- W empik go
Człowiek pana ministra - ebook
Człowiek pana ministra - ebook
Na uniwersytecie w Ołomuńcu zostaje odnalezione ciało docenta Ondřeja Chalupy. Czy ten lubiany wykładowca zginął dlatego, że za bardzo interesował się uczelnianymi finansami, podpadł szczególnie wrednej koleżance z wydziału czy może znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie?
Śmierć Chalupy daje początek wyjątkowo trudnemu śledztwu, które prowadzi podinspektor Marie Výrová zwana Wielką Sową. W pracy pomaga jej nie tylko zgrany zespół, lecz od lat również... Bob Dylan. Jednak tym razem sprawdzona kombinacja zdaje się zawodzić. Ze śledztwa wypadają najzdolniejsi ludzie, a sama sprawa sięga dalej, niż mogło się na początku wydawać. Czy pani podinspektor i jej ekipa będą w stanie przeciwstawić się machinie władzy?
Ołomuniec, środowisko uniwersyteckie, układy polityczne i teksty Boba Dylana – tę mieszankę mógł przyrządzić jedynie Michal Sýkora. Jako wykładowca akademicki doskonale zna realia wyższych uczelni, poza tym naukowo zajmuje się kryminałem i – rzecz jasna – mieszka w Ołomuńcu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-37-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czwartek 15 września o 15.30 docent Ondřej Chalupa miał przed sobą dwa miesiące, trzynaście dni i pięć godzin życia. Oczywiście, nie mógł się tego domyślać, więc jak gdyby nigdy nic wziął udział w posiedzeniu zwyczajnym Rady Naukowej Wydziału Nauk Humanistycznych.
Przewodniczący rady naukowej profesor Trojan, przy współudziale prodziekana do spraw nauki Maluchy, otworzył obrady równo o 13.30. Posiedzenie toczyło się zgodnie z programem, aż do ostatniego punktu, czyli postępowania habilitacyjnego doktor Macharáčkovej, koleżanki Chalupy. Członkowie rady naukowej wysłuchali stanowiska komisji habilitacyjnej (pozytywne), opinii trzech recenzentów rozprawy habilitacyjnej kandydatki (pozytywne, wręcz entuzjastyczne), podziękowań zainteresowanej – ponieważ w recenzjach nie było właściwie nic, z czym mogłaby podjąć dyskusję, chyba że chciałaby polemizować z jednoznacznie pozytywnym odbiorem – oraz jej autoreferatu, po czym nastąpiła krótka debata i padło kilka pytań, na które doktor Macharáčková odpowiedziała z całkowitym przekonaniem i bez wahania. Docent Chalupa, członek zwyczajny rady naukowej, był zadowolony z przebiegu obrony. Bardzo lubił swoją starszą koleżankę i cenił ją jako wybitną znawczynię polskiej poezji, ale też jako szalenie dobrą, życzliwą i skromną osobę, której równie obce były podchody, co żądza zaszczytów. Dlatego właśnie, wspierany przez kierownika katedry Stanislava Lípę, musiał się nieźle natrudzić, nim wreszcie namówił starszą panią, by z szacunku do własnej wieloletniej pracy badawczej zaczęła ubiegać się o tytuł, który według niego należał się jej (w odróżnieniu od dwadzieścia lat młodszych karierowiczów) już od dawna. Jedna tylko rzecz niepokoiła Chalupę: absencja dziewięciorga członków rady. Wiedział, że koledzy podejmują czasem irracjonalne decyzje, zaś absurdalny system zliczania głosów wręcz sprzyjał bumelantom i podstępnym mąciwodom. Do bezproblemowego uzyskania tytułu potrzeba było bezwzględnej większości głosów, nie tyle jednak oddanych przez obecnych, ile przez wszystkich czterdzieścioro członków rady. Oznaczałoby to, że osoby, które nie stawią się na posiedzeniu, automatycznie oddadzą swój głos przeciwko kandydatowi. Chalupa daremnie starał się apelować do poczucia odpowiedzialności swoich koleżanek i kolegów. Dotarli dziś w liczbie zaledwie trzydziestu jeden osób, wobec czego Libuška Macharáčková miała dziewięć pewnych głosów przeciw. Musiałaby otrzymać minimum dwadzieścia jeden głosów za. Wiedział, że na plenum były trzy lingwistki, które z zasady wstrzymywały się od głosowania, jeśli o tytuł nie ubiegał się ktoś z wąskiego kręgu zakolegowanych językoznawców, do którego Libuška oczywiście nie należała. Nikt nie wiedział, czym się kierują, a one nie musiały nikomu niczego wyjaśniać, ponieważ głosowania były tajne. Wstrzymanie się od głosu było w gruncie rzeczy ugrzecznioną formą oddania głosu na nie, czyli już na wstępie oznaczało to dwanaścioro członków przeciw. Chalupa rozglądał się po obecnych, starając się dociec, co też zachodzi w ich skomplikowanych mózgach, nierzadko przepełnionych zawiścią, skłonnością do wiecznej rywalizacji i sekciarską nieomal wrogością.
