- W empik go
Człowiek z blizną - ebook
Człowiek z blizną - ebook
Szajka złodziei od roku plądruje podwarszawskie wsie, brawurowo wywodząc w pole stróżów prawa. Pewnego razu bandyci dokonują kradzieży i zabijają właścicielkę sklepu w Ciechanowie. Do śledztwa włącza się sierżant Chrzanowski. Wiejski glina nie posiada wykształcenia, bardziej niż umysłem kieruje się intuicją i doświadczeniem życiowym, rozbraja poczuciem humoru. Dopiero jego ingerencja zmieni układ sił w rozgrywce między złoczyńcami a Milicją Obywatelską.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-4956-3 |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LEKCJA MATEMATYKI
Gdzieś daleko szczekały psy. Noc była jasna, ale chłodna. Jak to zwykle bywa w drugiej połowie września. W Dąbrowie Zakościelnej już wszystkie domy stały ciemne. Nic dziwnego. Minęła godzina jedenasta, a nazajutrz, jak zwykle, dzień ciężkiej pracy. Ogławianie buraków cukrowych, kopanie kartofli, zwózka buraków do pobliskiej cukrowni w Ciechanowie. A dzień krótki i trzeba go jak najlepiej wykorzystać.
Tylko w nowym budynku, wzniesionym na samym końcu wsi, przy drodze do Ciechanowa, świeciło się w dwóch oknach. Żarówka nad wejściem oświetlała owalną tablicę z orłem i napisem:
POSTERUNEK MILICJI OBYWATELSKIEJ W DĄBROWIE ZAKOŚCIELNEJ
Duży pokój przedzielała przez całą jego długość metrowa barierka. Od strony drzwi wejściowych stały dwie długie ławy. Po drugiej stronie barierki dwa zsunięte razem stoły, kilka krzeseł. Telefon. Na ścianach godło państwa i urzędowe portrety. Drzwi w głębi pokoju opatrzone były tabliczką: Komendant posterunku.
Przy jednym ze stołów siedział mężczyzna w rozpiętym i dość już podniszczonym mundurze z dystynkcjami starszego sierżanta MO. Był to człowiek po czterdziestce. Szpakowate włosy, zaczesane do góry, prosiły się wprost o nożyce fryzjera. Owalna twarz pokryta była gęstą siecią zmarszczek. Czy były to ślady dawnych przeżyć, czy też po prostu powstały wskutek brzydkiego zwyczaju sierżanta — krzywienia się przy czytaniu?
Człowiek w mundurze miał przed sobą otwartą książkę i rozłożony zeszyt. Długopis leżał w zasięgu ręki. Sierżant czytał półgłosem, jak to często czynią ludzie, żeby lepiej zrozumieć trudny tekst:
Trapez równoramienny ma podstawy a, b; a większę od b. Jakie powinno być ramię p i wysokość h tego trapezu, aby można było wpisać weń okrąg?
— Cholera — zaklął uczący się — ale wymyślili. Nic nie można zrozumieć.
Znowu przeczytał tekst zadania i na jego wyrazistej twarzy widać było, że trudności nie znikają. Wpatrywał się w książkę. Zmarszczki zarysowały się jeszcze wyraźniej. Powtarzał prawie na pamięć: _Trapez równoramienny..._
Za drzwiami dał się słyszeć odgłos kroków i brzęk metalu. Ktoś wprowadzał i stawiał pod ścianą rower. Za chwilę do pokoju wszedł inny milicjant. Znacznie młodszy, z odznakami kaprala. Oparł się wygodnie o barierkę.
— Objechałem nie tylko naszą wieś, ale byłem także w Zaciszu i Lubotyni. Wszędzie spokój. Wszystko w porządku.
— Sklepy zamknięte? Sprawdzaliście?
— Sprawdzałem. U nas i w Lubotyni jak się patrzy. Na dwie kłódki i na antabę. Alę w Zaciszu na jedną, a antaby ciągle nie ma. Kłódka taka, że kawałkiem żelaza w minutę ukręci.
