Człowiek, który siedział - ebook
Człowiek, który siedział - ebook
W 2013 roku, kiedy Aleksiej Fiediarow był kierownikiem działu śledczego w prokuraturze i szefem zespołu prawnego w dużej korporacji budowlanej, aresztowano go za wręczenia łapówki – jak sam twierdzi, był to zarzut wyssany z palca. Trafił na trzy lata do kolonii karnej dla byłych pracowników służb. Okazało się, że od czasu Gułagu nie zmieniło się aż tak wiele.
W zonie Fiediarow spotkał drobnych przestępców, narkomanów, łapówkarzy, niebezpiecznych morderców – i tych, którzy po prostu weszli komuś w drogę albo musieli wziąć na siebie ciężar cudzej winy. Tutaj wszyscy byli równi, przynajmniej na początku, zanim zajęli swoją pozycję w obozowej hierarchii. Bo choć to miejsce na pozór pełne chaosu i absurdu, gdzie „nie wolno, ale można”, gdzie więźniowie dostają jedzenie przeznaczone dla świń i muszą przygotowywać grafik pracy lodówki, tak naprawdę wszystko ma swoją logikę. Im szybciej uda się ją zrozumieć, tym większe szanse na przetrwanie.
Ta książka, choć napisana chłodno i beznamiętnie – w zonie emocje nie są w cenie – nikogo nie pozostawi obojętnym. To raport ze świata, w którym trudno przeżyć, a jeszcze trudniej pozostać człowiekiem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-476-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczesnym rankiem nad rzeką jest bardzo przyjemnie. Jeśli akurat świeci słońce, to ponad wodą unosi się na wpół przezroczysta mgła, prawie biała, a stoi niewysoko, tak jakby wstydziła się urosnąć i zaznaczała: jestem tutaj tylko dla porządku, zaraz znikam. A ja siedzę na brzegu ze zwykłą wędką, nie mam żadnych chytrych pułapek na ryby w rodzaju tych, które majstrują inni chłopcy. Nie obchodzi mnie, ile nałapię – podobają mi się świt, brzeg rzeki i nierówne podrygiwanie spławika na falach.
W tym miejscu prawie nigdy nie ma wędkarzy, bo nie uważa się go za dobre łowisko. Jeżeli mnie mama puści, przychodzę tu i siedzę, dopóki nie nastanie pełnia dnia, ryby nie odpłyną w swoich sprawach gdzieś głęboko na dno, a spławik całkiem nie znieruchomieje.
Wtedy wypuszczam to, co złowiłem – szkoda mi tych błyszczących w słońcu okoni. Są częścią rzeki, świtu i mgły.
Droga do tego miejsca prowadzi przez las. W maju można tutaj nazbierać bukiecików konwalii dla mamy i siostry. Nieco później pojawiają się poziomki. Owoce wiszą wśród szerokich liści – najpierw dostrzega się jedną, a potem, kiedy się przykucnie i rozejrzy, widać, że jest ich tu bardzo dużo, setki, a jeśli nie zrywa się łapczywie i nie łamie cienkich łodyżek, to tysiące. Jeść te poziomki należy bez pośpiechu, powinny rozpływać się na języku. Wtedy czas się zatrzymuje i słychać każdego ptaka w tym lesie.
Słońce jest coraz wyżej, więc trzeba wracać do domu.
Nagle się budzę.
Głośno grają hymn, to pobudka; wkrótce odsłoni się okienko do drzwi celi – klapa. Otworzy się ze zgrzytem. Tutaj wszyscy pracujemy głośno i ze zgrzytem. Wiem o tym, i wiem, że do tego trzeba po prostu przywyknąć.
Wczoraj wieczorem na ulicy powitały mnie cienie i zabrały ze sobą. Sporo cieni. Po drodze nic nie mówiły.
Pierwszym, który ze mną rozmawiał, był naczelnik wydziału śledczego. Ten również z początku długo milczał, a potem dużo mówił. Chciał, żebym to ja dużo mówił, ale wiedziałem, czego chce; on z kolei wiedział, że ja wiem, i to go drażniło. Wolałem myśleć o tym, jaki dostanę wyrok.
Że go dostanę, co do tego nie miałem wątpliwości.
Sprawę karną nakręciła służba bezpieczeństwa. To znaczy, że wyrok jest pewny, pozostaje tylko kwestia wysokości kary. Sędziów gotowych uniewinnić człowieka w sprawie, która zeszła z taśmy produkcyjnej FSB, już nie ma.
Biorę z okienka kubek z wrzątkiem i miskę z bałandą. Aluminium parzy ręce, nie przywykłem dotykać ustami gorącego metalu. Zmuszam się do jedzenia, potrzebuję siły.
W gabinecie śledczego – sporo luda. Są tu „operzy”, czyli pracownicy operacyjni, którzy śledzą każdy mój ruch. Nie interesuje ich, czy jestem winien, czy nie, wiem o tym dobrze. Sam byłem śledczym i sam kierowałem śledczymi wystarczająco długo, by wiedzieć, że chodzi im tylko o to, bym stanął przed sądem. Za dowód winy wystarczy fakt wszczęcia sprawy przeciwko mnie. Teraz ważne jest, żebym się przyznał. Do czegokolwiek.