Przewodniczący rady naukowej wstał, podziękował kandydatce za wystąpienie i poprosił ją, członków komisji habilitacyjnej, którzy nie należeli do rady, recenzentów oraz wszystkich gości, aby na chwilę opuścili salę, ponieważ obrady, a następnie głosowanie, nie są przeznaczone dla oczu i uszu publiczności. Kierownik katedry, który nie był członkiem naukowego gremium, doskoczył do doktor Macharáčkovej, aby pomóc jej wstać. Lecz ona zdecydowanym gestem odmówiła pomocy, sięgnęła po oparte o krzesło kule i z trudem się podniosła. Lípa wziął więc od niej przynajmniej teczkę ze wszystkim, co było potrzebne do obrony habilitacyjnej, a także dużą damską torebkę – i wyprowadził koleżankę za drzwi.
Libuše Macharáčková opadła ciężko na głęboki fotel stojący w korytarzu i natychmiast tego pożałowała, uświadomiła sobie bowiem, jak trudno będzie z niego wstać. Kierownik katedry profesor Lípa, będący w podobnym wieku, podał jej torebkę i dokumenty. Doktor Macharáčková zaczęła upychać teczkę do środka. Widać było, że jest zdenerwowana, znużona i wykończona stresem.
– No i po strachu – powiedział do niej cicho, lecz z optymizmem szef. – Myślę, że będzie dobrze. Według mnie byłaś absolutnie przekonująca.
Libuše Macharáčková potrząsnęła siwą głową i westchnęła.
– Proszę cię, Stando, mógłbyś mi nalać szklankę wody?
Debata członków rady naukowej zamieniła się dla Ondřeja Chalupy w koszmar, zresztą nie po raz pierwszy. Specjalizująca się w fonetyce lingwistka profesor Batíková zwróciła uwagę na fakt, że kandydatka niechlujnie wymawia spółgłoski syczące, przez co całe wystąpienie było w odczuciu Batíkovej istną torturą. Trzech członków rady pokiwało głowami na znak, że również zauważyli ów istotny mankament. Osiemdziesięciodwuletni profesor Ramlík – który pomimo dość zaawansowanego stopnia zramolenia cieszył się wyjątkowym autorytetem połowy członków rady – niezgrabnie wstał i oznajmił, że jego osobiście niezwykle raziło, iż rzeczona kandydatka (dłonią pokrytą przebarwieniami wskazał drzwi) cały czas siedziała. Żywiłem przekonanie, ciągnął profesor Ramlík, że w naszym gronie ugruntował się zwyczaj, iż kandydaci podczas obrony wstają z miejsca. Chociażby przez szacunek dla naszego gremium. Rzeczona kandydatka (tu znów wskazał drzwi dłonią pokrytą plamami) albo nie przyswoiła sobie zasad dobrego wychowania, albo nikt jej o tym nie powiedział. Obóz wiernych profesora Ramlíka pokiwał głowami z aprobatą. Profesor Batíková znowu wstała, poparła stanowisko kolegi Ramlíka i raczyła ponownie przypomnieć, że kandydatka niechlujnie wymawia spółgłoski syczące. Ondřej Chalupa z rozpaczą spojrzał w stronę stołu prezydialnego. Prodziekan do spraw nauki Malucha kartkował jakieś dokumenty, przewodniczący rady naukowej Trojan, wyraźnie nieobecny duchem, wlepiał szklany wzrok w odległy kąt.
– Chciałbym tylko zauważyć… – Docent Chalupa wstał, czym zwrócił na siebie spojrzenia obecnych. – Może nie dostrzegł pan tego, profesorze, ale doktor Macharáčková jest niepełnosprawna. Porusza się o kulach.
Profesor rozejrzał się po sali i rozłożył ręce.
– Wszyscy mamy jakieś problemy zdrowotne – rzekł półgłosem, a jego sąsiedzi przytaknęli.
– W tej sytuacji – ciągnął Chalupa, starannie dobierając słowa, żeby nie zrazić pozostałych członków rady do swojej nieszczęsnej koleżanki – moglibyśmy chyba darować doktor Macharáčkovej, że siedziała w trakcie obrony.
Opozycja profesora Ramlíka przyznała mu rację. Z poparciem dla Chalupy wystąpił historyk sztuki profesor Šimon. Powiedział, że biorąc pod uwagę inwalidztwo, jak również wiek kandydatki, członkowie rady nie muszą trwać przy wymogu, by stała podczas obrony. Rusycystka docent Křesadlová, znana z tego, że zawsze interesowały ją kwestie, które nie miały żadnego związku z profilem naukowym egzaminowanego, z ciekawością spytała Chalupę o przyczynę upośledzenia układu ruchowego pani doktor. Wątek tragedii osobistej mógł zmiękczyć nieco członków rady i sprawić, by puścili w niepamięć dość trudną relację Libuški ze spółgłoskami, Chalupa opowiedział więc w skrócie o nieszczęśliwym wypadku autokaru na trasie z Austrii do Włoch w 1991 roku, w którym mąż doktor Macharáčkovej doznał poważnego urazu kręgosłupa, co przykuło go na stałe do wózka. Doktor Macharáčková natomiast straciła prawą nogę od kolana w dół. Obecnie nosi protezę, lecz mimo to – jak koleżanki i koledzy pewnie zauważyli – porusza się z wielką ostrożnością.
