- W empik go
Człowiek, który mógł robić cuda. The Man Who Could Work Miracles - ebook
Człowiek, który mógł robić cuda. The Man Who Could Work Miracles - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. W angielskim pubie niejaki George McWhirter podczas sprzeczki z Fotheringayem z niezachwiana pewnością zapewnia o niemożności czynienia cudów. W odpowiedzi na to Fotheringay rozkazuje lampie naftowej, aby zapaliła się do góry nogami i dzieje się tak, ku jego zdumieniu. Znajomi jednakowoż uważają to za kuglarską sztuczkę, ale Fotheringay postanawia zbadać tę swoją nową moc. Po wykonaniu codziennych urzędniczych obowiązków Fotheringay wychodzi do parku, by dalej ćwiczyć czynienie cudów. Podniecony swymi niezwykłymi umiejętnościami, Fotheringay uczestniczy w niedzielnych nabożeństwach. Duchowny, pastor Maydig, naucza o nadnaturalnych zjawiskach. Fotheringay jest tym głęboko poruszony i spotyka się z Maydigiem w celu uzyskania jego porady. Po kilku drobnych demonstracjach pastor staje się jego entuzjastą i sugeruje, by Fotheringay wykorzystał owe umiejętności po to, aby przynieść korzyści innym. Tej nocy obaj spacerują ulicami miasta, m.in. lecząc choroby i występki. Ale nasz bohater ma szersze plany i zamierzenia…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-713-9 |
Rozmiar pliku: | 910 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie jest pewne, czy ten dar był mu wrodzony. Co do mnie, to sądzę, że zjawił mu się niespodzianie. Trzeba dodać, że do trzydziestego roku życia był on sceptykiem i nie wierzył w potęgi cudowne. Tu muszę powiedzieć, że był to człowiek małego wzrostu, oczy miał czarne, świecące, czuprynę rudą, szczotkowatą, wąsy duże i piegi na twarzy. Nazywał się George Mac Fothering – nazwisko, które żadną miarą myśli o cudach nie podsuwa – i był urzędnikiem w firmie Gomshott. Nader wyrobiony w argumentacji słownej, właśnie w chwili, gdy dowodził niemożliwości cudów, otrzymał pierwszą wskazówkę o swej mocy nadzwyczajnej.
Szczególna ta rozprawa odbywała się w szynkowni Long Dragon, a Toddy Beamish zaprzeczał mu, bez ustanku powtarzając te same słowa: «To tylko pańskie zdanie» czem ostatecznie zaczął wyprowadzać z cierpliwości pana Fotheringa.
Był tam nadto pewien cyklista, strasznie zakurzony, był oberżysta Cox i panna Maybridge, wielce czcigodna i korpulentna służąca baru Long Dragon.
Panna Maybridge myła szklanki, odwróciwszy się od pana Fhotering; inni słuchali go, uśmiechając się nad bezowocnością jego metody dowodzenia. Podniecany taktyką pana Beamish, pan Fothering postanowił użyć niezwyczajnego w retoryce wysiłku.
– Uważaj, Beamish – rzekł – zrozumiejmyż, co to jest cud. Jest to coś przeciwnego prawom natury, coś, co się spełnia przez natężoną siłę woli, coś coby się nie stało, gdybyś tego wyłącznie nie pragnął.
– To pańskie zdanie – rzekł Beamish.
Pan Fothering wziął za świadka cyklistę, który dotąd milczał i uzyskał jego zgodę, po wahającem spojrzeniu w stronę pana Beamish. Oberżysta nie chciał wypowiedzieć żadnej opinji i pan Fothering wracając do pana Beamish, otrzymał od niego niespodziane i pobłażliwe ustępstwo na korzyść swego określenia cudu.
– Naprzykład – mówił wielce podniecony pan Fothering, – to np. byłby cud: ta lampa, w naturalnym biegu rzeczy, odwrócona do góry nogami, nie mogłaby się palić. Czy nie prawda, panie Beamish.
– To pan mówi, że nie mogłaby! – odparł Beamish.
– A pan? – zapytał Fothering. – Przecież nie będzie pan dowodził, że... tego... hę...
– Nie – odpowiedział uparty Beamish – nie mogłaby.
– Bardzo dobrze – ciągnął Fothering – a więc ktoś przychodzi tu, jak naprzykład ja, niby tak, staje nieprzymierzając na tem miejscu i mówi do tej lampy, jak to ja mógłbym zrobić, zbierając wszystkie siły mej woli: – Przewróć się do góry nogami, nie upadając na ziemię i pal się dalej i... Do djabła!...