Przyznanie się to rzecz święta, jedyna, której teraz będą ode mnie oczekiwać.
– Którego adwokata pan bierze? – pyta śledczy.
Jest bardzo uprzejmy. Wyraźnie, ostentacyjnie uprzejmy.
– Nie potrzebuję adwokata – odpowiadam stosownie do tonu. – Proszę mi przydzielić z urzędu.
Śledczy się dziwi. Operzy także. Ale sprowadzają adwokata.
Ten przyjeżdża szybko. Czego więcej można się spodziewać po adwokacie mianowanym przez wydział śledczy FSB?
Obrońcę wybrało oskarżenie, a jego praca jest opłacana na mocy decyzji śledczego – czyż to nie piękne?
Adwokat jest młody, to niedawny student, ale pewny siebie. Zdejmuje półkożuszek i wiesza go na wieszaku w szafie. Podchodzi do stolika, na którym stoi dzbanek, bierze filiżankę i nalewa sobie kawy. Wszystko to robi ze spokojem i nie po raz pierwszy.
– Cukru znowu nie ma? – pyta i nie zwracając uwagi na brak odpowiedzi śledczego, w końcu obrzuca mnie spojrzeniem, siada obok i podaje mi rękę. – Piotr – mówi z uśmiechem. – No to co robimy?
Na razie nie będziemy nic robić. Tylko milczenie w pierwszych dniach daje mi chociaż szansę zmniejszenia poziomu absurdu. Miałem rzekomo dostać pieniądze, żeby przekazać łapówkę – sumę jak dla mnie gigantyczną. Ludzi jednak, których nazwiska mi tu podają, nie znam i nie mogłem im nic przekazać. Ale to jest nieważne. To i później będzie nieważne, kiedy znajdą i skażą tych, którzy te pieniądze wzięli. Ja już na zawsze pozostanę przestępcą.
Decyzję podjęto teraz, na długo przed wyrokiem. Śledztwo może się ciągnąć rok, ale sędzia tylko sformalizuje decyzję podjętą już przez kogo innego, po czym pójdzie do domu, a ja pojadę etapem do kolonii karnej.
Świadomość nieuchronności czekających mnie doświadczeń to straszna wiedza. Taka wiedza niesie smutek. Ale to ona utrzymała mnie na powierzchni w pierwszych dniach, które zdecydowały o wszystkim.
Przyjąłem napierające na mnie zło, żeby przeżyć to, co przyniosło. I przeżyłem.
Wiem, że tego wszystkiego mogło nie być. Wiem też, że mogło być gorzej, gdybym się w pierwszych dniach pogubił.
Znowu zobaczyłem mamę i dzieci.
Po dawnemu lubię ranek i rzekę. To jest już inna rzeka.
Widzę nad nią taką samą mgłę, ale już nie łowię ryb, przestałem lubić wędkowanie. Niech sobie żyją i pływają.
Niczego nie żałuję. Chyba że poziomek z mojego dzieciństwa – tych rosnących na brzegu rzeki, tej rzeki, nad którą słychać wszystkie ptaki w lesie.
Tyle że już jej nie ma.
A innej – nie potrzebuję.STRZELNICE DOŚRODKOWE
Ten, kto trafi do więzienia śledczego w Czeboksarach, dowie się najpierw, że znajduje się w najstarszym rosyjskim zakładzie penitencjarnym. O tym nowo przybyłemu, czy to będzie funkcjonariusz, czy też więzień, powiedzą praktycznie od razu. Chociaż nikogo to nie interesuje. Dla tych pierwszych ważne są pobory, a tych drugich – proces i wyrok.
Nie jest to zwyczajny gmach. Nigdy nie był wykorzystywany jako „wolna” instytucja. Od początku, od XVII wieku, kiedy go zbudowano, służył jako więzienie i do dzisiaj nim pozostał.
Funkcjonariusze też się raczej nie zmieniali. Klawisz nie ma powodu się zmieniać. Co za różnica, kto siedzi za żelaznymi drzwiami, w celi, która ma prawie pięćset lat? Ważne jest tylko to, co aresztantowi wolno, a czego nie wolno, kiedy trzeba mu przynieść jedzenie, a kiedy prowadzić na spacer i do kąpieli.
W tym celu stworzono regulamin wewnętrzny, absolutnie prosty i cykliczny: codziennie wszystko się powtarza w tych samych godzinach i tylko łaźnia raz na tydzień wprowadza chaos.
Cel jest niewiele, w sumie trzydzieści dziewięć. Dziesięć z nich to jeszcze tamte starodawne.
Mury wiekowej budowli są szerokie, okna zwieńczone łukami. Od wewnątrz na takie stare okno patrzy się długo i zaczyna myśleć: co z nim jest nie tak? Niby okno jak okno. No nie, ściany boczne i parapety są mocno ukośne, jak w strzelnicach. Tyle że normalna strzelnica służy do tego, żeby strzelać Z TWIERDZY, bronić się przed oblegającym ją wrogiem, i ukośne obramowania takich otworów są na zewnątrz, po to, by zwiększyć kąt widzenia. I ostrzału.