Historyk sztuki profesor Šimon, człowiek dość wybuchowy, ponownie wstał.
– A więc temat można uznać za zamknięty. Szczerze mówiąc, czasem mam wrażenie, że ktoś, kto nigdy nie uczestniczył w naszych obradach, nie uwierzyłby w to, co tu się dzieje. Mamy zdecydować, czy kandydatka jest na tyle wykwalifikowana, by przyznać jej tytuł docenta. Tymczasem roztrząsamy, czy sepleni i czy okazuje nam należyty szacunek. Na miłość boską! Czy odmówilibyśmy komuś Nobla tylko dlatego, że się jąka?
Pytanie było retoryczne. Šimon wziął głęboki oddech, chwycił rozprawę habilitacyjną doktor Macharáčkovej i teatralnym gestem uniósł ją nad głową.
– Oto, co musimy przedyskutować. Ja widzę kobietę w wieku sześćdziesięciu dwóch lat, która ma za sobą kawał fantastycznej pracy i niepodważalne osiągnięcia. Napisała pięć książek o polskiej poezji, monografię Miłosza, laureata Nagrody Nobla. Dziesiątki artykułów. Przecież ona dostała w Polsce państwowe odznaczenie za upowszechnianie polskiej literatury za granicą! A my tu, w Ołomuńcu, deliberujemy nad jej wadą wymowy?!
Plenum przywykło już do temperatury wystąpień Šimona. Nawet Chalupa nie zawsze się z nim zgadzał, lecz teraz wzburzenie historyka sztuki służyło dobrej sprawie.
– Oceńmy więc ten materiał. Ze swojej strony stwierdzam, że pani Macharáčková wykazała swoim dorobkiem wystarczający – co tam wystarczający, ponadstandardowy! – grzmiący głos Šimona obudził z letargu nawet przewodniczącego rady naukowej – poziom merytoryczny, niezbędny do tego, by przyznać jej tytuł docenta. Kropka.
Po drugiej stronie sali złowieszczo podniosła się romanistka profesor Kulová. Chalupie zrobiło się słabo. Uważał Kulovą za złośliwą żmiję, perfidną anarchistkę, która zawsze i wszędzie musiała zgłosić sprzeciw – poza tym miała szczególny talent do wynajdywania słabych stron swoich ofiar, co pozwalało zetrzeć je na proch.
Kulová wstała i powoli, stopniując napięcie, zaczęła kartkować teczkę habilitacyjną Libuše Macharáčkovej. Chalupa z niesmakiem stwierdził, że twarze niektórych koleżanek i kolegów zapałały niezdrową ciekawością – czym też romanistka rozniesie badaczkę polskiej literatury?
– Kolega Šimon wspomniał – zaczęła Kulová swoim głębokim, lekko ochrypłym głosem – o wyjątkowo wysokim poziomie merytorycznym dorobku kandydatki.
Zamilkła.
– Lecz gdy tak przeglądam tę teczkę, niczego podobnego nie widzę. Jednym z istotnych wymogów otrzymania tytułu docenta jest uczestnictwo w konferencjach, naturalnie międzynarodowych. W dokumentacji Macharáčkovej nie ma na ten temat ani słowa. Zatem albo kandydatka zapomniała uwzględnić to kryterium, albo po prostu go nie spełnia.
Jej słowa zabrzmiały jak wyrok śmierci.
Ondřej Chalupa wstał.
– Chciałbym ponownie zauważyć, że doktor Macharáčková jest niepełnosprawna. Ma ograniczoną sprawność ruchową, co praktycznie uniemożliwia jej podróżowanie. Opiekuje się mężem na wózku. W tej sytuacji to chyba zrozumiałe, że…
Profesor Kulová przerwała.
– Panie kolego, to nie było nic osobistego. Jednakowoż mamy tu pewne kryteria i musimy się ich trzymać. Inaczej jako gremium odpowiedzialne za poziom naukowy naszej alma mater wystawimy się na pośmiewisko.
– Ależ ja się z panią całkowicie zgadzam. – Chalupa zbierał w sobie resztki cierpliwości. – Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że doktor Macharáčková nie spełniła wprawdzie tego jednego kryterium, za to inne przekroczyła w znacznym stopniu.
Kulová uśmiechnęła się, zajrzała do akt, znów spojrzała na Chalupę i wycedziła:
– Które?