— Mam już dosyć tego Łupieżowca! Ile to razy mu mówiłem, że sklep musi mieć odpowiednie zabezpieczenie? A on mi się w nos śmiał, że jego nie okradną. Zrobię protokół i poślę na kolegium w Ciechanowie. Jak mu palną z tysiąc złotych grzywny, wtedy zmądrzeje.
— Ee... — skrzywił się kapral. — To za ostro. Wstąpiłem do niego i pytam, dlaczego znowu sklep niezabezpieczony odpowiednio. Tłumaczył, że trzy miesiące temu zamówił antabę i okucia do drzwi w spółdzielni w Ciechanowie, a jeszcze mu nie zrobili. Prosił, aby powiedzieć komendantowi, że ma ładny materiał na mundurki dla dzieci, taki, jakiego pani komendatowa szukała. Odłożył kilka metrów. Niech komendant jutro tam wstąpi. A komendant to się tylko uczy i uczy.
— Dobrze ci się śmiać, kiedy sam skończyłeś szkołę. A ja muszę odrabiać zaległości z dawnych lat. Matura za kilka miesięcy, a teraz tyle nam nawalili materiału do przerobienia, że aż głowa puchnie!
— Mnie tam w szkole nauka łatwo szła.
— Bo młody jesteś. Nie to, co ja. Z wiekiem coraz trudniej. Sam się przekonasz.
— Wystarczy mi to, co umiem.
— Jak byłem młody i głupi, mówiłem słowo w słowo to samo.
— Bo tak prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego tak wam się zachciało tej matury, za przeproszeniem, na stare lata.
— Zachciało! Masz papierek w kieszeni i wszystkie drzwi otwarte. Posłużysz tu w Dąbrowie Zakościelnej jeszcze ze dwa, trzy lata i wezmą cię gdzieś do miasta. Będziesz chciał, pojedziesz do Szczytna, do szkoły oficerskiej, i za kilka lat ja, stary, będę musiał ci salutować. A nie spodoba ci się służba w milicji, to skończysz jakieś inne kursy albo zapiszesz się na zaoczne studia i pracę znajdziesz wszędzie. A ja? Teraz jestem komendantem trzyosobowego posterunku w niedużej wsi, a przed osiemnastu laty byłem kierownikiem komendy powiatowej.
— Tu? W Ciechanowie?
— Nie. Daleko stąd. W takim jednym mieście nad Odrą.
— I co? Miał komendant dyscyplinarkę?
— Nie. Po prostu wtedy, w łatach czterdziestych, kiedy zakładało się na Ziemiach Zachodnich placówki milicji, to brano każdego, kto chciał, był odważny i miał trochę sprytu. Później przychodzili ludzie wykształceni, fachowcy z oficerskimi stopniami. Niedługo i na takie posterunki będą wyznaczali tych ze szkoły w Szczytnie. A takim starym niedobitkom jak ja, co pozostanie? Tylko iść na rentę albo na jakieś jeszcze bardziej podrzędne stanowisko. Tak, tak, czasy się zmieniają, dzisiaj bez specjalnego wykształcenia daleko nie zajedziesz. Dlatego najpierw muszę zrobić maturę.
— A potem jeszcze szkoła w Szczytnie?
— Chciałbym. Ale czy mnie przyjmą?
— Rozmawiał komendant z majorem?
— Kiedyś mu napomknąłem. Major porządny chłop, pewnie by mi przeszkód nie stawiał. Oczywiście nie na dwa lata do Szczytna, lecz na ten trzyletni zaoczny. Bo na zwykłą szkołę jestem za stary. Ale major sam nie decyduje. On może jedynie postawić wniosek. Wiadomo, kandydatów jest zawsze znacznie więcej niż możliwości. Nawet komenda wojewódzka musi się dobrze gimnastykować, żeby możliwie najlepiej rozdzielić przyznane im miejsca.
— Major w takiej sprawie może jednak dużo zrobić.