A tutaj skosy są do wewnątrz. Niewygodnie z nich strzelać.
Potem przychodzi zrozumienie. Niewygodnie jest, kiedy się strzela na zewnątrz. Ale jeśli z zewnątrz strzela się do tych, którzy siedzą w środku, to nawet bardzo wygodnie. Ukryć się praktycznie nie sposób, w celi nie ma martwych stref, chroniących przed strzałami z zewnątrz. Genialnie proste.
Kiedy człowiek trafi do takiej celi, nie ma już wątpliwości, że ci, którzy go pilnują, mogą do niego strzelać, a fakt, że okna w celi są otworami strzelniczymi, zwróconymi do środka, nie budzi jego zdziwienia.
Już przechodził rytuał rewizji, już rozbierał się do naga, zawsze przy ludziach – w korytarzu lub przy biurku dyżurnego. Obok chodzili mężczyźni i kobiety w mundurach, z naramiennikami, niektórzy mieli klucze u pasa, a wszyscy – pałki. Żartowali sobie, bo „nowy” to zawsze powód do śmiechu. Człowiek przysiadał kilka razy, nisko – tak każą, żeby się upewnić, że do więzienia nie wnosi niczego w odbycie. Potem się ubierał ciągle jeszcze w swoje rzeczy, bo to jeszcze nie kolonia, gdzie wszyscy mają takie same ubiory. Ale to własne ubranie przestało już być dla niego własnym, skoro cudze ręce wielokrotnie już je obmacały i zrzuciły. Jeśli się stawiał, to go bili. Tak profilaktycznie. Bili z wprawą i beznamiętnie.
Po rewizjach i formalnościach aresztanta prowadzi się do „przejściówki” na tzw. kwarantannę, rzekomą kwarantannę, kiedy nowo przybyłego rzekomo badają medycy. Tak naprawdę nikt go nie bada, po prostu wsadzają go do karceru i zostawiają samego. To zawsze odbywa się tuż przed zapadnięciem nocy. Nawet jeśli aresztowano go rankiem, to dzień spędza w karetkach i boksach. Do karceru prowadzą już wyciśniętego. Odpina od ściany kojo, ścieli na niej materac, wygnieciony i zmiętoszony przez tysiące ciał, które się na nim kręciły. Innych nie ma. Człowiek kładzie się i zasypia, ale nie na długo: więzienie budzi się i nie daje człowiekowi spać.
Zaczynają pracować „drogi”. Po rozciągniętych w rurach wentylacyjnych niciach z celi do celi wędrują grypsy, herbata, papierosy i żywność. Klawisze jak gdyby tego nie widzą. Jak gdyby, bo nie ma z tego wielkiej szkody dla administracji, za to pożytku – wiele: drogi i korespondencja wewnątrz więzienia interesują operów, meldują o nich agenci, często operzy sami urządzają własne zabawy z drogami, żeby zaś zabawa się udała, zek musi być pewien, że droga to jego święte prawo. Zresztą gdyby istotnie zaszła potrzeba, to ukrócić podobne kontakty osadzonych jest bardzo łatwo.
Ale słuchanie po raz pierwszy, jak się organizują i pracują nocne drogi, jest dla każdego czymś ohydnym. W wentylacji słychać krzyk, więźniowie przekazują sobie nawzajem prośby i informacje, uzgadniają drogi dostaw. Niekiedy logistyka bywa skomplikowana, bo przechodzi przez karcer, gdzie siedzi nowy. Mogą zwrócić się do niego, a on jeszcze nie wie, co odpowiadać. I dobrze, jeśli po prostu szczerze powie, że nic jeszcze nie wie i nic nie umie. I nikomu nie nawymyśla.
Najczęściej kończy się na jednej nocy, po której rytuał przejściówki uznaje się za zakończony i nowy więzień wysłany zostaje do celi. Najczęściej już tam na niego czekają. O tym, że ktoś przybył, kto i za co go aresztował, więzienie dowiaduje się od razu. Lokatorzy wiedzą nawet, do której w przybliżeniu celi trafi. Nie jest to trudne, zasady zapełniania cel są proste, więc ci, którzy w nich siedzą, znają je nie gorzej od tych, którzy są na zewnątrz cel.
Naprzeciwko więzienia znajduje się sobór, to właśnie są najstarsze czeboksarskie budowle. Kiedy człowieka wyprowadzają na pierwszy spacer po zamkniętym betonowym podwórzu z potrójną kratą u góry, z którego nigdy nie widać słońca i gdzie zawsze unosi się trwały zapach taniego tytoniowego dymu, zaczyna myśleć o tym, że tutaj w pobliżu często chodził i jeździł, że to centrum starego miasta, obok zaś – bulwar. Ale sobór widział, a tego budynku, wzniesionego wcześniej niż katedra, jakoś nie zauważał.
To ważny budynek. Kiedy pierwsze więzienie, jeszcze drewniane, na początku XVII wieku zniszczył pożar, wtedy od razu zbudowano nowy gmach kosztem wznoszonego akurat soboru. Cerkiew nie sprzeciwiła się opóźnieniu otwarcia świątyni.