Po czym wygłosiła wykład, iż kandydatka wprawdzie publikuje za granicą, lecz zagranicę tę stanowi niemal wyłącznie Polska, a Kulová ma wrażenie, że język polski nie jest uznawany za światowy. Dalej podała w wątpliwość naukowy charakter pisma, w którym kandydatka opublikowała jeden z artykułów. Zwróciła też uwagę, że owych pięć „tak zwanych” monografii, krążących w czasie obrad po sali, nie spełnia wymagań publikacji naukowych, ponieważ nie były przed wydaniem recenzowane i nie zawierają streszczenia w języku angielskim. Chalupa starał się wyjaśnić, że wspomniane wymogi formalne dotyczące monografii naukowych obowiązują zaledwie od trzech lat i nie da się ich wstecznie zaaplikować do książek wydanych w ciągu ostatnich dwu dekad, jednak Kulová wzruszyła tylko ramionami i mówiła dalej:
– Reasumując, nikt nie jest w stanie mnie przekonać, że kandydatka jest uznaną w świecie badaczką! – grzmiała.
Dziesięć minut później profesor Trojan spojrzał na zegarek, jako przewodniczący rady naukowej zakończył obrady i zarządził głosowanie.
Następnie ogłoszono pięciominutową przerwę. Chalupa wyszedł na korytarz, gdzie w fotelu siedziała Libuše Macharáčková z torebką na kolanach i kulami opartymi o stolik, rozmawiając z kierownikiem katedry i recenzentami swojej rozprawy habilitacyjnej.
– No i jak tam? – spytał jowialnie Lípa.
Chalupa odparł, że zaraz będzie wiadomo, podliczają głosy. Starał się ukryć przed starszą koleżanką, jak bardzo jest zdenerwowany i niepewny wyniku. Hol zapełnił się członkami rady, którzy wyszli z sali rozprostować kości albo do toalety. Po dziesięciu minutach protokolantka zwołała wszystkich z powrotem. Lípa z Chalupą pomogli pani Macharáčkovej wstać z fotela i zaprowadzili ją do sali; za nimi weszli recenzenci, równie ciekawi decyzji.
Przewodniczący rady naukowej profesor Trojan zmęczonym głosem oznajmił wynik głosowania. Obecnych: 31. Głosów ważnych: 19, głosów przeciw: 1, głosów nieważnych: 11. Chalupa natychmiast pojął, co to oznaczało. Doktor Macharáčková uśmiechnęła się i skinęła głową. Przez kilka sekund była przekonana, że otrzymała tytuł docenta, że 19 głosów za na 31 wystarczyło, bo tylko jeden był przeciw. Lípa, który stał pod oknem, tuż obok niej, zbladł. Profesor Trojan zwrócił się w stronę kandydatki.
– Bardzo mi przykro, pani doktor, Rada Naukowa Wydziału Nauk Humanistycznych nie wyraziła zgody na przyznanie pani stopnia naukowego doktora habilitowanego. Tym samym zamykam postępowanie habilitacyjne.
Libuše Macharáčková rozejrzała się wokół ze zdumieniem. Podszedł do niej kierownik katedry, nachylił się i zaczął szeptać jej coś do ucha.
– Co mają znaczyć te nieważne głosy? – spytała doktor Macharáčková.
Chalupa również podszedł.
– Tak ogromnie mi przykro, Libuško. Nie tego się spodziewałem.
– Co mają znaczyć te nieważne głosy?
– To ci, którzy się wstrzymali.
– Przecież Trojan powiedział, że na 31 głosów 19 było za. To większość, prawda?
– Nie, Libuško. Wynik oblicza się spośród wszystkich członków rady, czyli czterdziestu.
– Jak to czterdziestu?
– Co ci mam powiedzieć, Libuško? Ten, kto wymyślił ten system, naiwnie sądził, że ludzie będą wypełniać swoje obowiązki i chodzić na posiedzenia.
Doktor Macharáčková skierowała się w stronę drzwi, prowadzona przez swoich kolegów.
– Nie pojmuję tego. Dlaczego jedenaście osób się wstrzymało?
– Nie wiem, Libuško – odparł docent Chalupa, chociaż dobrze wiedział dlaczego. Odwrócił się w stronę sali, gdzie ostatni członkowie i członkinie rady po długim posiedzeniu wstawali z miejsc i zbierali dokumenty do aktówek. Jego wzrok napotkał spojrzenie profesor Kulovej. Nie miał wątpliwości, kto oddał głos przeciw. Kulová skinęła głową w jego stronę i uśmiechnęła się.
Na korytarzu Libuše Macharáčková została posadzona w fotelu, żeby mogła ochłonąć. Obok przeszedł rozeźlony profesor Šimon, mamrocząc coś o kretynach.
– Nie martw się, Libuško – powiedział Chalupa. – Ja tego tak nie zostawię. To już przekracza wszelkie granice. Pójdę z tym do dziekana. Šimon z historii sztuki na pewno mnie poprze. Dziewięć osób nie przyszło! A to, że jedenaście wstrzymało się od głosu nad tak wysoko ocenioną pracą habilitacyjną, jest po prostu nie do przyjęcia!
Libuše Macharáčková podniosła ku niemu oczy. Jej ręce, spoczywające na oparciach kul, lekko się trzęsły.
– Nie, Ondro. Odpuść. Mam sześćdziesiąt dwa lata. Jedna trzecia ludzi w tym gronie jest ode mnie młodsza. Niedługo i tak przejdę na emeryturę. Nie są mi już potrzebne takie przejścia. Lepiej zostaw to w spokoju.
