo­na, bla­da – twarz an­tycz­nych po­są­gów, z któ­rej spo­glą­da­ło dwo­je ja­snych oczu, z lo­do­wa­tą, obo­jęt­no­ścią ja­strzę­bia. Bez wąt­pie­nia, była to twarz an­tycz­nych po­pier­si z bia­łe­go mar­mu­ru o no­sie pro­stym i krót­kim, prze­dłu­ża­ją­cym pro­fil lin­ji czo­ła. A to czo­ło…

Ry­szard zdjął przed Ery­kiem ka­pe­lusz z zim­ną, od­py­cha­ją­cą grzecz­no­ścią. Uka­za­ło się wte­dy po­tęż­ne, zdu­mie­wa­ją­ce czo­ło. Było nie­zwy­kle sze­ro­kie, skut­kiem cze­go oczy były bar­dzo od sie­bie od­da­lo­ne – tłu­ma­czy­ło to czę­ścio­wo dziw­ny ich wy­raz. Brwi nie­ska­zi­tel­nie po­zio­me. Mię­dzy nie­mi na­sa­da nosa sil­ne­go i sze­ro­kie­go, prze­dłu­ża­ją­ce­go czo­ło, wy­wo­ły­wa­ła wra­że­nie py­ska byka. Wszyst­kie te nie­zwy­kłe szcze­gó­ły przy­po­mi­na­ły po­twor­ną twarz Jo­wi­sza In-grèsa, na któ­rej po­rwa­nie Eu­ro­py zda­je się po­zo­sta­wiać tak burz­li­we śla­dy. Przy­cho­dzi­ły na myśl ob­li­cza bóstw po­gań­skich, albo też twa­rze lu­dzi anor­mal­nych, któ­re le­ka­rze fo­to­gra­fu­ją dla swych zbio­rów. Rzekł­byś, czło­wiek ten, zbu­do­wa­ny, jak po­mniej­szo­ny ol­brzym, wlo­ką­cy zda się za sobą na nie­wi­dzial­nym łań­cu­chu ska­łę, urwa­ną z Kau­ka­zu, przy­by­wa z Olim­pu i odej­dzie za chwi­lę do za­kła­du dla obłą­ka­nych. Eryk jak­kol­wiek już uprze­dzo­ny, od­czuł na jego wi­dok po­dziw zmie­sza­ny z nie­po­ko­jem i li­to­ścią. Ry­szard

Ci­ru­gue zro­bił na nim wra­że­nie po­ro­nio­ne­go ar­cy­dzie­ła.

Za­sko­czy­ło go rów­nież cał­kiem nie­spo­dzia­nie po­do­bień­stwo ro­dzin­ne, któ­re mimo wy­bit­nych róż­nic „ łą­czy­ło Klau­dju­sza z Ry­szar­dem. Praw­da, Klau­djusz był wy­smu­kłym i ele­ganc­kim mło­dzień­cem, twarz mu roz­ja­śniał uśmiech szcze­ry i do­bry, któ­re­go star­szy brat nie po­sia­dał. Czo­ło Klau­dju­sza, ukształ­to­wa­ne re­gu­lar­nie, zdra­dza­ło po­god­ną in­te­li­gen­cję. Nie­raz to już Eryk, przy­glą­da­jąc się w lu­strze swej twa­rzy o sil­nym no­sie, sła­bym pod­bród­ku, o oczach zbyt ma­rzy­ciel­skich, zbyt zmien­nych, za­zdro­ścił przy­ja­cie­lo­wi wy­ra­zu owej pew­no­ści sie­bie i uj­mu­ją­cej god­no­ści, któ­re upięk­sza­ły twarz Klau­dju­sza. A prze­cież bez wąt­pie­nia obaj bra­cia byli do… sie­bie po­dob­ni. Ogól­ne rysy twa­rzy były jed­na­kie. Ale czyż na­wet Kain i Abel nie byli do sie­bie po­dob­ni?

Se­kun­da wy­star­czy­ła, aże­by uka­za­nie się Ry­szar­da wy­wo­ła­ło w umy­śle Ery­ka cały ten na­wał my­śli. W tej­że chwi­li spo­strzegł pa­nią Ci­ru­gue, któ­ra, cho­wa­jąc się pra­wie za męża, wy­da­wa­ła się bar­dzo zmie­sza­ną i sta­ra­ła się ukryć tor­bę, na­peł­nio­ną zaku-pio­ne­mi wik­tu­ała­mi. Eryk oce­nił ją tego dnia jako mło­dą blon­dy­necz­kę, bar­dzo pro­stą i na­tu­ral­ną ko­bie­cin­kę bez zna­cze­nia.