Kiedy tworzono trakt syberyjski, wiódł on przez Czeboksary, i wtedy miasto zaczęło się gwałtownie rozwijać, tak jak wszystkie terytoria, przez które pędzono katorżników.
I sobór, i więzienie funkcjonowały we wszystkich kolejnych epokach i za wszystkich kolejnych reżimów. Co do soboru – zdarzało się, że go kwestionowano. Więzienia – nigdy, więzienie wyłącznie rozbudowywano.
Przeniesienie człowieka z wieku XXI w warunki późnego średniowiecza – taki jest sens zamknięcia pod strażą. Tyle że do cel doprowadza się zimną wodę. Teraz są tam też muszle klozetowe.
Ale ludzie za drzwiami są tacy, jacy byli. I te same dośrodkowe strzelnice.
Jeszcze długo będzie się tu trzymać więźniów. Wszystko zbudowano solidnie. Kontrolerzy wyjeżdżają zadowoleni.
Obiekt figuruje w przewodnikach turystycznych.
Opisany jest tak: „Dzisiaj, tak jak setki lat temu, drzwi instytucji IŻ-21/1 są szeroko otwarte dla nowych klientów”. Zdjęcia publikują romantyczne, z grą świateł.
No więc dlaczego by nie mieli przyprowadzać tu wycieczek, skoro tak się wszystko złożyło?
Szkoda, że nie prowadzą ich do środka.PUŁKOWNIK Z KARTONOWYMI GWIAZDKAMI
W celi aresztu śledczego Wasilij żył hałaśliwie. Właśnie żył. Był niewysoki, wręcz mały, gruby i ruchliwy, nagle się męczył i znienacka zasypiał, efektownie się smucił i obezwładniająco rechotał.
Aresztowano go z oskarżenia o branie licznych łapówek. Pracował jako kierownik laboratorium pożarniczego Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych – naukowo-badawczego, jak po mentorsku uściśliłby Wasilij.
Instytucja absolutnie wydumana – wcześniej resort pożarnictwa miał na etacie ekspertów i miałby ich nadal, ale nie, budżet żąda spraw zasadniczych.
Rozwijanie struktur generuje bowiem stanowiska, a stanowiska generują stopnie. Gdy rozum śpi…
Dlatego Wasilij był pułkownikiem. Brał drobne sumy, dużo i często, czego się wstydził, łapówki bowiem nie odpowiadały stopniowi, z którego był dumny.
– Jestem pułkownikiem – mówił do konwojentów i zakładał ręce do tyłu.
– Tak, tak – zgadzali się konwojenci i prowadzili Wasilija na spacer.
– Powiedz mi – spytałem go kiedyś – czy to twoje laboratorium jest potrzebne państwu?
– No pewnie.
Przez cały dzień sprawę wyjaśniano. Rezultat był niewesoły: pułkownik był w błędzie, sądząc, że ma prawo wydawania zezwoleń na działalność. Okazało się, że nie miał uprawnień nie tylko do tego, ale nawet do przeprowadzania kontroli.
Urząd był ekspercki, termin ważności licencji upłynął przed rokiem, a Wasilij w zapale wypełniania funkcji kierowniczych (niekończących się narad i popijaw) zapomniał ją przedłużyć.
– No to jesteś oszust, za co brałeś pieniądze? – podsumowała sprawę cela.
Wasilij nie spał tamtej nocy. Boleść upadku trochę osłabła po zapoznaniu się z artykułem 159, który okazał się o wiele łagodniejszy od artykułu 290, z którego postawiono mu zarzuty. Mimo to cios był straszliwy, więzień zasnął dopiero nad ranem, chrapiąc jakoś wyjątkowo przygnębiająco.
Rano dobiło go złośliwe pytanie zajmującego sąsiednie kojo pułkownika bezpieki.
– Ej, pułkowniku, gdzie zgubiłeś pułk?
Okrutne pytanie.
Przez ostatnie dwadzieścia lat pułkowników namnożyło się tylu, że niedługo takie pytanie będzie można zadawać posterunkowym. A naczelnicy wydziałów spraw wewnętrznych zostaną generałami.
Po paru dniach Wasilij wczuł się w nową rolę. Dowodził każdemu, że żadnych uprawnień nie miał i że łapówki zarzuca mu się bezpodstawnie. Że był tylko drobnym oszustem i powinien przebywać w areszcie domowym. Po paru kolejnych dniach słowo „areszt” zmieniło się na „zobowiązanie do nieopuszczania”. Nieco później w jego zagmatwanych przemowach na dobre zagościło wyrażenie „wyrok uniewinniający”.
Kropkę postawił sąd. Łapówka, szalony wyrok, zaostrzony rygor, grzywna, pozbawienie stopnia.
Teraz jest na zaostrzonym rygorze dla „beesników”, byłych pracowników resortu spraw wewnętrznych. Znowu „pułkownik”. Ich tam, pułkowników z kartonowymi gwiazdkami i bez pułku, są setki.
Takim pułkownikom, a na dobrą sprawę chorążym, przydzielili najpierw wyimaginowane funkcje i niezasłużone rangi. Uprawnień nie dali (bo po co?). Nauczyli ich brać w łapę za nic (o co chodzi, wszyscy tak robią). A na koniec – przymknęli.