Ondřej Chalupa nie odpowiedział. Ale czuł, że nie będzie w stanie tak po prostu odpuścić. Z sali wyszła profesor Kulová, minęła ich i zniknęła w drzwiach prowadzących na główny hol.
– Przepraszam cię, Libuško – rzucił docent Chalupa i pobiegł za Kulovą.
– Szanowna pani, można na słówko?
Kulová odwróciła się i obrzuciła go spojrzeniem pełnym drwiącej wyższości.2.
Ondřej Chalupa odczuwał narastającą frustrację. Dołowało go wszystko wokół: bajzel codzienności, sytuacja polityczna, nastroje społeczne, studenci i ich podejście do nauki, po prostu wszystko. A zwłaszcza to, co działo się ze szkolnictwem wyższym. Nie mieściło mu się w głowie, że niektórzy nie rozumieli szczególnej misji uniwersytetów i uważali szkoły wyższe za jeden ze sposobów na zaspokojenie potrzeby rządzenia, dorobienia się, wywierania wpływu politycznego. Z niedowierzaniem i niesmakiem śledził skandale, co i rusz wychodzące na światło dzienne w środowisku, które tak kochał i którym żył. Prywatny „Uniwersytet” Metropolitalny w Pradze, powołany chyba tylko po to, żeby wszystkie urzędasy z magistratu miały gdzie łatać swoje dziurawe wykształcenie, jak najszybciej i jak najmniej boleśnie. Albo Wydział Prawa w Pilźnie i ekspresowe studia dla znajomych oraz polityków. Biorąc pod uwagę sztywną biurokrację, jaka panowała w jego szkole, jeśli chodzi o przestrzeganie przepisów i kontrolę nad prawidłowym tokiem studiów, naiwnie dziwił się, jak to możliwe, że ktoś ukończył trzyletni kurs licencjacki w dwa semestry. Do szału doprowadzała go myśl, że tym interesem zawiadywali prawnicy, których uważał dotąd za strażników transparentności. Albo inny przypadek: pracownicy Uniwersytetu w Libercu, którzy obłowili się na ciemnych interesach przy organizacji narciarskich mistrzostw świata. Chalupa był dumny ze swojej alma mater, wolnej od podobnych incydentów. Może oprócz jednego, kiedy to pewien łasy na tytuły grafoman z Opawy przedstawił radzie naukowej splagiatowaną rozprawę habilitacyjną, która – w odróżnieniu od niesplagiatowanej rozprawy Libuški – została przyjęta. Gazety rozpisywały się o tym i wydział najadł się wstydu, Chalupa musiał jednak obiektywnie przyznać, że nikt z komisji habilitacyjnej ani z rady naukowej nie był temu winny, wszyscy padli ofiarą oszustwa. Lecz nawet Ołomuniec miał jakąś plamę na honorze – a był nią sam kwestor.
Cała sprawa zaczęła się przed czterema laty, gdy wreszcie zdecydowano się przeprowadzić inwentaryzację wyposażenia budynku konwiktu, barokowego monstrum, do którego przeniósł się wydział. Ondřej Chalupa został mianowany członkiem komisji inwentaryzacyjnej, powołanej dopiero pięć lat po zakończeniu kosztownego remontu nowej siedziby. Zwykle oznacza to funkcję o charakterze czysto formalnym, ponieważ z masą urzędowych papierów i tak użerają się panie z sekretariatu, lecz tym razem Ondřejowi Chalupie nie było dane osiągnąć tradycyjnego etapu składania podpisów na niekończących się wydrukach. Sekretarka z zachmurzoną miną zapukała do drzwi kierownika z wiadomością, że część wyposażenia, które katedra powinna była otrzymać zgodnie z kwitami dostawy, nigdy nie dotarła na miejsce. Kierownik zawołał reprezentującego ich katedrę członka komisji, który spytał, czego brak. Sekretarka, równo pięćdziesięciolatka, wskazała brakujące pozycje, zaznaczone przez nią na wydrukach pomarańczowym zakreślaczem.
– Nie ma na przykład dwóch dywanów – oznajmiła.
– Dywanów? – zdziwił się kierownik katedry Stanislav Lípa. – Przecież są.
– To, co leży na podłodze w biurze, się nie liczy, bo to jest tak zwana – dodała sekretarka i zaszeleściła listą – „wykładzina podłogowa”. Chodzi o dwa prawdziwe dywany w cenie dwudziestu pięciu tysięcy koron za sztukę.
Kierownik katedry zaniemówił, wlepiając w nią wzrok. Ondřej Chalupa był równie zdumiony.
– Dywany za dwadzieścia pięć tysięcy? – zapytał.
Sekretarka wzruszyła ramionami. Lípa w zamyśleniu tarmosił swoją krótką brodę.
– Oprócz tego brakuje piętnastu krzeseł. A w audytorium, według tej dokumentacji, powinniśmy mieć telewizor plazmowy.