— Ale czy zechce?
— Dlaczego nie?
— Stary jestem. Czterdzieści pięć lat już włazi na kark. Z punktu widzenia służby korzystniej jest wysuwać młodszych. Nikt tego głośno nam, starym pracownikom aparatu, nie powiedział, ale ja sam dobrze wiem, że tak jest. Mają zresztą rację.
— Ale komendant ma tyle lat służby! Dwa krzyże i kilka medali.
— To wszystko się liczy. Ale czy wystarczy? A te krzyże i przestrzelone przez jakiegoś upowca kulą płuca, to już stara historia. Są młodzi, którzy mają świeższe zasługi.
— Słyszałem, że na odprawie komendant wojewódzki mówił o naszym posterunku. Powiedział, że to najlepszy w całym powiecie.
— No to co z tego? Nie sztuka być komendantem trzyosobowej placówki. W okolicy ludzie spokojni. Pracują na roli, dobrze im się powodzi. Co tu do roboty? Pilnować, żeby sklepy gminnej spółdzielni Samopomocy Chłopskiej były zamykane na solidne kłódki i uważać, żeby chłopaki na weselu nożami się nie porżnęli. W ten sposób nie wyróżnisz się. Nie tak jak ten plutonowy, który w Warszawie sam jeden przyprowadził w nocy czterech bandytów do komendy wojewódzkiej. Taki, wiadomo, jeżeli zrobi maturę, od razu trafi do szkoły oficerskiej. A poza tym chłop młodszy jest ode mnie o prawie 20 lat.
— Słyszałem o tym Ożogowskim. Czytałem w „Trybunie”. Miał dużo szczęścia, że te bandziory nie znały Warszawy. Myśleli, że go wykończą w bocznej uliczce, a nie wiedzieli, że tam właśnie mieści się komenda wojewódzka. Tylko dlatego mu się udało.
— W każdym bądź razie karku nadstawiał. Braku odwagi nie można mu zarzucić. A opinię dobrą sobie wyrobił.
— Komendant też ma dobrą opinię. Na pewno nie będzie żadnych kłopotów z przyjęciem do szkoły.
— O tym nie ma co teraz gadać. Najważniejsza w tej chwili matura. Żeby przez nią przebrnąć! A to nie takie proste.
— Gdzie mieści się ta szkoła? Tyle razy byłem w Ciechanowie i nigdy jej nie widziałem.
— Niedaleko stacji kolejowej. Przy ulicy Wyzwolenia. I nie szkoła, ale liceum korespondencyjne dla dorosłych — w głosie starszego sierżanta słychać było odcień dumy. — Taki trudny teraz program, że sam nie wiem, jak to będzie z tym egzaminem. Na przykład dzisiaj... Czytam i czytam, a zrozumieć nie mogę. Słuchaj: _Trapez równoramienny ma podstawy_ a, b, a _większe od_ b. Siedzę nad tym już przeszło godzinę i nie mogę ruszyć z miejsca.
Kapral sięgnął przez barierkę po książkę, wziął ją i uważnie przeczytał tekst zadania.
— Niech komendant spróbuje najpierw narysować trapez równoramienny — zaproponował.
— To już dawno zrobiłem. Ale co dalej?
— Dalej? Wiadomo, że w czworokąt można wpisać okrąg tylko wtedy, jeżeli suma jednej pary boków przeciwległych jest równa sumie drugiej pary boków przeciwległych. Jasne?
— Psiakrew — sierżant podrapał się w głowę. — Zupełnie wyleciało mi to z pamięci. Ale co z tego? Ciągle niewiele rozumiem.
— Pomyślcie, komendancie — kapral był wyraźnie zadowolony, że może uczyć swojego szefa. — W tym przypadku wiemy już, że 2_p = a+b,_ czyli p=a+b/2.
— No tak — zgodził się sierżant — ale to nam nic nie daje.
— Przeciwnie. Jeżeli teraz komendant przeprowadzi dwie proste prostopadłe do podstawy trapezu, to podzielą one ten trapez na trzy części. Prawda?