Pracę udawali z przekonaniem, a wyroki dostali prawdziwe.
W gruncie rzeczy to dobrzy ludzie, tylko byłoby lepiej, gdyby dostali niższe szarże i sikawki do rąk.SUKA, DELIRKA I PREZYDENT
To był udany dzień. Lodówka stała w kącie celi, lśniła białością, jeszcze nieprzesiąknięta więziennym zaduchem, jeszcze obca, domowa. Boleśnie przypominała gorączkowe rodzinne śniadania. Była świeżo aresztowana, oczywiście, aresztowana – nie po to kolekcjonuje się takie białe domowe lodówki, żeby stały w więziennym smrodzie.
Jeszcze miesiąc temu prośba o nią jako o pomoc charytatywną poszła po instancjach i przez dwa tygodnie zbierała podpisy, potem przekroczyła próg więzienia śledczego i się zdematerializowała. My prosiliśmy, a odpowiadano nam, że lodówka jest sprawdzana pod kątem materiałów wybuchowych i narkotyków. My żądaliśmy, a tylko z nas się śmiano. My próbowaliśmy dumnie milczeć – a nas olewano. Wtedy znowu prosiliśmy. Aż tu nagle więźniowie z obsługi gospodarczej przynieśli lodówkę w nietkniętym opakowaniu, jakby prosto ze sklepu. Myśli o domu nas ukłuły i znowu zostały schowane – jutro Nowy Rok, a my nauczyliśmy się cieszyć drobiazgami.
Żony i matki odstały w smętnych kolejkach, przyniesiono nam paczki z domu – lodówka więc była całkiem na miejscu; na miejscu i na czasie.
W celi zostało nas tylko trzech na osiem miejsc – takie rzeczy się zdarzają. To był królewski dar przed Nowym Rokiem. Inni nam zazdrościli, a myśmy jedynie się uśmiechali, rozumiejąc, że to więzienie i że wszystko w jednej sekundzie może się odmienić.
No i mieliśmy rację.
W godzinę po lodówce do celi wniesiono – bo nie mógł iść, jak się później okazało – Jurija Afanasjewicza. Był żółty, nieostrzyżony, nieogolony, pijany, miał mętne oczy i w ogóle był jakiś mętny.
Kontakt z nim mieliśmy wielce ograniczony. Umiał powiedzieć tylko to, że wczoraj miał rozprawę, a oskarżony był, oczywiście bezpodstawnie, o pobicie żony.
Obrażenia, oświadczenie żony, siniaki, przymusowe prace społeczne, upicie się, nieobecność w pracy, upicie się, nieobecność, doprowadzenie do sądu i zamiana kary na pozbawienie wolności, osiedlenie. Były pracownik, czyli do republiki Komi. Wyrok – prawie trzy miesiące.
Słowa, którymi Jurij Afanasjewicz opisywał represje, jakie go spotkały, kazały przypuszczać, że ten beesnik ma za sobą wiele lat pracy w roli krawężnika albo funkcjonariusza służby więziennej. Okazało się, że prawdziwa jest druga wersja, ponieważ Jurij Afanasjewicz (w końcu swój, nie jakiś obcy) uniknął przejściówki i od razu został wprowadzony między ludzi. Pachniał dnem dzielnicy robotniczej, namiastkami alkoholu, i od czasu do czasu, w najbardziej dramatycznych chwilach monologu, puszczał lakoniczne bąki, czego nie kontrolował i co dawno przestał zauważać.
Na zabiegach o doprowadzenie nowego lokatora celi do względnie odpowiedniego stanu minął wieczór. Jurij Afanasjewicz myć się nie lubił, myciem zębów pogardzał, z rozkoszą za to wypalił papierosa, którym poczęstował go Jewgienij. Wyśledził, że Jewgienij na wolnym górnym koju ma kilka kartonów, więc natychmiast zaczął traktować współmieszkańca z szacunkiem. Zasnął szybko i mocno.
Nie na długo jednak.
– Faina! – wydał nagły okrzyk. – Faina, czemu mnie zamknęłaś? Wypuść zaraz!
Zerwał się gwałtownie i podbiegł do drzwi. Otworzył się judasz, a Jurij Afanasjewicz z naciskiem walnął w niego czołem.
– A, to ten – krótko podsumował „gad” i przestał reagować.
Reagować zresztą nie miał na co. Do czwartej nad ranem Jurij Afanasjewicz żądał, żeby Faina, jak się okazało, jego niewierna żona, wypuściła go z celi i odwiozła do domu, przestała sypiać z naczelnikiem więzienia, a także z sąsiadem. Chytrze mrużył żółte oczka, niezbyt przekonująco obiecywał, że jej wszystko wybaczy, po czym zaciskał chude piąstki i bardzo przekonująco groził, że jej skopie tyłek, od razu jak go wypuści na wolność.
Gady miały uciechę, więzienie rechotało i tylko my żegnaliśmy się z Nowym Rokiem.