Nikt nie reagował, więc kontynuowała:
– Plus jakieś drobiazgi. Lampy, szafki…
Złożyła stertę papierów na biurku szefa.
– A na jaką sumę są te braki? – spytał Chalupa.
– Około stu pięćdziesięciu tysięcy.
– Co za zdzierstwo – zauważył dosadnie kierownik.
– Zgłosiłam to do rektoratu – ciągnęła sekretarka.
– No i?
– Powiedzieli mi, że wszystko jest w porządku i że o tym wiedzą. Że to częściowe deficyty. Komisja ma podpisać, a oni wszystko załatwią.
– Jeszcze czego! – wybuchnął Chalupa. – Jeśli im to podpiszemy, zalegalizujemy brakujące mienie.
Kierownik katedry, mimo że sprawował swoją funkcję od dawna, był niepoprawnym optymistą.
– To pewnie pomyłka. Może przypisali nam wyposażenie innej katedry – rzekł wyrozumiale i zwrócił się do sekretarki. – Obdzwoń inne katedry w konwikcie, może przypadkiem dostali rzeczy, które figurują w naszym wykazie. W sumie telewizor by się przydał. Tylko nie wiem, co bym zrobił z tymi dywanami.
– Już pytałam, żadnych nadwyżek. – Sekretarka była ucieleśnieniem skrupulatności i porządku, za co Ondřej Chalupa bardzo ją cenił.
– Nawet u nas?
– Przeciwnie, wszędzie są jakieś braki.
Ondřej postanowił działać. Na szefa komisji inwentaryzacyjnej wybrano profesora Šimona. Wykazy inwentarza w jego katedrze również się nie zgadzały, zwołał więc posiedzenie komisji oraz sekretarek wszystkich jednostek naukowych mieszczących się w konwikcie. Rezultat był szokujący – w całym obiekcie brakowało wyposażenia na sumę ponad trzech czwartych miliona koron. Na zawrotną wysokość tej kwoty złożył się też fakt, że sprzęt – na co zwrócił uwagę doktor Prskal, inny członek komisji – został znacznie przeszacowany. Doktor Prskal poinformował komisję, że w jego katedrze wiszą zasłony w cenie piętnastu tysięcy za parę i że kompletnie nie rozumie, dlaczego wszędzie są zamontowane zestawy mebli kuchennych z Ikei. To obudziło czujność – każda katedra była bowiem wyposażona w aneksy kuchenne: jeden we wspólnym korytarzyku, a drugi w sekretariacie. Prskal odkrył, że każdy z zestawów został wyceniony na dwadzieścia sześć tysięcy czterysta koron, które stanowiły – jak podkreślił – trzykrotność kwoty, za jaką można by je normalnie kupić w Ikei.
Komisja była wzburzona. Profesor Šimon i docent Chalupa sporządzili obszerne pismo, zwracając w nim uwagę na braki oraz zawyżone ceny umeblowania, i skierowali je do rektora, do przewodniczącego senatu uczelni, a także do kwestora z prośbą o wyjaśnienia. Chalupa był pewien, że rozpęta się burza. Tymczasem absolutna cisza była jedyną odpowiedzią na ich działania.
Może gdyby wówczas ktoś raczył zainteresować się sprawą komisji inwentaryzacyjnej, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jeśli jednak kwestor sądził, że zamiecie te skargi pod dywan, nie docenił determinacji Chalupy. Docent postanowił przeanalizować okoliczności remontu pojezuickiego konwiktu. Współpracownicy kwestora milczeli, ale konwikt był architektoniczną perełką wzniesioną na murach miejskich i doszczętnie zdewastowaną podczas dekad przynależności do mienia wojskowego, jego renowacja była więc dla miasta wielkim wydarzeniem, w związku z czym Chalupa znalazł sporo informacji w lokalnej prasie. Na szczęście przebiegiem remontu interesowały się wtedy jeszcze senaty uniwersyteckie. Na podstawie protokołów i rozmów z kolegami, ówczesnymi senatorami, ustalił podstawowe fakty. Uniwersytet otrzymał były pojezuicki konwikt w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Ponieważ Wydział Nauk Humanistycznych zajmował kilka budynków, które w procesie restytucji miały zostać zwrócone Kościołowi, w zamian za utratę tamtych siedzib zarządzono remont konwiktu, całkowicie sfinansowany przez państwo z funduszu rekompensacyjnego za restytucję mienia kościelnego. Wyznaczone biuro architektoniczne opracowało projekt renowacji wyceniony na dwieście siedemdziesiąt milionów koron. Uniwersytet odrzucił tę ofertę. Projekt przygotowano ponownie, złożono wraz z nowym budżetem w wysokości trzystu dwudziestu milionów i tym razem został przyjęty. Gdy w 2002 roku sfinalizowano prace budowlane, katedry wydziału mogły się wprowadzić do nowych siedzib, a konwikt oficjalnie otworzył swe podwoje. Rachunek za remont wzrósł do trzystu pięćdziesięciu milionów koron.