Było to jakby wistocie wywołaniem djabła. Rzecz niemożebna, niewiarogodna stała się widzialną dla wszystkich. Lampa odwrócona podstawą do góry, a szkłem na dół, zawisła w powietrzu i paliła się dalej spokojnie, mając płomień skierowany ku podłodze; a była ona dość ciężka i masywna, ta prozaiczna i ordynarna lampa z baru Long Dragon.
Pan Fothering stał z palcem wyciągniętym naprzód i zmarszczonemi brwiami, jak ktoś, co przewiduje jakiś chwilowy zgiełk. Cyklista, który siedział prawie pod lampą, zgiął się i uciekł poza kontuar. Wszyscy podskoczyli mniej albo więcej, a Miss Maybridge odwróciła się i krzyknęła z trwogi.
Przez jakieś trzy sekundy lampa tak wisiała. Naraz pan Fothering wydał słaby okrzyk:
– Nie mogę już dłużej trzymać tej lampy w powietrzu!
Cofnął się chwiejnie, a lampa odwrócona, naraz się zachwiała, spadła na brzeg kontuaru, skoczyła w bok, upadla na podłogę i zagasła. Szczęściem rezerwoar jej był metalowy, inaczej pękłby, nafta by się zapaliła i cały dom ogarnąłby pożar.
Pan Cox pierwszy przemówił, a jego uwaga, pozbawiona wszelkich bezużytecznych omówień, była ta, że pan Fothering jest głupiec. Ten zaś nie był w stanie rozważać tego twierdzenia. Był on w calem znaczeniu tego słowa zgnębiony tem, co się stało. Rozmowa, która potem nastąpiła, nic a nic nie wyjaśniła sprawy, przynajmniej, co się tycze Fotheringa i ogół poszedł za panem Coxem, nietylko jednogłośnie, ale z pewną zawziętością. Wszyscy oskarżali Fotheringa o jakiś głupi figiel, dodając, że w sposób błazeński naruszył spokój i komfort porządnych obywateli.
Co do niego, to w jego umyśle huczał wicher niepokoju, i niespodziewany cudotwórca skłonny był przystać na ogólne zdanie o sobie, bezowocnie starając się oprzeć propozycji, jaką mu zrobiono, by poszedł sobie precz.
Wrócił do domu, czerwony i wzburzony, z podniesionym kołnierzem ubrania, z oczami płonącemi, z uszami gorejącemi.
Po drodze nerwowo śledził wszystkie dziesięć latarń gazowych, które spotkał na ulicy, i dopiero wówczas, gdy się znalazł sam w swym małym pokoiku przy ulicy Kościelnej – dopiero wówczas był w stanie zebrać poważnie wspomnienia całego wypadku i zapytać samego siebie: – Co to się stało?
Zdjął surdut i kamasze i siedział na brzegu łóżka, z rękami w kieszeni, powtarzając po raz siedemnasty słowa swej własnej obrony:
– Ale ja nie miałem zamiaru wywrócić tej lampy!
Wówczas przypomniał sobie, że w określonej chwili, gdy wymawiał słowa swego rozkazu, mimowoli chciał tego, o czem mówił i gdy widział lampę zawieszoną w powietrzu, czuł, że od niego zależało utrzymać ją w tej pozycji, choć nie mógł zrozumieć dlaczego.
Umysł jego nie był zbyt złożony; gdyby nie to, mógłby był na chwilę zastanowić się nad swem: chciał mimowoli, ogarniając w ten sposób najbardziej oderwane pytania, dotyczące działania woli; ale z tego całego zjawiska zdawał sobie sprawę tylko w sposób bardzo mglisty i niewyraźny. Idąc przeto, jak należy przypuszczać, drogą niejasno-logiczną, chciał osiągnąć dowód przez doświadczenie.
Wyciągnął rezolutnie palec ku świecy, a zebrawszy wszystkie siły ducha, i wiedząc doskonale, że popełnia czyn głupi, zawołał:
– Podnieś się!.
Ale po sekundzie jego wola omdlała. Jednak świeca się podniosła i przez oka mgnienie wisiała w powietrzu, a gdy p. Fothering konwulsyjnie otworzył usta, upadła z hałasem na stolik nocny, pozostawiając go w zupełnej ciemności, prócz nikłej czerwoności knota.
Chwilę pan Fothering siedział zupełnie nieruchomy.
– Ostatecznie, stało się – rzekł – ale jak to wytłómaczyć, nie wiem.