I mieliśmy rację. Jurij Afanasjewicz pomiotał się parę godzin na koju i w końcu się obudził. Bezszelestnie podszedł do papierosów Jewgienija, wyciągnął paczkę tych drogich, które Jewgienij miał tylko dla siebie, znalazł zapałki. Z długo wyczekiwanej, ale przez wszystkich zapomnianej lodówki (nikt nie miał teraz do niej głowy) wykradł kiełbasę, którą umieścił tam weteran celi Wasilij.
Stał przy drzwiach, uśmiechnięty i spokojny. Jadł i palił papierosa. Wszyscy się zbudzili.
– Cześć, Faina – powiedział, z roztargnieniem patrząc na wszystkich, jakby nie rozumiał, że dopiero co okradł współmieszkańców. To niezrozumienie ocaliło mu skórę.
– Suka z delirką, pierwszy raz widzę coś takiego – oznajmił Jewgienij, człowiek doświadczony.
„Delirka” rzeczywiście się zdarzyła. Trzydziesty pierwszy grudnia był pięknym dniem, niezapomnianym. Tego dnia delirium rzucało Jurijem Afanasjewiczem o ściany, popychało do długich dywagacji, kazało szukać Fainy pod łóżkami, bystro obserwować otwierające się drzwi i bez strachu rzucać się do ucieczki wprost na rechoczących klawiszy.
Dopiero Putin uratował celę. Przemówienia noworocznego Jurij Afanasjewicz wysłuchał jak zaczarowany. Dla dopełnienia rytuału wsunąłem mu w rękę szklankę z colą. Wypił ją nieśpiesznie, dotykając językiem podniebienia i cmokając.
– Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – powtarzał, zasypiając.
Delirka sobie poszła. Przegonił ją Putin.
Jurij Afanasjewicz już nie wspominał Fainy, ona zaś przyniosła mu paczkę. Pachnieć erzacami przestał po dwóch tygodniach. Żółty kolor zniknął do lutego. Kiedy zrozumiał, że za posprzątanie można dostać paczkę papierosów, cela zaczęła lśnić czystością.
Grywał w nardy i złośliwie kazał robić pompki Wasilijowi, który z nim przegrywał. Wasilij był grubym pułkownikiem Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych, niechętnie częstował papierosami, dlatego też Jurij Afanasjewicz traktował go bezlitośnie i za nic mu nie wierzył.
Wyjechał etapem pod koniec lutego i tego nie sposób było wytłumaczyć. Garował w więzieniu prawie dwa miesiące, zostało mu trochę ponad trzy tygodnie. Wieźć człowieka osiemset kilometrów, z dwoma więzieniami przesyłowymi po to, żeby wypuścić go z przejściówki po przybyciu albo w ogóle na jakimś przystanku po drodze – dziwnie ten resort rozumie gospodarność.
Ale Jurij Afanasjewicz się nie skarżył. Kiedy wytrzeźwiał i pobielał, zrobił się strasznie państwowotwórczy, surowo ucinał przejawy myśli liberalnej i obiecywał, że pojedzie na Krym, kiedy wyjdzie na wolność.BIZNESMEN CAŁĄ GĘBĄ
Piotrowi Mojsiejewiczowi szalenie brakowało przestrzeni w celi. Miał sześćdziesiąt lat i dobry charakter, był ruchliwy, dziarski, patrzył prosto w oczy, chociaż prawie zawsze musiał w tym celu stawać na palcach.
– Piotr, mistrz sportu ZSRR – przedstawiał się wyraźnie i potwierdzał swój status mocnym uściskiem ręki nowego znajomego.
Za młodu uprawiał zapasy w stylu wolnym, walczył w wadze lekkiej i był dobrze znany w wąskich kręgach, wyraźnie za ciasnych dla jego szerokiej natury.
W milicji Piotr Mojsiejewicz służył jako rewirowy w niewielkim rewirze, po czym postanowił, że pójdzie do polityki, w którym to celu najpierw przezornie został tęgim biznesmenem, jacy wtedy byli w modzie. Skupił nieużytki zaniedbanego kołchozu i najpierw zaczął gospodarzyć na roli, lecz rutynową pracę prędko zostawił bratu, mniej energicznemu, za to bardzo skąpemu. Brat go dokarmiał w latach miejscowego posłowania różnego rodzaju, co nie przynosiło żadnych wymiernych korzyści, ale „poczekaj, nadejdzie i nasz czas”. W więzieniu też go dokarmiał, w końcu to brat.
– Korzeniami tkwię w ziemi – z dumą powtarzał Mojsiejewicz.
– Nasz człowiek – z nie mniejszą dumą mówił o nim Wasilij, pułkownik straży pożarnej. Mojsiejewicz mu się podobał.
– Tak, obaj tkwicie po pas w gnoju – podsumował Jewgienij, podpułkownik FSB.
W pewnej chwili Mojsiejewicz zaczął wędrować po partyjnych listach, stanął na czele zaniedbanego rejonu i z lubością rzucił się do walki z prowincjonalnymi bolączkami.
Był Figarem i Zeusem, wydawało się wręcz, że nie sypiał. Żenił się i rozwodził, ponadto był hojny w stosunku do wielbicielek, które nagle się pojawiły. Robił długi i dzieci.
Niektóre z wielbicielek i byłych żon przychodziły teraz na widzenia, a Piotr Mojsiejewicz organizował te widzenia sumiennie i zapobiegliwie. Cenił kobiety. Każda z nich była tą jedyną.
Nagle się okazało, że naczelnik rejonu powinien mieć pieniądze. Wybory, spotkania oraz inne „iwenty” okazały się sprawą kłopotliwą i kosztowną. Pewnych subtelności budżet jednak nie przewidywał.
Piotr starał się, jak mógł, ale z pewnością „jeden z tamtych” musiał być wtyką. Oczywiście Piotr Mojsiejewicz nie był głupi i wszystko przewidział – po „pomoc humanitarną” do „zainteresowanego inwestora” pojechał jego bliski przyjaciel, były adwokat i człowiek wypróbowany.
Człowiek wypróbowany też nie był w ciemię bity, kiedy więc go przymknęli w trakcie odbioru owej „pomocy”, w jednej chwili zgodził się współpracować, po czym przekazał pieniądze Piotrowi Mojsiejewiczowi, teraz już pod kontrolą. Suma nie była znowu taka wielka, ale wystarczyła na szóstą część artykułu 290 – przyjęcie korzyści majątkowej znacznej wartości.
Sprawdzony człowiek podpisał zobowiązanie do nieopuszczania miasta i przez całe śledztwo i długi proces znajdował się na wolności.
Mojsiejewicz czekał na niego cierpliwie.
Wieczorem, w dniu ogłoszenia wyroku – kiedy Piotrowi Mojsiejewiczowi wlepili jedenaście lat i 280 milionów grzywny, a byłemu adwokatowi zdradziecko trzy lata bezwarunkowego więzienia, chociaż obiecywali mu „zawiasy” – więzienie centralne trzęsło się od ryku.
– Dajcie mi go tutaj! Sprowadźcie do celi, ja go spuszczę w dół, niech go tylko dorwę! – Skręcał się z bezsilności mały, ale potężny w owej chwili Piotr Mojsiejewicz.
– Mojsieicz wyszedł z nerw – spokojnie orzekli błatni i zdecydowali się nie stawiać przeszkód.
Piotr Mojsiejewicz pracował w organach, ale miał dobry charakter, chcąc więc pomóc jemu, zresztą tak jak innym podobnym osobnikom, błatni darzyli go czymś na podobieństwo szacunku.
Adwokata Siergieja nie wsadzili jednak do jednej celi z Piotrem Mojsiejewiczem, co było zrozumiałe, i nawet nie do przyległej celi, na co liczył Piotr Mojsiejewicz, ale w ogóle do sąsiedniego bloku, za więziennym korytarzem.
Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi celi, Siergiej oparł się o ścianę.
Nie miał sił stać i trzymać materaca. Portki bez paska zdradziecko spadały. Jęki Piotra Mojsiejewicza dolatywały tu przygłuszone, ale przez to stawały się podobne do wycia wilkołaka. Właśnie tak ono brzmi, nie ma żadnych wątpliwości.
Strach był pomnożony przez upadek wiary w wyrok z zawieszeniem, przez jawne oszustwo operów. Na ogłoszenie wyroku Siergiej stawił się nawet pod krawatem, przekonany, że wieczorem uczci w restauracji ostateczny koniec swoich kłopotów. Siergiej odstukał zębami po kubku z herbatą, a potem nie dał rady zasnąć. Oczekiwanie straszliwej zemsty nie dawało mu spać jeszcze przez wiele dni.
Klawisze cieszyli się jak nigdy, więc spacer następnego dnia urządzili Siergiejowi na spacerniaku sąsiadującym z celą Piotra Mojsiejewicza. Ten już nie mógł krzyczeć, tylko chrypiał, ale Siergiej i tak nie był zdolny do kontaktu.
Jeśli się człowiek spodziewa czegoś strasznego w życiu, to coś nigdy nie następuje. Horror jest albo niespodziewany, albo nie ma go wcale.
Gniew Piotra Mojsiejewicza przygasał z każdym dniem. Gasł, aż w końcu całkiem wygasł.
Operom zaczęło się nudzić, więc Piotr i Siergiej znaleźli się w sąsiednich celach.
Nabrawszy odwagi, Siergiej wlazł w nocy na klozet, dociągnął opuchłymi ustami do otworu wentylacyjnego i wyszeptał:
– Mojsieicz, Mojsieicz, jesteś tam? Mojsieicz, zlituj się, wybacz, okoliczności mnie zmusiły, sam rozumiesz… – Przypochlebnie wyciągał szyję Siergiej, równocześnie ją wykręcając i ze strachu zamykając oczy, tak jakby w rurze wentylacyjnej zobaczył pełznącego ku niemu Piotra Mojsiejewicza i nie mógł uciec.
– Choć tutaj, ścierwo, to cię zabiję – odpowiedział zmęczony Piotr Mojsiejewicz, a po chwili milczenia dodał: – Pisz skargę apelacyjną.
Pojechali obaj tym samym etapem do tej samej kolonii o zaostrzonym rygorze. Siedzieli tam i jeden na drugiego kosy nie ostrzył.