Sierżant wziął do ręki ołówek i uzupełnił rysunek dwiema liniami.
— Mamy więc — młody kapral coraz bardziej się zapalał — jeden prostokąt i dwa trójkąty prostokątne. Jednocześnie dzielą one dolną podstawę _a_ na trzy części, z których środkowa jest równa _b_;ponieważ dwie pozostałe części też są wzajemnie równe, więc każda z nich równa się a – b/2.
— No tak — przytaknął komendant posterunku MO w Dąbrowie Zakościelnej — to się zgadza.
— Proszę teraz spojrzeć na jeden z otrzymanych trójkątów. Jego przeciwprostokątna _p_, jedna z przyprostokątnych _h_, druga a – b/2.
— Zgadza się — stwierdził starszy sierżant.
— Jeżeli teraz zastosujemy twierdzenie Pitagorasa, otrzymamy:
h2 = p2 –(a – b/2)2
— podstawiając za p wartość poprzednio otrzymaną, po wykonaniu rachunków dostajemy:
h2 =(a+b/2)2 –(a – b/2)2 =ab,
czyli
h = √ab
Twarz sierżanta rozjaśnił uśmiech.
— Rozumiem — powiedział — w trapez równoramienny o podstawie _a i b_ można wpisać okrąg, jeżeli ramię trapezu jest średnią arytmetyczną, zaś wysokość _h_ średnią geometryczną obu podstaw, czyli:
p = a + b/2 h = √ab
— Doskonale — ucieszył się kapral.
— Bez ciebie nigdy bym tego nie rozwiązał.
— Na pewno komendant dałby sobie sam radę. To nie takie trudne zadanie.
— Dobrze ci tak mówić, kiedy masz maturę i już uczyłeś się tego wszystkiego.
Starszy sierżant spojrzał na zegarek.
— Dochodzi dwunasta — stwierdził. — Idź, połóż się w moim pokoju na leżance. Ja jeszcze pouczę się ze trzy godziny. Kiedy skończę, to cię obudzę.
— Dlaczego komendant uczy się po nocach? W dzień lepiej wchodzi do głowy.
— Możliwe — zgodził się sierżant — ale w domu żona i troje dzieci. Poza tym w dzień zawsze są jakieś sprawy do załatwienia. W nocy spokój, nic nie przeszkadza. Przyzwyczaiłem się przez te kilka lat. Do maja, do matury wytrzymam. Żeby tylko zdać. Ale ty masz głowę! Nie od parady.
— Matematyka w szkole zawsze mi najłatwiej przychodziła.
— Żebyś tak znał regulamin służby!
— To trudniejsze.
— Wolałbym jednak zdawać z regulaminu — powiedział sierżant. — No, ale prześpij się ze dwie godzinki.
Kapral wyszedł. Starszy sierżant przez pewien czas powtarzał rozwiązane już zadanie, starając się jak najlepiej je zrozumieć, a potem wziął się za następne. Ale nie było sądzone komendantowi posterunku MO w Dąbrowie Zakościelnej starszemu sierżantowi Stanisławowi Chrzanowskiemu spędzić tej nocy na nauce matematyki, a kapralowi Mikołajowi Kacperkowi przedrzemać kilka godzin podarowanych mu z dyżuru nocnego przez szefa. Nagle drzwi się otworzyły i do dyżurki wszedł mężczyzna w jasnym prochowcu. Był bardzo zmęczony. Pot spływał mu z twarzy.
— Co się stało, sołtysie?
Przybyły milczał, szeroko otwartymi ustami chwytał powietrze. Wreszcie zdołał wykrztusić:
— Napad! Obrabowano sklep geesu! Sklepowa nie żyje. Zamordowana.
— Michalakowa? Niemożliwe!
— Michalakowa — sołtys mówił już prawie normalnym głosem. — Zastrzelili ją i zabrali wszystkie pieniądze ze sklepu.
— Kiedy to się stało?