Klau­djusz za­po­znał ich wza­jem­nie, Ry­szard, nie sta­ra­jąc się zu­peł­nie uzgod­nić wy­ra­zu twa­rzy ze sło­wa­mi, oświad­czył Ery­ko­wi, iż cie­szy się bar­dzo z przy­szłe­go są­siedz­twa.

– Na nie­szczę­ście – do­rzu­cił – nie dłu­go bę­dzie­my są­sia­da­mi. Wkrót­ce się wy­pro­wa­dzi­my; jest to przy­najm­niej mo­jem ży­cze­niem. Szu­kam miesz­ka­nia par­te­ro­we­go ze wzglę­du na moje ser­ce. Tych sześć pię­ter za­bi­ja mnie. Nie­do­my­kal­ność kla­py ser­co­wej, pro­szę pana. Po­wi­nie­nem daw­no już być w gro­bie. Tym­cza­sem… W każ­dym ra­zie bar­dzo się cie­szę…

– Pro­szę wy­ba­czyć – prze­rwa­ła pani Ci­ru­gue, któ­rej zmie­sza­nie zda­wa­ło się wzra­stać. – Już tak póź­no, a pora śnia­da­nia…

Uści­snę­ła dłoń Klau­dju­sza, skło­ni­ła się nie­zgrab­nie Ery­ko­wi i znik­nę­ła w klat­ce scho­do­wej, pę­dząc, jak­by ją ktoś ści­gał.

– Nie bę­dzie­my cię dłu­żej za­trzy­my­wać – rzekł Klau­djusz do Ry­szar­da.

Ten, jak­by po­grą­żo­ny we śnie, zda­wał się zu­peł­nie nie zwra­cać uwa­gi na oto­cze­nie. Po­że­gnał ich z rów­ną obo­jęt­no­ścią, z jaką rzu­cił­by na zie­mię wy­pa­lo­ną za­pał­kę.

– Tam do li­cha! – wy­krzyk­nął Eryk, gdy się zna­leź­li na uli­cy. – Ależ to niedź­wiedź! I to po­lar­ny!

Klau­djusz roz­we­se­lo­ny rzekł: –Ry­szard, raz je­den był we­so­łym w ży­ciu. Raz je­den tyl­ko śmiał się: a to w dzień ostat­nie­go

No­we­go Roku. Był z Lolą u nas na śnia­da­niu. Co mu było? Dla­cze­go się cie­szył? Czy miał na­dzie­ję wy­le­cze­nia się? Może to była mi­łość? A może ja­kiś nie­spo­dzie­wa­ny in­te­res han­dlo­wy? Był za­do­wo­lo­ny, roz­mow­ny, usłuż­ny. Sam za­pła­cił śnia­da­nie. Rano przy­niósł in­dy­ka, ło­so­sia, dro­gie owo­ce, no­wal­je… By­li­śmy z mat­ką zdu­mie­ni! A trze­ba było wi­dzieć Lolę, jak się cie­szy­ła… By­ła­by bar­dzo miła, gdy­by mia­ła wy­kształ­ce­nie i była szczę­śli­wa.

– No i co? Ra­dość nie trwa­ła dłu­go?

– Nie, od­wie­dzi­łem ich na­za­jutrz. Ry­szard znów za­mknię­ty w so­bie, a Lola smut­na i zre­zy­gno­wa­na w roli pod­da­nej zu­peł­nie żony.

Eryk wszedł do tra­fi­ki i wy­brał gru­be cy­ga­ro, czuł bo­wiem cią­gle za­pach tru­pi mimo pa­pie­ro­sów. Po­czem obaj nie­roz­dziel­ni przy­ja­cie­le po­szli spiesz­nie uli­cą Mo­uge. Na­próż­no jed­nak Eryk za­cią­gał się kłę­ba­mi dymu z ha­wań­skie­go cy­ga­ra. Po­śmiert­na przy­go­da Ma­non Du­gu­et na­peł­nia­ła cały Pa­ryż. Tak, jak cza­sem let­nim wie­czo­rem po­wiew wia­tru na­peł­nia sto­li­cę nie­zno­śną wo­nią ka­na­łu, tak w ten po­ra­nek je­sien­ny ja­kiś uro­jo­ny wy­ziew gro­bo­wy za­tru­wał zim­ne po­wie­trze.

Eryk wy­rzu­cił cy­ga­ro na jezd­nię.

– Tam do dja­bła! – za­wo­łał ze zło­ścią.– Tru­py zwy­cię­ża­ją. Nie moż­na wal­czyć ze zmar­ły­mi.

Ko­micz­ny wy­raz jego twa­rzy uba­wił Klau-dju­sza, któ­ry po­wtó­rzył jak echo gro­bo­wym gło­sem:

– Nie moż­na wal­czyć ze zmar­ły­mi. Są­dzi­li, że żar­tu­ją. A prze­cież było to ha­sło ich prze­zna­cze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: