- promocja
- W empik go
Człowiek, który musiał umrzeć - ebook
Człowiek, który musiał umrzeć - ebook
Roman Wolak bez wątpienia jest draniem, który dzięki dobrym kontaktom z dawną esbecją, układom i łapówkom dorobił się fortuny na kontraktach z państwem polskim. Ale czy jest również mordercą wścibskiego dziennikarza? To pytanie gnębi znanego szwedzkiego publicystę Svena Olssona, w którego ręce trafia tekst o machlojkach Wolaka. Olsson przyjeżdża do Polski i… pada ofiarą zamachu terrorystycznego zorganizowanego przez faszystowską bojówkę.
Czy mordercy działali na zlecenie biznesmena lub stojących za nim służb specjalnych? Ktokolwiek jest winny, musi się mieć na baczności. Do gry wkracza bowiem tajemnicza mścicielka, która z pomocą byłego reportera Kuby Zimnego znajdzie i ukarze winnych, a przy okazji bez litości ujawni ciemne sprawki polskiej finansjery, polityki i mediów. Tylko czy jej prawda jest rzeczywiście prawdą? I czy tę prawdę o współczesnej Polsce gotów jest poznać czytelnik?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9963-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Impulsem do napisania tej powieści stały się prawdziwe wydarzenia. W połowie 2012 roku w środowisku dziennikarzy śledczych pojawiła się informacja o szantażowaniu jednego ze znanych biznesmenów szalenie kompromitującymi materiałami. W sprawę mieli być zamieszani agenci służb specjalnych, posłowie, dziennikarze i inni biznesmeni. Jak dotąd, zarzuty stawiane temu przedsiębiorcy nie potwierdziły się w najmniejszym stopniu i należy je uznać za mało wiarygodne, a zapewne fałszywe, stworzone tylko na potrzeby omawianego szantażu, w celu wyciągnięcia pieniędzy. Sprawa ta mnie zainspirowała, chciałbym jednak bardzo wyraźnie zaznaczyć, że opisywany przedsiębiorca nie jest postacią, którą wówczas rzekomo szantażowano, a jego przeciwnik nie jest tym prawdziwym dziennikarzem. Wydarzenia opisane w tej książce są zmyślone. Aha, dodam jeszcze całkowicie poważnie: nie zamierzam popełnić samobójstwa.PROLOG
Niedziela, 22 stycznia
Mężczyzna nazywał się Jarosław Stanowski i do niedawna był znanym dziennikarzem. Wisiał na skórzanym pasku przymocowanym do masywnego, stalowego haka wkręconego w sufit. Ciało zsiniało już i zaczęło śmierdzieć. Przy drzwiach posterunkowy kończył wstępne przesłuchanie jednego z sąsiadów, a dwaj inni policjanci pilnowali na klatce schodowej nielicznych gapiów, wymieniających spiskowym szeptem uwagi i podejrzenia.
Trzej technicy oznaczali ślady, zabezpieczali odciski palców, fotografowali poprzewracane meble, stłuczone szklanki, zalane kawą papiery, siniaki i zadrapania na ciele. Śledczy z wydziału kryminalnego łamali procedury, paląc papierosy przy oknie. Gdy zobaczyli przybysza, zmieszani zdusili niedopałki w słoiku. Taka szycha? Tutaj?
Generał uspokoił ich gestem dłoni, jakby chciał powiedzieć: nie przeszkadzajcie sobie, mnie tu nie ma.
Uważnie, tak jak go poproszono, obejrzał całe pomieszczenie, a potem ciało – i był już pewien, że to ściema. Drań próbował wyprowadzić ich w pole, wciągnąć na minę. Do czego to doszło?! Tyle razy ostatnio mieli do czynienia z pozorowaniem samobójstwa, a ten szaleniec wymyślił sobie coś zupełnie odwrotnego. Niby taki niepokorny, zaangażowany i przejęty dziennikarz, a w rzeczywistości zwykły furiat. Nie da się tak łatwo zmylić tropów, chłopcze.
– Rozmawiałem z lekarzem, jest przekonany, że próbował upozorować morderstwo – powiedział do śledczych z ledwie wyczuwalnym naciskiem i sugestią: dobrze by było, żebyście odnieśli podobne wrażenie. – Oczywiście trzeba poczekać na sekcję, jednak na moje oko też to tak wygląda.
– Tylko po co?
– To szajbus. – Śledczy odchrząknął i powiedział już całkowicie poważnie: – Jeden z tych… wie pan, szefie, przeświadczonych, że cały świat skrzyknął się przeciwko nim, wszędzie są szpiedzy, zabójcy na zlecenie, podsłuchy i pułapki. Jak taki wchodzi do knajpy, od razu myśli, że kelner mu wsadzi pluskwę pod serwetkę.
– Hm…
– Rok temu złożył doniesienie na Wilczej, że niby poluzowano mu śruby w kołach, żeby spowodować wypadek.
– O, nie wiedziałem – skłamał generał. Dokładnie przejrzał informacje na temat denata z policyjnych baz danych. Trochę tego było – i dobrze. W razie problemów łatwo będzie zrobić z niego paranoika. Ech, chłopie, po co ci były te wszystkie wojny? Nie wiedziałeś, że przyciągną czarne wizje, nieoczekiwane kontrole, nagłe zatrzymania i błędy w wynikach testów na obecność alkoholu we krwi? Wybrałeś sobie wrogów, którzy mają duże możliwości w kreowaniu alternatywnej rzeczywistości.
– Zarzekał się, że widział kogoś przy samochodzie, dał nam nawet jakieś lewe ekspertyzy. Oczywiście oskarżył Wolaka. – Śledczy wskazał na stół wypełniony po brzegi stosami materiałów o Romanie Wolaku, jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, przedsiębiorcy kontrolującym biznesy głównie w sektorze chemicznym, ale też w branży nowych technologii, medycynie, na rynku surowcowym i wielu innych. – To był jego konik. Dopaść Wolaka.
Generał uśmiechnął się nieszczerze.
– Już widzę, jak miliarder na kolanach luzuje mu koła w aucie – zadrwił, choć doskonale wiedział, że śledczemu chodziło o sprawstwo kierownicze, zlecenie lub podżeganie, a nie czynny udział. Nie miało to żadnego znaczenia wobec faktu, że prokurator po sprawdzeniu odmówił wszczęcia śledztwa.
– Każdy ma swojego hyzia.
– Ale żeby od razu popełniać samobójstwo? – Generał obszedł ciało i wskazał na tkwiący w suficie solidny hak. Poza kwadratową sztabą przytwierdzoną czterema śrubami zabezpieczał go jeszcze specjalny płaskownik. Konstrukcja robiła wrażenie solidnej i trwałej. – On sobie specjalnie pod szubienicę to zamocował?
– Hak na worek bokserski. Sąsiedzi mówią, że dawniej boksował. Bardzo dawno temu.
– Aha.
– Gdyby nie dorwał go prawicowy świr, to może byłby całkiem fajny facet. Podobno w młodości nieźle sobie poczynał. Można było z nim normalnie wypić i pobalować. Potem… zwariował.
– Coś tam z młodości mu zostało – wtrącił drugi śledczy. – Tuż przed… zdarzeniem przynajmniej sobie pociupciał.
Policjanci zarechotali. Na widok uniesionych brwi generała jeden z nich wyjaśnił:
– Parę godzin przed śmiercią spotkał się z przyjacielem, wykładowcą z uniwersytetu, niejakim Jaworskim. To niezły knur, nie przepuszcza żadnej, jeśli tylko może. Rąbie te studentki, aż wióry lecą. Wiem, bo wykładał też u nas, w Legionowie. Naprawdę ma fatalną opinię, mimo że dzieli się z przyjaciółmi.
– Stanowski był jego przyjacielem?
– Najlepszym. Razem mieszkali na studiach. Wciąż się spotykali. No i ten Jaworski w sobotę sprowadził na imprezę do knajpy dwie laski. Młode, zabawowe. Skończyli we czworo w jego mieszkaniu na Starówce.
– Docentom teraz nieźle się powodzi – dodał drugi śledczy.
– Jaworski to telewizyjna szycha – wyjaśnił jego partner. – Sporo bierze za występy w TV.
Generał nie przyznał się, że stosunkowo dobrze zna Jaworskiego. Kilka razy mieli okazję porozmawiać na różnych imprezach i balach obstawianych przez celebrytów.
– Ktoś go już przesłuchał?
– Wstępnie, przez telefon. Sąsiad, który znalazł zwłoki, zanim dał sygnał na sto dwanaście, zadzwonił do Jaworskiego. Docent zgłosił się do nas i powiedział, że jest kompletnie zaskoczony, bo Stanowski nigdy nie mówił o samobójstwie. Tak jak mówiłem: dobrze się bawili w nocy, przeleciał jakąś Biankę czy Dankę, następnie wyszedł od Jaworskiego i wrócił do domu.
– A potem się okaleczył i powiesił – podsumował generał.
– Właśnie.
– Ten Jaworski sądzi, że to morderstwo?
Generał napiął mięśnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Mogła być bardzo znacząca.
– Nie, nie. Nie był specjalnie przekonany do swojej tezy. Przyznał, że Stanowski był przegrany, zgorzkniały, porywczy i nieprzewidywalny. Nie szło mu ostatnio. Media nie chciały z nim współpracować, założył jakiegoś bloga, ale i tam prawnicy ciągle blokowali mu wpisy. Mógł targnąć się na życie pod wpływem nagłego impulsu. Dodatkowo mocno schudł, chorował, skarżył się na jakieś bolesne dolegliwości, ale szczegółów Jaworski nie znał.
„Choroba dobrze koresponduje z samobójstwem w protokołach prokuratorskich – pomyślał generał. – Ileż to pięknych dolegliwości można dopisać w rubryce: motyw. A tu dodatkowo mamy kłopoty finansowe, kryzys osobowości powiązany z przekwitaniem, porażki zawodowe i osobiste. Może z tą Bianką czy Danką też mu nie poszło najlepiej i oto efekt. Pięknie się składa”.
Śledczy chyba nie miał już nic do dodania, więc tylko pokręcił głową w zadumie.
– Kto się zabija zaraz po seksie? Musiał być naprawdę szurnięty.
Generał zasalutował niedbale, uścisnął dłoń oficerom i mruknął coś pod nosem na pożegnanie. Przed wyjściem jeszcze raz zerknął na dziennikarskie materiały na stole. Nie było wątpliwości, że Stanowski celowo je tam poukładał. Z pewnością marzył o tym, by zostały włączone do akt śledztwa. Dowody, które śledczym i mediom mogłyby podpowiedzieć: „Tu znajdziecie odpowiedź na pytanie, kto jest winny. To on mnie zamordował!”.
„Problem w tym, chłopcze – pomyślał jeszcze – że nikt cię nie zamordował. Sam sobie założyłeś stryczek i nie możesz nawet liczyć na dołączenie do teczki »seryjny samobójca«, którą pewnie kiedyś, za dwadzieścia pięć lat, weźmie pod lupę jakieś Archiwum X. Ale i ono nie powiąże tej sprawy z żadnym miliarderem, bo materiały o Wolaku… wyciągnę z akt, kiedy już umorzymy sprawę. Był trup, a za chwilę już nie będzie”.
Z tego, co przeczytał dziś w pospiesznie przygotowanym przez rzecznika prasowego researchu, ten dziennikarz nie był lubiany i prawie nie miał przyjaciół. Nawet Jaworski nie będzie szukał dziury w całym, żeby nie narażać się na zerwanie współpracy z Wolak Investments.
Był przyjaciel, nie ma przyjaciela.
Generał wyszedł z mieszkania dziennikarza i powoli ruszył do niepozornego prywatnego auta. Przysługiwał mu samochód służbowy, luksusowa limuzyna z kierowcą, ale w tego typu sprawach wolał uniknąć tłumu świadków. Są spotkania, na które nawet ministrowie chadzają piechotą i bez ochrony BOR-u. „Co niestety – dodał w myślach z przekąsem – nie zawsze ich chroni”.
Wsiadł do samochodu, zapiął pasy, pomodlił się, by silnik zapalił bez problemów, co w wypadku starego, mało używanego kombi wcale nie było takie pewne, wrzucił bieg i ruszył niespiesznie w kierunku domu. Jednak zanim dojechał do siebie, przystanął nieopodal pobliskiego parku, wyszedł z auta z kupioną niedawno komórką na kartę i oddalił się od wozu na kilkanaście kroków. Za drzewem rozpakował komórkę, włożył kartę i uruchomił telefon. Bateria pokazała stan połowicznego naładowania. Wystarczy, jak zwykle. Wystukał numer, który znał na pamięć, i przyłożył aparat do ucha.
– Byłem na miejscu – powiedział bez wstępów, gdy usłyszał głos Pierwszego. – Nie wygląda za dobrze.
– Hm… Jak bardzo niedobrze?
– Upozorował to tak, żeby… sam wiesz… Trzeba będzie się trochę… napracować, żeby nie było kłopotów. – Generał delikatnie sugerował, że jego rola w tej sprawie wciąż może być istotna i CENNA. Niezwykle cenna. W końcu ryzykuje karierę, stawia na szali dwadzieścia pięć lat nieskazitelnej służby. No, może prawie nieskazitelnej. – Nie wiem, co znajdziemy w jego komputerach, ale cały się obłożył papierami na temat naszego… figuranta.
– Dasz radę… coś z tym zrobić? – Pierwszemu chodziło o usunięcie „niezwiązanych z samobójstwem dokumentów”, tak by nie robiły bałaganu w aktach. Prokuratura szybko wykluczy udział osób trzecich w zdarzeniu, ale lepiej zadbać też o akta. Kto wie, czy kiedyś nie trafią do jakiejś sejmowej komisji, gazet czy innego gówna.
– Jak tylko prorok umorzy, się posprząta. No, chyba że coś jeszcze zostawił…
– Gówno może. Trup i tyle.
– No, trup.
– Dziennikarzy nie było?
– Żadnego. Mają to w dupie. W razie czego przygotowaliśmy odpowiedni PR. Sprawa pewnie w końcu trafi na afisz, jak się dowiedzą prawicowe gazety, ale nie sądzę, żebyśmy musieli się przejmować.
– Kto je czyta? To nie media, tylko oszołomy. Nikt nie traktuje ich poważnie.
– Właśnie.
Generał cmoknął, oblizując wargi tak głośno, że w uszach jego rozmówcy zabrzmiało to jak namiętny odgłos z artystycznego filmu pornograficznego. Od wakacji Pierwszy miał sporo do czynienia z takimi filmami i ciągle o nich myślał. Szczególnie że ostatnie problemy, które rozwiązywał, także dotyczyły sfer… intymnych.
– A ten… jak mu tam… – spytał tymczasem generał, by zwrócić uwagę, że nie tylko jego rola w tej sprawie jest istotna.
– Olsson?
Generał oczyma wyobraźni zobaczył, jak przegrany, przygnębiony samobójca Stanowski siada do komputera i coraz bardziej nerwowo klika wielokrotnie w przycisk ściągania poczty. Nie nadchodziła, a on mógł tylko klikać i przeklinać. Pieprzony Sven Olsson. Szwed tyle razy opowiadał o tym, że trzeba pomagać dziennikarzom śledczym w innych krajach, a gdy przyszło co do czego, nawet nie odpowiedział na mejla.
– Właśnie, co z nim?
– Pewnie nawet nie wie, że jest… zamieszany. Nie odpowiedział na mejla i he, he – Pierwszy zarechotał – już nie odpowie. Problem rozwiązany.
– Mamba pożarła, tematu nie ma?
– Otóż to.
– Jesteś pewny, że hakerka nie zostawiła śladów?
– Jest najlepsza.
– No to git. Sprawa zamknięta.
– Tak. Zamknięta…
Zaraz po pożegnaniu generał rozłożył telefon na części i rozrzucił je w różnych kierunkach, a trochę dalej upuścił zniszczoną kartę. Pierwszy – człowiek, z którym przed chwilą rozmawiał – preferował inny sposób zacierania śladów po kontaktach ze swoimi wiewiórkami, ale trudno zmienić stare nawyki.
Wrócił do domu w doskonałym humorze. Zarwał noc, jednak dzięki temu spółka ochroniarska, w której miał niejawne udziały, zyska kolejny niezły kontrakt i będzie mogła wypłacić niemal równie znaczącą premię jego żonie, zatrudnionej na mało wymagającym i pozornie źle płatnym stanowisku konsultanta do spraw szkoleń.
Nie będzie mu żaden chuj mówił, że jest frajer, bo byle dyrektorzy w Komendzie Głównej potrafią się lepiej ustawić niż całe szefostwo.
Wchodząc do ciepłego łóżka, wygrzanego przez nieco może za duże, rumiane ciało Basi, po raz ostatni tego dnia pomyślał o Romanie Wolaku – człowieku, który zarabiał miliardy na kontraktach z państwem, uczestniczył w niemal każdej złodziejskiej prywatyzacji, miał w kieszeni polityków, agentów, dziennikarzy i… policjantów. To dzięki takim ludziom jak on Wolak mógł przez tyle lat kosić kasę z funduszy emerytalnych, wykorzystywać cynki przy prywatyzacjach, robić złote interesy z państwowymi spółkami, zawsze liczyć na korzystny kredyt w banku oraz pobłażliwość wszelkich tajnych i jawnych państwowych służb. Nikt nie prześwietlał podejrzanych interesów przedsiębiorcy, nie zadawał trudnych pytań, nie oczekiwał szczerych odpowiedzi. Mimo wielu politycznych zawieruch biznesmen pozostawał nietykalny.Rozdział 2
Wtorek, 21 lutego
Rose Friedman cierpliwie czekała, aż makler sprawdzi dyspozycje. Zerkał na nią ukradkiem, rumienił się coraz bardziej i udawał, że część poleceń sprawia mu bliżej nieokreślone kłopoty. Była to w jego wypadku zwykła reakcja na trudne do zdefiniowania podniecenie, które nie mogło znaleźć ujścia w jakiś naturalny sposób. W końcu chrząknął i zagadnął:
– Jest pani pewna, że chce pani zdecydować się na tak duże zaangażowanie w obligacje hiszpańskie, Irene?
Znał ją pod nazwiskiem Irene Rossen i był wyraźnie pod urokiem tej niezbyt wysokiej, zgrabnej i zadbanej kobiety, z twarzą pokrytą dokładnym makijażem, ze wspaniałymi, podkreślonymi czerwoną szminką ustami oraz pełnymi piersiami. Nie wiedział, że jej stanik wypełnia dodatkowo spora porcja waty, skóra pozbawiona makijażu jest pełna skaz i śladów po źle leczonym trądziku, cała postać wydaje się wręcz chłopięca, a wspaniałe długie blond włosy to tylko dobra, markowa peruka, skrywająca niezbyt twarzową fryzurę z krótko przyciętych, brązowych loków. Nikt, kto widział prawdziwą Rose, nie śmiał o niej powiedzieć, że jest atrakcyjna, a tym bardziej piękna. Często brano ją za mężczyznę, na którym nie zawieszali wzroku nawet pijacy w knajpach. Ale ucharakteryzowana i przebrana za lalkę, w czerwonych, dziesięciocentymetrowych szpilkach robiła wrażenie na niemal każdym mężczyźnie znudzonym monotonnym małżeńskim pożyciem lub losem przymusowego singla.
– Rząd hiszpański dał przecież dodatkową zachętę, podnieśli oprocentowanie.
– Cóż, z powodu kłopotów budżetowych ma problem z pozyskaniem finansowania…
„Bardziej ufam Hiszpanom niż Włochom – pomyślała Rose – tak jak bardziej ostatnio wolę literaturę hiszpańską niż włoską, jeśli w ogóle mam czytać beletrystykę, bo prawdę mówiąc, musisz wiedzieć, Mark czy Clark, że ponad wszelką beletrystykę przedkładam biografie i książki historyczne. Fikcja kompletnie mnie nie interesuje. Niewiele można się z niej nauczyć, a ja jestem wyjątkowo praktyczną suką”.
– Lubię ryzyko, Mark.
– Clark – poprawił z grymasem nieśmiałego uśmiechu.
– Właśnie, Clark.
– Cóż, zauważyłem, Irene. Ta ostatnia pozycja… no więc ona wydaje mi się szczególnie… no właśnie, ryzykowna.
– I taka jest. Sam lubisz powtarzać: więcej ryzyka, więcej zarobku, prawda?
_– No risk no fun_ – powtórzył znów wyświechtany slogan i oblał się pąsowym rumieńcem.
Ech, ci Anglicy. Ciągle mają z tym problem.
– Właśnie – szepnęła z zalotnym uśmiechem.
Clark chrząknął, z trudem przełykając ślinę.
– Możesz stracić cały pakiet, Irene. Jeśli Rumuni nie przyznają koncesji SuperTV, może być niezwykle ciężko odzyskać te pięć milionów wpakowane w niezabezpieczone obligacje. Duże ryzyko. Nie wierzyłbym specjalnie w uczciwość lokalsów.
„Lokalsów? Ależ z ciebie dupek, Clark”. Myśli Rose były dalekie od spokoju, ale nie zmieniła wyważonej pozy, którą przybrała specjalnie na użytek maklera. „Możesz uważać mnie za taką cipę, jaką jesteś sam, Clark. Irene to rzeczywiście cipa”.
– Jeśli jednak to ja będę miała rację, dużo zarobimy, prawda?
– No tak – przyznał Clark. – Choć i tu musi zostać spełnionych parę warunków. Głównie debiut giełdowy, bo bez niego może być trudno odsprzedać taki pakiet akcji, jeśli byśmy zamienili bondy… to znaczy obligacje na udziały w spółce. Płynność jest niezwykle ważna. Bez płynności… No, chyba że trafi się inwestor branżowy. Poza tym…
– Tak?
– Nie będę ukrywał, Irene, że po twojej dyspozycji sam postanowiłem sprawdzić, czy to dobra inwestycja. No i przejrzałem gazety, zadzwoniłem, do kogo trzeba, no i…
– Nie podzielono mojego optymizmu?
– Delikatnie mówiąc… W tym rozdaniu zostanie przyznana tylko jedna koncesja, a największe szanse ma RumTV. Prawdę mówiąc, SuperTV nie jest wymieniana w gronie faworytów. Jest na ostatnim miejscu w konkursie. Musiałby się zdarzyć cud…
– Dzięki temu właśnie zarobek będzie największy, Clark. Czyż nie? – Irene wstała od stolika. – Czy wszystko omówiliśmy?
– Oczywiście. – Clark także wstał.
– W takim razie do zobaczenia, Clark.
Ujął jej dłoń i speszony uciekł wzrokiem. Przeklęte pąsowienie. Nigdy nie miał tak dziwnej, a zarazem seksownej klientki. Nigdy nie marzył nawet o takiej kobiecie, a wydawało mu się, że Irene go kokietuje. Gdy już wychodziła, chrząknął jeszcze.
– Zapytam wprost, Irene – zawołał za nią. – Czy sądzisz, że to dobry pomysł, żebym wpakował w te bondy swoje oszczędności?
– W które? Hiszpańskie czy SuperTV? – spytała z uśmiechem Irene.
– SuperTV.
Ledwo przeszło mu to przez usta. Nie powinien rozmawiać z klientką w taki sposób. No, ale raz się żyje. Poza tym musiał się upewnić. _No risk no fun_, ale lepiej nie iść na całość w kasynie, chyba że ma się znaczone karty. Ona musiała coś wiedzieć. Inaczej nie pakowałaby się w tę Rumunię. Miała cynk. Pewny cynk. Jak ci vipowscy klienci ze ślepymi portfelami, którzy zawsze potrafią w ostatniej chwili uciec z tonącego okrętu bądź trafić superokazję na pięć minut przed ogłoszeniem świetnego newsa. Znajomości były dziś łatwo przeliczalne na żywą gotówkę. Czasem bardzo ciężką gotówkę.