— Zawiadomili mnie przed godziną. Feliksiak wracał z Ciechanowa i zauważył, że w sklepie pali się jeszcze światło, a drzwi są otwarte. Zajrzał, Michalakowa leżała na podłodze. Chciał ratować, ale już nie żyłą. Więc przybiegł po mnie. Kiedy to zobaczyłem, zaraz wsiadłem na rower. Tak się do was spieszyłem, że tchu nie mogłem złapać. Dostała dwie kule. W samo serce. Od razu było po niej. Znam się na tym. Niejednego takiego zastrzelonego widziałem na wojnie.
Starszy sierżant nie stracił głowy. Napad zbrojny i zabójstwo — tego w swojej praktyce jako komendant posterunku w Dąbrowie Zakościelnej nie miał, ale wiedział, co robić. Podniósł słuchawkę telefonu i energicznie zakręcił korbką. Wprawdzie wszystkie aparaty telefoniczne w małych miejscowościach czynne są jedynie w czasie urzędowania poczty, ale milicja ma stałe połączenie z centralą w mieście powiatowym. Więc i teraz Chrzanowski mógł rzucić polecenie:
— Z komendą powiatową MO.
— ...
— Oficer dyżurny? Tu posterunek w Dąbrowie Zakościelnej. Chrzanowski przy aparacie. W tej chwili otrzymałem meldunek, że we wsi Grabienice Małe dokonano napadu na sklep gminnej spółdzielni. Prowadząca sklep Antonina Michalakowa została zastrzelona. Zameldowanie złożył sołtys wsi Grabienice Paweł Majorek. Jest tutaj na posterunku. Sam widział, że Michalakowa nie żyje. O pomyłce nie ma mowy.
Sierżant wysłuchał odpowiedzi i na zakończenie powtórzył:
— Tak jest. Zrozumiałem. Natychmiast udaję się na miejsce zbrodni. Zabezpieczę ślady. Będę czekał na przyjazd ekipy śledczej. Biorę ze sobą jeszcze jednego człowieka. Kaprala Kacperka.
Kapral widocznie nie zdążył jeszcze usnąć, bo zwabiony rozmową o tak niezwykłej porze wszedł do dyżurki i usłyszał ostatnie słowa komendanta.
— Pojedziemy motorem?
— Tak. Do Grabienic przeszło sześć kilometrów. Przygotujcie maszynę. Po drodze obudzimy Lisowskiego, żeby przyszedł na posterunek. Będziemy na miejscu przed ekipą z Ciechanowa. Zanim oni się zbiorą i dojadą po tych piachach, upłynie z półtorej godziny. Niestety, sołtysie, nie możemy was zabrać ze sobą, bo motor bez wózka.
— Wrócę, jak przyjechałem, na rowerze, ale teraz nie będę tak się spieszył.
— Jak to było?
— Co wiedziałem, to już powiedziałem. Feliksiak zawiadomił mnie o napadzie. Zobaczyłem, że kierowniczka sklepu nie żyje, więc jak najszybciej pognałem do was na posterunek. Tam kobiety próbowały ratować Michalakową, ale nic jej nie pomoże ani ksiądz, ani lekarz.
— Wszystkie ślady zadepczą — zmartwił się sierżant.
— Jakie tam ślady? Po prostu strzelili do niej i zabrali pieniądze.
Kacperek, nie słuchając dalszej rozmowy, wybiegł z pokoju. W pół minuty potem na ulicy rozległ się warkot zapuszczanego motoru. Sierżant zapiął mundur, założył pas z pistoletem i, nie gasząc świateł w budynku, wyszedł na dwór. Kapral czekał na motocyklu przed wejściem.
Komendant zajął miejsce na tylnym siodełku i ruszyli.
Sołtys Majorek ciężko wsiadł na swój rower i popedałował za milicjantami.