Westchnął i zaczął szukać w kieszeni zapałek. Nie znalazł, zatem wstał i po omacku szukał ich na stoliku.
– Chciałbym zapalić tę świecę – pomyślał – ale nie mam zapałki.
Szukał w surducie, ale i tam nie znalazł; wtedy mu przyszło do głowy, że cuda możliwe są i z zapałkami. Wyciągnął rękę i, marszcząc brwi w ciemności, rozkazał:
– Niechaj zapałka wpadnie mi do ręki!
Naraz uczuł jakiś lekki przedmiot, dotykający jego dłoni, i palce zamknęły się nad zapałką.
Napróżno jednak starał się zapalić ją, przekonał się, że była to zapałka szwedzka. Rzucił ją na stolik i pomyślał, że mógłby zażądać odrazu zapałki z płomieniem. Objawiwszy mocną chęć, ujrzał natychmiast, jak zapałka zapalała się na pokryciu tualety.
Podniósł ją żywo, lecz zapałka zgasła. Świadomość jego mocy rosła, i po omacku umieściwszy świecę w lichtarzu, rzekł.
– Dalej, zapal się, świeco!
Świeca natychmiast zajaśniała................THE MAN WHO COULD WORK MIRACLES
A PANTOUM IN PROSE
It is doubtful whether the gift was innate. For my own part, I think it came to him suddenly. Indeed, until he was thirty he was a sceptic, and did not believe in miraculous powers. And here, since it is the most convenient place, I must mention that he was a little man, and had eyes of a hot brown, very erect red hair, a moustache with ends that he twisted up, and freckles. His name was George McWhirter Fotheringay–not the sort of name by any means to lead to any expectation of miracles–and he was clerk at Gomshott's. He was greatly addicted to assertive argument. It was while he was asserting the impossibility of miracles that he had his first intimation of his extraordinary powers. This particular argument was being held in the bar of the Long Dragon, and Toddy Beamish was conducting the opposition by a monotonous but effective ˝So you say,˝ that drove Mr. Fotheringay to the very limit of his patience.
There were present, besides these two, a very dusty cyclist, landlord Cox, and Miss Maybridge, the perfectly respectable and rather portly barmaid of the Dragon. Miss Maybridge was standing with her back to Mr. Fotheringay, washing glasses; the others were watching him, more or less amused by the present ineffectiveness of the assertive method. Goaded by the Torres Vedras tactics of Mr. Beamish, Mr. Fotheringay determined to make an unusual rhetorical effort. ˝Looky here, Mr. Beamish,˝ said Mr. Fotheringay. ˝Let us clearly understand what a miracle is. It's something contrariwise to the course of nature done by power of Will, something what couldn't happen without being specially willed.˝
˝So you say,˝ said Mr. Beamish, repulsing him.
Mr. Fotheringay appealed to the cyclist, who had hitherto been a silent auditor, and received his assent–given with a hesitating cough and a glance at Mr. Beamish. The landlord would express no opinion, and Mr. Fotheringay, returning to Mr. Beamish, received the unexpected concession of a qualified assent to his definition of a miracle.
˝For instance,˝ said Mr. Fotheringay, greatly encouraged. ˝Here would be a miracle. That lamp, in the natural course of nature, couldn't burn like that upsy-down, could it, Beamish?˝
˝You say it couldn't,˝ said Beamish.
˝And you?˝ said Fotheringay. ˝You don't mean to say–eh?˝
˝No,˝ said Beamish reluctantly. ˝No, it couldn't.˝
˝Very well,˝ said Mr. Fotheringay. ˝Then here comes someone, as it might be me, along here, and stands as it might be here, and says to that lamp, as I might do, collecting all my will–Turn upsy-down without breaking, and go on burning steady, and–Hullo!˝
It was enough to make anyone say ˝Hullo!˝ The impossible, the incredible, was visible to them all. The lamp hung inverted in the air, burning quietly with its flame pointing down. It was as solid, as indisputable as ever a lamp was, the prosaic common lamp of the Long Dragon bar.
Mr. Fotheringay stood with an extended forefinger and the knitted brows of one anticipating a catastrophic smash. The cyclist, who was sitting next the lamp, ducked and jumped across the bar. Everybody jumped, more or less. Miss Maybridge turned and screamed. For nearly three seconds the lamp remained still. A faint cry of mental distress came from Mr. Fotheringay. ˝I can't keep it up,˝ he said, ˝any longer.˝ He staggered back, and the inverted lamp suddenly flared, fell against the corner of the bar, bounced aside, smashed upon the floor, and went out.