Irene już kilka razy miała nosa. I była zbyt pewna siebie, by chodziło tylko o nos. Ktoś jej dał przeklęty cynk.
– Myślę, że to bardzo dobry pomysł, Clark. Ale sam musisz zdecydować.
– Oczywiście.
– W końcu ryzyko nie jest małe.
– Tak, Irene.
– Zatem do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
♦
Wyszła z budynku starego banku Backly i taksówką udała się do robotniczej części Southwark, gdzie w niewielkim parku na ławce czekał już na nią samotny mężczyzna w dobrym garniturze i grubym, rozpiętym płaszczu. Mimo chłodu mężczyzna miał gołą głowę. Rose ucałowała go w oba policzki i chwyciła pod ramię.
– Przejdźmy się.
– Oczywiście, Mariko.
Obiecała sobie kiedyś, że nigdy już nie użyje nazwiska Mariki Shiraz, które kiedyś przydało jej się przy pierwszych kontaktach ze Svenem Olssonem, ale dla Jonathana Birminghama postanowiła zmienić swoje zasady. Przeczytała w jego komputerze, że najbardziej lubi oryginalne imiona na M. Dzięki temu, że Jonathan prowadził zadziwiająco szczery pamiętnik i nawet nie zabezpieczał go hasłem, wiedziała o wielu innych jego upodobaniach. Nie musiała zatem robić zbyt wiele, by pozyskać przyjaźń pana Birminghama.
On w końcu marzył tylko o prawdziwej miłości, którą można zdobywać miesiącami, o kobiecie, która nie pragnie od razu seksu, ceni za to długie spacery i szczere rozmowy, pełne wzniosłych słów. Z jego konta medycznego wyczytała, że przyjmuje leki antydepresyjne i ograniczające potencję. Wiedziała, że w tym przypadku nie będzie musiała specjalnie się starać. _No sex no fun._ Jonathan był wyjątkowym dżentelmenem.
– Nie mogę uwierzyć, że wciąż masz ochotę tracić na mnie czas.
– Och, jesteś zbyt skromny. Uwielbiam spacery z tobą.
– Powiedziałem mamie, że się spotykamy – wyznał.
Chwyciła go za obie dłonie i ścisnęła mocno.
– Cieszę się, Jonathanie.
– Ja również, Mariko.
„Jakież to kurewsko angielskie. Jakbym oglądała jakąś ekranizację Austen czy Forstera. Zaraz się popłaczę. Słyszałeś kiedyś o dzieciach nocy, o bachorach z dworca ZOO, pokręconych pokurczach przeznaczenia, diabelskich pomiotach, które nigdy nie powinny się narodzić? Z nimi takie sprawy załatwia się zupełnie inaczej i – wierz mi, Jonathanie – znacznie przyjemniej”.
Zatrzymali się w cieniu wierzby i Jonathan zatonął w jej oczach. Przez chwilę miała wrażenie, że zbliży usta i wreszcie ją pocałuje. Rzeczywiście, zaczęło to przypominać jakąś powieść wiktoriańską. Pocałunek na dziesiątej randce. Jak na Jonathana to i tak całkiem nieźle. Jednak nie pocałował jej. Umknął wzrokiem speszony.
– Jak w pracy? – zapytała.
Odetchnął, szczęśliwy, że udało im się zejść na mniej drażliwy temat. Zadrżał, jakby było mu zimno, a Rose pomyślała, że specjalnie nie zapina płaszcza i nie nosi czapki, żeby w razie czego mieć wytłumaczenie dla tych latających rąk i nadmiernego podekscytowania.
– Wszystko idzie w dobrym kierunku. Powinniśmy do końca roku zamknąć transakcję rumuńską i zająć się rynkiem węgierskim.
– Dostaniesz premię?
– Mieliśmy z tym dużo pracy, więc liczymy na pokaźną gratyfikację. Na _emerging markets_ zarabia się najlepiej, tak jak ci tłumaczyłem.
– Zupełnie nie mogę tego pojąć. – Rose nieco zbyt teatralnie przewróciła oczami. – Przecież to oni przyjeżdżają do nas po pracę. To jest niepojęte. Biedacy jadą do bogatych krajów, a bogaci biją się o kontrakty u biednych.
– Och, to całkiem proste. Rynki wschodzące są znacznie bardziej chłonne od rozwiniętych, na których nie ma takiego potencjału rozwojowego, Mariko. Każdy nowy towar wprowadzony na taki świeży rynek będzie się sprzedawał znacznie lepiej niż u nas, bo nie ma takiej konkurencji, a i społeczność lokalna jest teraz bardziej spragniona dóbr dawniej zakazanych. Społeczeństwo jest pozornie biedniejsze, ale można mu ów towar wcisnąć po wyższej cenie niż u nas, a jakością nie trzeba się tak przejmować. Dzięki wejściu do Unii społeczność staje się bogatsza, imigranci przesyłają pieniądze rodzinom w kraju, w gospodarce jest więcej pieniędzy, rośnie inflacja i zwiększa się popyt na towary luksusowe. Tak już jest. To taki obieg zamknięty. Oni zarabiają na przykład w Anglii, a ich ciężko zarobione pieniądze wracają do nas poprzez kontrakty z takimi firmami jak nasza.
– Żebyście mogli za nie zamawiać lodziki u Rumunek i Ukrainek w burdelach w Soho – syknęła po szwedzku. – Zrobić ci lodzika?
Jonathan rozdziawił usta, zdziwiony.
– Przepraszam, nie zrozumiałem.
– To po szwedzku – wyjaśniła. – W Szwecji mawia się: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze.
– U nas też tak się mawia, Mariko – uśmiechnął się Jonathan. – Anglia nie ma wiecznych wrogów ani wiecznych przyjaciół. Wieczne są tylko interesy.
Marika znów przewróciła oczami, a Rose uszczypnęła ją złośliwie w tyłek.
– Jesteś taki mądry, Jonathanie.
– To nic takiego, Mariko, po prostu moja praca. Ty w swojej branży przecież też wiesz znacznie więcej ode mnie. Ja nie mam zielonego pojęcia o hodowli kotów.
– Koty to mądre zwierzęta.
– Uwielbiam koty.
– Więc jesteście już pewni, że dostaniecie koncesję?
– Wciąż jeszcze nikt nie wie, że stoimy za SuperTV – szepnął. – Nie wolno ci nikomu o tym powiedzieć.
Uśmiechnęła się łagodnie, przycisnęła palec wskazujący do ust i mrugnęła do niego.
– Tajemnica. Będę milczeć jak grób.
Znów zadrżał, podekscytowany.
– Właśnie. Naprawdę pilnie strzeżona.
– Ale skąd macie taką pewność?
– Tak jak ci mówiłem, to transakcja wiązana. Rząd sprzeda Rumunom taniej transportery opancerzone, a oni przyznają nam prawa telewizyjne. To się nazywa umowa offsetowa. Tyle że w normalnych krajach takie ustalenia są dokonywane przy otwartych drzwiach – albo chociaż uchylonych. A tu jest tajne przez poufne, bo akurat w tym przypadku tak jest lepiej. Ich rząd nie chce przyznawać się do układów z Brytyjczykami, gdyż ostatnio opinia publiczna oczekuje zbliżenia z Rosją i Turcją, jakby zapominała o tych skandalach i zbrodniach, za którymi stoją ekstremiści popierani przez te kraje lub wręcz się z nich wywodzący. No więc robimy po cichu mały szacher-macher i nie ujawniamy się jako udziałowcy w SuperTV.
– Naszemu rządowi opłaca się sprzedać taniej te transportery?
– I tak wychodzą z użycia. W zasadzie moglibyśmy im je dać za darmo. – Jonathan roześmiał się wesoło.
„Ależ ty jesteś mądry, Jonathanie”. Rose skrzywiła się w duchu.
– Genialne.
– Po prostu biznes.
– Skąd masz pewność, że was nie oszukają?
– Mamy odpowiednie umowy, a poza tym… Każdy zarobi, ich notable także. To niemal modelowi przedstawiciele _predatory state_.
_– Predatory state_?
– Państwa drapieżnika – wyjaśnił Jonathan. – W młodych demokracjach tworzy się kasta panująca, żerująca na państwie, prowadząca jego rabunkową eksploatację i uniemożliwiająca innym, spoza grupy, wejście do interesu.
– To wasi partnerzy?
– W biznesie nie ma sentymentów. Obecnie jedynym udziałowcem SuperTV jest fundusz celowy, który zbiera kapitał potrzebny spółce na wykup koncesji poprzez emisję obligacji na lokalnym rynku.
– Wystarczy tych pieniędzy? Co będzie, jeśli inni konkurenci zaproponują więcej, niż będzie miała SuperTV?
– Nie ma takiego zagrożenia. Głównym warunkiem przyznania koncesji nie jest cena, tylko propozycje programowe. Mamy już ustalone, że SuperTV zbierze pięćdziesiąt milionów funtów kapitału na inwestycje. To w zupełności wystarczy, nawet jeśli konkurenci zaproponują dwa razy więcej.
– Wy wpłacacie kapitał?
– Nie wolno nam. Ktoś mógłby odkryć powiązanie, nawet gdybyśmy użyli spółek cypryjskich. Ale mamy pewność, że obligacje się sprzedadzą. – Ściszył głos. – Lokalni kacykowie z Rumunii są wprowadzeni w temat, aktualnie wyprzedają całe majątki, żeby wpłacić kapitał na SuperTV. Wiedzą, że potem wykupimy te udziały ze stuprocentową premią. Świetnie zarobią.
– A wam… będzie się to opłacało?
– Wydamy sto milionów funtów, a za trzy lata będziemy mieli stację wartą miliard. Czy to nie jest opłacalne?
– Och, Jonathanie, jak ty to cudownie obejmujesz myślami!
♦
Jonathan Birmingham nie był nikim szczególnie ważnym. Sprawował funkcję prostego analityka w dziale inwestycji podwyższonego ryzyka w funduszu Bena Statmana, specjalizującym się w rynkach wschodzących. Nie podejmował decyzji ani nie brał udziału w żadnych procesach decyzyjnych. Robił tylko analizy dla akcjonariuszy i kluczowych klientów. Jednak dzięki temu należał do niewielkiego grona osób dopuszczonych do sekretów firmy. Niezbyt dobrze czuł się z tajemnicami, dlatego dość chętnie dzielił się nimi z mamą i najbliższymi przyjaciółmi. A Marikę, choć znał ją zaledwie od kilkunastu tygodni, uważał za najbliższą przyjaciółkę, a nawet kogoś więcej.
♦
Rozstali się tuż po czwartej. Rose musiała zadzwonić z telefonu na kartę do kolejnej osoby, z którą umówiła się na spotkanie. Jej rozmówca odebrał dopiero po dziesięciu sygnałach.
– Czekam już kwadrans – powiedział z wyrzutem.
– Przedłużyło mi się poprzednie spotkanie.
– Kiedy będziesz?
– Za dwadzieścia minut.
Rozłączył się.
Rose wróciła do City, wyjęła z torby chustę i zawiązała ją na głowie. Przed szybą wystawową Harry’s Bar założyła dodatkowo duże okrągłe okulary z lat siedemdziesiątych i uśmiechnęła się do siebie. Cholera, wyglądała jak Doris Day albo Audrey Hepburn. Naprawdę niezła laska. Przeszła dwie przecznice i niemal wpadła na Donalda Prescota, czekającego przed barem wietnamskim. Weszli do środka i usiedli w rogu sali. Rozmawiali przyciszonym głosem.
– Kiedy w końcu pozwolisz mi o tym napisać?
– Jeśli to zrobisz teraz, nic się nie wydarzy. Spalisz transakcję i temat. Spłonie, uleci z dymem. Nie będzie go. Rozumiesz?
– A jak ktoś mnie ubiegnie?
– Nikt nie ma takiego źródła.
– Skąd mogę być pewien, że mnie nie oszukujesz?
– Czy kiedyś cię oszukałam?
– Nie, Irene.
Znał tylko jej imię i słusznie przypuszczał, że jest fałszywe. Nigdy nawet nie widział jej oczu. Tylko uszminkowane usta, pokryte grubym makijażem policzki i własną gębę odbijającą się od wielkich okularów. Ale to dzięki niej stał się gwiazdą. W ciągu ostatnich miesięcy opublikował dziesięć znaczących tekstów w „The Daily Blurb”. Te artykuły wywołały poruszenie na szczeblu rządowym i błyskawicznie wywindowały jego karierę.
Cholera, kto by pomyślał, że w tabloidzie pojawią się tak dobre i poważne reportaże. Jeszcze rok temu mógł najwyżej pomarzyć o takich materiałach, o jedynkowych tekstach zmieniających historię. Dziś był niemal stałym komentatorem BBC w sprawach nadużyć władzy, afer budżetowych i porozumień z Unią Europejską. Podobno sama Margaret Thatcher doceniała jego teksty i od niedawna zaczynała dzień od lektury „The Daily Blurb”. Rzekomo mawiała przy tym:
– Zawsze powtarzam, że siła tkwi w człowieku, a nie w instytucji.
Żelazna Dama była już emerytką, ale takie zdanie zamieszczone w plociuchu potrafiło zrobić celebrytę nawet z grubawego i niezbyt atrakcyjnego wizualnie Donalda.
W styczniu ubiegłego roku cieszył się, że jego tekst o gwałtach na nastolatkach w szkole specjalnej dostał się na drugą kolumnę, a niedawno odbierał zasłużone gratulacje za ujawnienie potężnych długów Grecji, zachwiań na rynkach walutowych i wycieku danych klientów VIP z niemieckich oraz szwajcarskich banków. Wszystko dzięki Irene – to ona jest źródłem informacji, na którym nigdy się nie zawiódł. Takim, o którym marzy każdy dziennikarz.
– No dobrze, to co robimy?
– Przygotuj się na przyszły tydzień. Po zamknięciu zapisów na obligacje nie będzie już odwrotu. Nikt nie zdoła się wycofać. Zostanie zaledwie tydzień do ogłoszenia zwycięzcy przetargu na koncesję i wtedy im przywalisz.
– Z siłą atomu – syknął Donald.
– Broń masowego rażenia. Czyż nie tak cię nazywają?
Poczerwieniał. To określenie podobno wymyśliła księżna Kate. Zanim jeszcze zaszła w ciążę. Stał się bronią masowego rażenia, ale tylko dzięki swojej tajemniczej informatorce.
– Jak sądzisz, na czym powinienem się skupić? Na co położyć główny nacisk?
– Nie wiesz?
– Wiem, tylko…
„Pieprzeni dziennikarze. Trzeba im tłumaczyć od początku do końca, po dziesięć razy. A i tak jest prawie pewne, że się pomylą w szczegółach i zaliczą wtopę”.
– Tytuł powinien brzmieć tak: _Brytyjski rząd korumpuje Rumunów w zamian za kontrakt na przestarzałe pojazdy opancerzone_.
– Mocne. Ale… za długie.
– To go skrócisz. Duży tytuł: _Rząd korumpuje Rumunów_. A w podtytule dasz resztę.
– Dobrze.
– Dalej musisz uderzyć w manipulację i przejmowanie niezależnych mediów w sojuszniczym kraju. Próbujemy po cichu kupić telewizję. W tym celu podszywamy się pod mało znaną firmę, a jednocześnie obiecujemy lokalnym politykom odkupienie ich udziałów za znacznie wyższą cenę.
– Polityczna korupcja.
– Zwyczajna korupcja.
– Nieźle. Co jeszcze?
– Przetarg prawdopodobnie zostanie unieważniony. Albo wygra go ktoś inny, a cwaniacy, którzy byli ustawieni, stracą swoją kasę. Będzie śledztwo, które nic nie przyniesie, za to ty znów będziesz sławny.
– Jaki w tym twój interes, Irene?
– Co cię to obchodzi?
– Po prostu chciałbym wiedzieć.
– Prawda.
– Prawda nie istnieje.
Rose uśmiechnęła się tajemniczo. Po rozstaniu z Donaldem Prescotem wykonała jeszcze jeden telefon i upewniła się, że jej polecenia dla prawnika z Nikozji są wystarczająco jasne i zrozumiałe.
♦
Do domu dotarła przed wieczorem. Zdjęła perukę i biustonosz wypakowany watą, starła z twarzy makijaż i weszła pod prysznic. Skóra piekła ją od zbyt długiego kontaktu z kosmetykami. Od dziecka nie mogła sobie poradzić z własną cerą, która reagowała mikrorankami i zaczerwienieniem na każdą próbę oszukania natury. W okresie dojrzewania miała chyba najgorszą twarz w szkole, co skutecznie odstraszało chłopaków. Dawali jej spokój, a ona mogła się oszukiwać, że jej to nie obchodzi.
Czasem okłamywała ludzi, że pewnie dlatego skończyła na kursach wojskowych, a następnie w tajnym rządowym ośrodku strategicznym dla kadr nowych służb specjalnych, które miały stawić czoło wyzwaniom związanym z terroryzmem, a zamiast tego same stały się państwem w państwie. Brak kontroli zawsze prowokuje zmianę priorytetów.
Władza staje się bardziej pociągająca od dbania o bezpieczeństwo obywateli.
Długo stała pod ciepłą wodą, próbując zmyć zmęczenie. Następnie, nie wyłączając gorącej wody, wyszła spod prysznica i stanęła przed lustrem. Delikatnie wytarła niezwykle twarde, mało kobiece mięśnie, wyrobione podczas długich narciarskich podbiegów, kościste ramiona i barki.
Znów była Rose Friedman, krnąbrną, energiczną, a zarazem unikającą ludzi dziewczyną z koszmaru. Wrzodem na dupie cwaniaków, amantów i drani uważających kobiety za gorszy gatunek, na którym można trochę poeksperymentować. O tym, że podpadli niewłaściwej osobie, dowiadywali się zwykle za późno.
Przymknęła oczy i poczekała, aż para z gorącej wody wypełni pomieszczenie i zamgli lustro. Dopiero wtedy mogła w nie spojrzeć i nawet się sobie spodobać. Wysoko osadzone kości policzkowe i dołeczki w policzkach nadawały jej twarzy rysy manekina z wystawy. W połączeniu ze spiczastym, odrobinę zadartym nosem, ostrymi łukami brwi i ustami Marilyn Monroe mogły intrygować. Jak to powiedział kiedyś Sven, gdy chciał sprawić jej przyjemność komplementem? Jej twarz zbudowana jest z pięknych szczegółów. Nie dodał, iż nie składają się one na jedną pociągającą całość.
I dobrze.
Zbyt małe, szare i pospolite oczy błysnęły złowrogo, jak zawsze, gdy ich właścicielka dawała sygnał ostrzegawczy osobom zamierzającym obsikać niewłaściwy krzaczek. Jednak ów znak był zwykle lekceważony lub błędnie odczytywany jako seksualne zainteresowanie. Oczy Rose zawsze patrzyły bardzo uważnie, fotografując rzeczywistość, wychwytując niuanse i nieścisłości. To czyniło z niej nie tylko doskonałą obserwatorkę, ale i świetną oszustkę.
Potrafiła wtopić się w tłum, nawet gdy przybierała postać wampa, który miał zupełnie inne zadanie. Odrobina (a może trochę więcej) starań czyniła z niej pociągającą, seksowną, dojrzałą kobietę o zjawiskowej urodzie. Jeszcze mniejszym nakładem sił brzydła w oczach, nabierała tępej, niemal męskiej chropowatości i odstraszała potencjalnych adoratorów. To wówczas stawała się sobą: kameleonem wyszkolonym w przybieraniu potrzebnego wcielenia. Ta niezwykła umiejętność przyczyniła się niegdyś do jej niebywałej, błyskawicznej kariery w strukturach szwedzkich służb specjalnych i do jeszcze szybszego upadku. Sto wcieleń w jednym. Nie wiadomo, które prawdziwe.
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z zamyślenia. Zarzuciła szlafrok, zmierzwiła dłonią szorstkie jak druty kręcone włosy i poszła otworzyć. Po drodze minęła potężny regał na książki, na którym leżała tylko jedna pozycja: pierwsza część trylogii pewnego szwedzkiego pisarza. Powieść podarował jej Olsson, chociaż wiedział, że nie czytuje beletrystyki, a inne książki gromadzi na elektronicznym czytniku.
– Tę powinnaś przeczytać na papierze. Ze względu na jedną z bohaterek. Ciekawe, czy rozpoznasz którą – podpowiedział i mrugnął. Zrozumiała go dopiero kilka godzin później, gdy wsiąkła już w niesamowite przygody Mikaela i Lisbeth.
Olsson miał rację. Mimo że miała wstręt do tatuaży i kolczyków, różniła się wyglądem, seksualnymi preferencjami i innymi cechami od niesamowitej hakerki, miejscami odnosiła wrażenie, że czyta o sobie. Ta sama niechęć do zasad, upór, przywiązanie do niezależności, siła charakteru, pozorny brak empatii, egoizm. A przecież Larsson, pisząc tę znakomitą skądinąd powieść, nie mógł jej znać.
– Gdybyś istniała naprawdę, pewnie mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, choć bardziej prawdopodobne, że byśmy się znienawidziły – szepnęła.
Zawahała się i schowała książkę do kartonowego pudła. Nie chciała, by gość dzwoniący do drzwi zobaczył ten opasły tom.
„Jeszcze pomyślisz, tajemniczy przybyszu, że jestem stuprocentową wariatką”.
Chłopak w białej kurtce wyglądał na jakieś osiemnaście lat i był całkiem do rzeczy. Przynajmniej nie pąsowiał jak Jonathan, nie śmierdział wydzielinami Donalda i nie uśmiechał się cynicznie ani cwaniacko ustami Marka-czy-Clarka. W dłoni trzymał dwie reklamówki z chińszczyzną z restauracji „U Changa”. Rose jadała tam zawsze, ilekroć miała czas, ale nigdy nie spotkała tego dostawcy.
– Jak ci na imię? – zapytała, usiłując stanąć tak, by półmrok maskował wady i nadawał jej ciału wyraz pociągającej tajemniczości.
– Bill – odparł trochę speszony.
– Wejdź, Bill, zaraz przyniosę pieniądze. – Wzięła od niego jedzenie i rachunek. Podeszła do stolika, na którym trzymała torebkę, i powabnie zakręciła biodrami. Żałośnie musiało to wyglądać, choć szlafrok może trochę kamuflował jej niezgrabność i mechaniczność ruchów.
„Dziewczyna techno – taka właśnie jestem. Chcę, byś tak myślał, Bill. Lubisz techno? Czyż Londyn nie jest dziś techno?!”.
Bill nie wszedł, czekał przed drzwiami i przestępował z nogi na nogę. Rose odliczyła pięćdziesiąt funtów, znacznie więcej niż wynosiła należność, i wręczyła chłopakowi.
– To za dużo.
– Napiwek.
– Mimo wszystko za dużo.
– Bill – uśmiechnęła się – naprawdę masz zbyt wiele pieniędzy?
– Nie.
– To dlaczego po prostu ich nie weźmiesz?
Wzruszył ramionami, wziął banknoty i schował do kieszeni. Myślała, że odwróci się, zbiegnie szybko po schodach, ale wciąż tam tkwił, patrzył na nią coraz bardziej zaintrygowany tą niezwykłą postacią, jej zadziwiającym domem i całą sytuacją.
„Tak właśnie rodzi się porozumienie w tych sprawach” – pomyślała Rose.
– Lubisz krewetki, Bill?
– Pewnie.
– To może zjemy je razem?