Kiedy więc niedokończona i niezatwierdzona inwentaryzacja stanęła w miejscu, Chalupa postanowił skierować do kwestora list z prośbą o wyjaśnienie, dlaczego cena remontu okazała się tak wysoka. Po tygodniu otrzymał w odpowiedzi zaproszenie do jego gabinetu na indywidualne spotkanie. W asyście szefa działu nadzoru budowlanego, aroganckiego inżyniera, który traktował Chalupę jak namolnego przygłupa, kwestor udzielił mu wyjaśnień, jaki wpływ na cenę inwestycji miały badania archeologiczne, niespodziewane czynniki, które przełożyły się na tak zwane dodatkowe prace budowlane, a także ogólna sytuacja ekonomiczna, inflacja i wysokość podatku VAT. Przemawiali obaj długo i uprzejmym tonem, Chalupa odniósł jednak wrażenie, że w sposób celowo zagmatwany, tak aby nie można było ich zrozumieć. Interesowały go różnice między pierwszym a drugim projektem, łaskawie pozwolili mu więc zajrzeć do gigantycznej dokumentacji projektowo-budowlanej i wyglądali na wyraźnie rozbawionych, patrząc, jak teoretyk literatury gubi się w gąszczu rzutów, przekrojów, rozwiązań podziału wnętrz, płatwi i krokwi więźby dachowej, jak kompletnie nie może się połapać w plątaninie rozmaitych linii, milionie wymiarów i innych wartości, zapisanych mikroskopijnej wielkości cyferkami. Chalupa po chwili zrezygnował, podziękował i wyszedł. Zafrapowała go w tym wszystkim jedna sprawa, nie miał jednak pewności, czy ci dwaj powiedzą mu prawdę. Nie zdecydował się więc zadać pytania, dlaczego między tańszą a droższą wersją projektu zaszła zmiana na stanowisku głównego architekta, skoro renowacją zajmowało się wciąż to samo biuro architektoniczne.
W wyjaśnieniu tej kwestii przyszedł mu z pomocą historyk sztuki Šimon, mający kontakty wśród architektów. Dziesięć dni później, w kawiarni na Górnym Rynku, docent Chalupa omawiał już całą sprawę z architektem Šimlákiem, zacietrzewionym pięćdziesięciolatkiem, który określił remont konwiktu i współpracę z ludźmi kwestora mianem „koszmaru każdego architekta”, ponieważ „ci profesorkowie nic nie rozumieją, za to wszystko wiedzą lepiej”. W następnym tygodniu Chalupa siedział już w biurze samego rektora, informując go, że koszty budowy wzrosły z dwustu siedemdziesięciu milionów koron na trzysta dwadzieścia, jeszcze przed rozpoczęciem robót. Rektor z dezaprobatą kręcił głową, twierdząc, że to nonsens.
– Ten pański architekt musiał to błędnie zinterpretować, albo może pan coś źle zrozumiał.
Rektor uznał całą sytuację za nierealną, po czym dodał, że nawet gdyby tkwiło w niej ziarno prawdy, to co z tego? Uczelnia na tym nie ucierpiała. A jeśli Chalupie tak bardzo zależy – rektor spojrzał docentowi prosto w oczy – może wyjaśnić całą sprawę z inżynierem Jonášem.
– Chociaż, szczerze mówiąc, panie docencie, nie rozumiem, o co panu właściwie chodzi.
I choć od tamtej chwili minęły już trzy lata, Ondřej Chalupa nie zapomniał poczucia bezsilności i niemocy, gdy okazało się, że wszystkie jego wysiłki w znalezieniu środków zaradczych i nagłośnieniu tego, w jak szczególny sposób kwestor Jonáš zarządza finansami, rozbijały się o mur obojętności i lekceważenia. Rektor wezwał Chalupę na kolejne spotkanie, proponując, by przyprowadził architekta Šimláka. Tamten jednak odmówił i między wierszami zaprzeczył, jakoby udzielał docentowi jakichkolwiek informacji. Kwestor przygotował na rozmowę z rektorem obszerny wykaz braków, jakie zawierała pierwsza wersja projektu, którego udoskonalenie wymagało wzrostu ceny o pięćdziesiąt milionów koron, oraz opis tego, na czym polegały „dodatkowe prace budowlane” na sumę kolejnych trzydziestu. Mówił chyba z kwadrans, a Chalupa czuł rozpacz i beznadzieję, świadom tego, że arogancki i zadowolony z siebie ekonomista robi z niego głupka. Miał pewność, że Jonáš kłamie i manipuluje faktami. Ale te machinacje najwyraźniej nikomu nie przeszkadzały.
Był poniedziałek 3 września. Po wszystkich dotychczasowych porażkach Chalupa uznał, że podejmie jeszcze jedną, ostatnią próbę. Z konwiktu do biura prokuratora regionalnego o nazwisku Hora miał niedaleko. Był zdenerwowany, czekał na werdykt z niecierpliwością studenta na egzaminie. To wszystko kosztowało go tyle energii i czasu – a teraz, po niemal czterech latach starań, użerania się i perswazji, pozostawała mu ostatnia rozmowa, która zdecyduje, czy jego wysiłki w ogóle miały jakikolwiek sens. Z Horą, doktorem praw, widział się po raz pierwszy latem; na spotkanie umówił go kolega Termer. Ondřej Chalupa wiedział o romansie Termera, ale nigdy nie poznał osobiście jego żony, to małżeństwo było dla niego abstrakcją, nie miał więc oporów moralnych, by spotkać się z – jak mówił Termer – sympatyczną, młodą dziewczyną, córką prokuratora. Omówiła z ojcem całą sprawę, ten zaś wyraził chęć, by rzucić okiem na materiały, jakimi dysponował Ondřej, i ocenić je z prawnego punktu widzenia. Przez półtora miesiąca nic się nie działo, lecz wreszcie Hora zadzwonił i zaprosił go do swojego biura.
Ondřej Chalupa był na miejscu dziewięć minut przed czasem, spacerował więc po holu prokuratury od jednej tablicy ogłoszeń do drugiej, zerkając na okólniki i zawiadomienia. Równo o 14.30 zgłosił się na recepcji, a sekretarka Hory przyszła po niego.
Na biurku leżała znajoma teczka. Prokurator wstał, by powitać Chalupę, i zaproponował coś do picia. Gdy ten odmówił, Hora wskazał mu fotel przy stole konferencyjnym, a sam wziął do ręki teczkę z wynikami dochodzenia Chalupy i usiadł naprzeciwko.
– Obawiam się, że nie będzie pan zadowolony, panie docencie – zaczął.
Oczywiście. Ondřej Chalupa tego się właśnie spodziewał.
– Wykonał pan kawał dobrej roboty. Niestety, to, co pan prześledził, nie spełnia przesłanek czynu zabronionego.
Chalupa westchnął i pokiwał głową.
– Czyli wszystko, co robi kwestor Jonáš, jest w porządku.
Prokurator regionalny ponad jego ramieniem zerknął na swoją biblioteczkę, gdzie stały na baczność tomy kodeksów.
– W pełni rozumiem rozgoryczenie działaniami waszego kwestora. Problem w tym, że w systemie prawnym i ustawowym zawsze są luki, które wielu potrafi wykorzystać.
Docent spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Chcę przez to powiedzieć – śpieszył z wyjaśnieniami Hora – że między tym, co legalne, a co zgodne z prawem, nie zawsze można postawić znak równości. Moim zdaniem wiele z działań, które pan opisuje, z pewnością nie jest zgodnych z prawem, ale też nie są one nielegalne.
Po trzech latach docentowi Chalupie zabrakło energii i sił, by przekonywać Horę, że nie ma racji.
– Proszę nie myśleć, że tylko przekartkowałem te dokumenty – ciągnął prokurator. – Pokazałem je koledze, który specjalizuje się w przestępstwach finansowych, lecz nawet on nie znalazł tam ani jednego dowodu na to, że doszło do nadużycia.
– Czyli kolejnemu draniowi, który dorabia się na zamówieniach publicznych, wszystko ujdzie na sucho – podsumował gorzko Chalupa.
– Wie pan, ten typ przestępczości bardzo trudno udowodnić. Jeśli nie nakryje się takiego człowieka dosłownie w chwili, gdy bierze łapówkę, albo jeśli ktoś go nie wyda, przedstawiając konkretny dowód, jesteśmy bezradni.
Chalupa nie widział powodu, by dłużej ciągnąć temat.
– Tak podejrzewałem – powiedział. – W każdym razie dziękuję panu za poświęcony czas.
Obaj wstali.
– Córka mówiła mi – podjął Hora – że rozważa pan opublikowanie tego materiału…
Utkwił w docencie wyczekujący wzrok, lecz ten nie reagował.
– Osobiście odradzałbym ten krok. Zgromadził pan mnóstwo zarzutów, lecz nie są one poparte dowodami. Możliwe, że jakiś lekkomyślny dziennikarz zainteresowałby się tą sprawą, ale z braku dowodów wszystko mogłoby obrócić się przeciwko panu.
– Co pan ma na myśli? – spytał Chalupa, dla którego ostatnie zdanie zabrzmiało jak pogróżka.
– Gdyby ten Jonáš złożył przeciwko panu pozew, sąd orzekłby na jego korzyść.
– Racja – westchnął docent. – Skoro tak to wygląda, raczej nie będę upubliczniać sprawy. Wciąż zależy mi na dobrym imieniu naszego uniwersytetu, a skoro i tak nic bym nie wskórał… – Rozłożył ręce.
Pożegnali się. Chalupa wsunął grubą teczkę do aktówki i wyszedł.
Było ładne, słoneczne, zimowe popołudnie. Wiatr przeganiał liście ulicami i rozwiewał kobietom włosy. Chalupa miał w głowie kompletną pustkę. Może nawet gdzieś w głębi duszy cieszył się z takiego obrotu spraw. Był zmęczony i gotów zaakceptować własną porażkę. Wracał wolnym krokiem do swojego biura z poczuciem, że cała sprawa jest już definitywnie poza nim i że bardzo ciężki kamień spadł mu z serca.