It was lucky it had a metal receiver, or the whole place would have been in a blaze. Mr. Cox was the first to speak, and his remark, shorn of needless excrescences, was to the effect that Fotheringay was a fool. Fotheringay was beyond disputing even so fundamental a proposition as that! He was astonished beyond measure at the thing that had occurred. The subsequent conversation threw absolutely no light on the matter so far as Fotheringay was concerned; the general opinion not only followed Mr. Cox very closely but very vehemently. Everyone accused Fotheringay of a silly trick, and presented him to himself as a foolish destroyer of comfort and security. His mind was in a tornado of perplexity, he was himself inclined to agree with them, and he made a remarkably ineffectual opposition to the proposal of his departure.
He went home flushed and heated, coat-collar crumpled, eyes smarting and ears red. He watched each of the ten street lamps nervously as he passed it. It was only when he found himself alone in his little bed-room in Church Row that he was able to grapple seriously with his memories of the occurrence, and ask, ˝What on earth happened?˝
He had removed his coat and boots, and was sitting on the bed with his hands in his pockets repeating the text of his defence for the seventeenth time, ˝I didn't want the confounded thing to upset,˝ when it occurred to him that at the precise moment he had said the commanding words he had inadvertently willed the thing he said, and that when he had seen the lamp in the air he had felt that it depended on him to maintain it there without being clear how this was to be done. He had not a particularly complex mind, or he might have stuck for a time at that ˝inadvertently willed,˝ embracing, as it does, the abstrusest problems of voluntary action; but as it was, the idea came to him with a quite acceptable haziness. And from that, following, as I must admit, no clear logical path, he came to the test of experiment.
He pointed resolutely to his candle and collected his mind, though he felt he did a foolish thing. ˝Be raised up,˝ he said. But in a second that reeling vanished. The candle was raised, hung in the air one giddy moment, and as Mr. Fotheringay gasped, fell with a smash on his toilet-table, leaving him in darkness save for the expiring glow of its wick.
For a time Mr. Fotheringay sat in the darkness, perfectly still. ˝It did happen, after all,˝ he said. ˝And 'ow I'm to explain it I don't know.˝ He sighed heavily, and began feeling in his pockets for a match. He could find none, and he rose and groped about the toilet-table. ˝I wish I had a match,˝ he said. He resorted to his coat, and there was none there, and then it dawned upon him that miracles were possible even with matches. He extended a hand and scowled at it in the dark. ˝Let there be a match in that hand,˝ he said. He felt some light object fall across his palm, and his fingers closed upon a match.
After several ineffectual attempts to light this, he discovered it was a safety-match. He threw it down, and then it occurred to him that he might have willed it lit. He did, and perceived it burning in the midst of his toilet-table mat. He caught it up hastily, and it went out. His perception of possibilities enlarged, and he felt for and replaced the candle in its candlestick. ˝Here! you be lit,˝ said Mr. Fotheringay, and forthwith the candle was flaring, and he saw a little black hole in the toilet-cover, with a wisp of smoke rising from it. For a time he stared from this to the little flame and back, and then looked up and met his own gaze in the looking glass. By this help he communed with himself in silence for a time.
˝How about miracles now?˝ said Mr. Fotheringay at last, addressing his reflection.
The subsequent meditations of Mr. Fotheringay were of a severe but confused description. So far, he could see it was a case of pure willing with him. The nature of his experiences so far disinclined him for any further experiments, at least until he had reconsidered them. But he lifted a sheet of paper, and turned a glass of water pink and then green, and he created a snail, which he miraculously annihilated, and got himself a miraculous new tooth-brush. Somewhen in the small hours he had reached the fact that his will-power must be of a particularly rare and pungent quality, a fact of which he had certainly had inklings before, but no certain assurance. The scare and perplexity of his first discovery was now qualified by pride in this evidence of singularity and by vague intimations of advantage. He became aware that the church clock was striking one, and as it did not occur to him that his daily duties at Gomshott's might be miraculously dispensed with, he resumed undressing, in order to get to bed without further delay. As he struggled to get his shirt over his head, he was struck with a brilliant idea. ˝Let me be in bed,˝ he said, and found himself so. ˝Undressed,˝ he stipulated; and, finding the sheets cold, added hastily, ˝and in my nightshirt–no, in a nice soft woollen nightshirt. Ah!˝ he said with immense enjoyment. ˝And now let me be comfortably asleep... .˝
He awoke at his usual hour...............