Siergiej porósł w piórka i znowu zrobił się spryciarzem, wyostrzył mu się język, a potem odkiblował swoje i wyszedł na wolność.
Piotrowi Mojsiejewiczowi została cała wieczność.
Część żon na niego czeka.SZTUKA ROZWIĄZYWANIA PROBLEMÓW
Jeśli Boris Iwanowicz był o czymś przekonany, to już absolutnie.
– Jestem tutaj nie na długo – rzucał zdecydowanie, wpatrując się w ścianę za plecami rozmówcy, jeśli ten przypadkiem zapytał go o sprawę.
Tak właśnie odpowiadał na pytania – za co siedzi i od jak dawna, tą samą frazą oceniał swoje perspektywy.
Miał lat prawie sześćdziesiąt i był, jak sam zaznaczał, „osobą materialnie odpowiedzialną”, pracował w dużym przedsiębiorstwie, które za czasów radzieckich należało do państwa, potem – do pierwszego lepszego, a w końcu, po paru sprawach kryminalnych – niby znowu do państwa. Boris Iwanowicz zarządzał magazynem, wiedział, co to życie, ludzi poznał na wylot: „wszyscy kradną”. Nazbierał na emeryturę, miał dom.
Żona, syn, córka, wędki – wszyscy czekali na jego prędkie wyjście. Zdrowie miał żelazne, pięści jak bochny.
Na dzikie dochody i złote spadochrony „kreatywnych menedżerów” się nie złościł. Mawiał: „Trzeba umieć rozwiązywać problemy”. Tak samo nie dziwił się ich aresztowaniom. Trzeba umieć rozwiązywać problemy.
Pragnienie odejścia od codziennej bieganiny się spełniło, ale nie całkiem.
Zięć – z rozbieganymi oczkami, szerokim promiennym uśmiechem i uspokajającym: „No co ty, wszystko okej” zaproponował mu stanowisko dyrektora firmy budowlanej. Dał gabinet, właściwie niemal dwa (no, jeszcze pokoik, żeby się napić herbatki) i księgową, dziewczynę zmyślną, pojętną i doświadczoną.
Kompania zięcia wznosiła budynki, a dwuosobowa firma Borisa Iwanowicza brała na siebie umowy z podwykonawcami. Przez pierwszych parę lat czuł się trochę niekomfortowo i – co tu dużo mówić – strasznie, ale wszystko odbywało się prosto i zwyczajnie. W piątki zjeżdżali się prokuratorzy, sędziowie i rozmaici inni, a wszyscy pili, ściskali się i zwracali się do zięcia per „bracie”. Strach minął. Wszyscy tak robią. Trzeba umieć rozwiązywać problemy.
Ale nagle zięciowi trafił się kontrakt z jednostką budżetową, budował coś dla miasta. I ten kontrakt oblewali ze wszystkimi przyjaciółmi w naramiennikach: „Nowy stopień, bracie”.
Podwykonawstwo od tego kontraktu nie było takie wielkie, widywali większe, lecz po roku strach powrócił i to z uzasadnieniem w postaci rewizji i sprawy kryminalnej. A potem – aresztowania.
Zięć zniknął, poszukiwania nie dały rezultatu, ale śledczy jakoś tego specjalnie nie przeżywał. Zniknęli i przyjaciele.
Zięć zdążył za to wynająć adwokata. Ten był dobry. Od razu po rewizji znalazł „dojścia”. Mieli sprawę umorzyć, tak obiecywali. Adwokat podczas pierwszej wizyty, jeszcze w areszcie, zaraz po zatrzymaniu, obrzucił Borisa Iwanowicza łagodnym spojrzeniem.
– Rozumiesz, wdały się tu poważne siły, sprawa jest aktualnie w centrum uwagi, trzeba więc odczekać parę tygodni, aż się sytuacja uspokoi.
No, jak miał nie wierzyć? Taki solidny człowiek.
– Trzeba jednak pokryć pewne wydatki… Sam wiesz, poważna sprawa.
Jak miał nie wierzyć? Pokrył wydatki.
Później pokrył jeszcze raz. Potem znowu.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Bałanda – rzadka zupa więzienna. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
Oper (ros. _opier_, skrót od _opierupołnomoczennyj_) – potoczna nazwa funkcjonariusza organów uprawnionych do prowadzenia działalności operacyjno-dochodzeniowej.
Zek – więzień. Nazwa pochodzi od skrótu ZK (ros. _ze-ka_, _zakluczonnyj kanałoarmiejec_, więzień – żołnierz armii kanału), i od czasów budowy Kanału Białomorsko-Bałtyckiego jest używana w stosunku do wszystkich więźniów.
Beesnik (od rosyjskiego skrótu b.s. – _bywszyj sotrudnik_) – były pracownik organów ścigania lub wymiaru sprawiedliwości.
Nardy – gra planszowa, inaczej: tryktrak.
Błatni (ros. _błatnyje_) – najwyższa warstwa w nieformalnej hierarchii więziennej, zawodowi przestępcy, przestrzegający praw więziennych.
Złoty spadochron – klauzula w umowie o pracę na kierowniczym stanowisku, określająca wysokość odprawy w wypadku zwolnienia.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I