We wsi Dąbrowa Zakościelna znowu zapanowała cisza, bo nawet psy, umęczone ujadaniem, usnęły w swoich budach.ROZDZIAŁ DRUGI
NA MIEJSCU ZBRODNI
Domy wsi Grabienice Małe rozsiadły się wzdłuż drogi na prawie kilometrowym odcinku. Na zachodnim krańcu osady, tym położonym najbliżej sąsiedniej, dużej wsi Niedżbórz, gminna spółdzielnia Samopomocy Chłopskiej wybudowała przed trzema laty dość duży sklep, połączony z pokaźnym magazynem na opał i nawozy sztuczne. W lecie magazyn ten służył także jako punkt skupu zboża. Budowa sklepu w Grabienicach, o wiele mniejszych od Niedźborza, była przez długi czas solą w oku mieszkańców tej miejscowości. Musieli się jednak pogodzić. Po prostu grabieniczanie ubiegli swoich najbliższych sąsiadów i ofiarowali nie tylko plac pod budowę sklepu, ale również włożyli w ten obiekt sporo pracy społecznej. Żeby skończyć sąsiedzkie waśnie, powiat zadecydował, że kolejna nowa szkoła — tysiąclatka powstanie właśnie w Niedźborzu. O sklep — orzeczono — nie ma się co targować, bo od krańca Grabienic do pierwszych domów Niedźborza jest niecały kilometr, a zatem nawet mniej niż niektórzy grabieniczanie mają do swojego geesu.
Kiedy Kacperek przejeżdżał motorem przez wieś, we wszystkich prawie oknach paliły się światła.
— Już wiedzą o napadzie — stwierdził sierżant.
— A co komendant myślał? Założę się, że cała wieś zebrała się przed sklepem.
Kapral nie mylił się. Już z daleka reflektor motocykla oświetlił spory tłumek, kręcący się wokół białego budynku. Obaj milicjanci zsiedli z motoru i nie bez trudu przepychali się w stronę wejścia.
— Ludzie, rozejdźcie się! — nawoływał sierżant. — Tu nie ma nic ciekawego! Nie widzieliście umarłego, czy co? Jutro rano przecież trzeba iść do roboty, w pole.
Tłumek rozstępował się, przepuszczając przybyłych, ale nikt się nie kwapił do domu. W izbie sklepowej tak ciasno, że o wejściu tam jeszcze dwóch osób nie mogło być nawet mowy.
— Natychmiast opuścić sklep! — powtórzył energiczniej sierżant.
Wezwanie nie odniosło najmniejszego skutku. Chrzanowski, stojąc przed drzwiami, powtórzył je, a widząc, że nic nie pomaga, po prostu złapał za kołnierz dwóch chłopaków i zdecydowanym ruchem wyciągnął ich ze sklepu. Za przykładem szefa poszedł i kapral, który wypchnął następnych paru ciekawskich. Reszta, widząc, że milicja nie żartuje, acz niechętnie, zaczęła wychodzić ze sklepu. Kiedy zostało w nim tylko kilka kobiet i dwóch mężczyzn, Chrzanowski mógł się nareszcie rozejrzeć po miejscu zbrodni.
Całą tylną ścianę zajmowały, jak to zwykle bywa w każdym sklepie, sięgające aż pod sufit półki zapełnione rozmaitymi towarami. Na ladzie, obok wagi uchylnej, ułożone były arkusze papieru i spora kupka bilonu, przeważnie pięciozłotówki. Na ławce pod ścianą leżała na wznak Michalakowa. Ktoś przysłonił twarz zmarłej białą chustką. Sierżant zbliżył się do zabitej i zdjął to nakrycie.
Michalakowa miała około pięćdziesiątki. Była rosłą, dość tęgą kobietą. Czarne włosy starannie zaczesane, jak gdyby prosto od fryzjera. Na twarzy zmarłej ciągle jeszcze malował się wyraz ogromnego zdziwienia. Zdawałoby się, że nawet po śmierci nie może uwierzyć w swój zgon. Niebieski sweterek poplamiony był z lewej strony piersi zastygającą już krwią. Sołtys Paweł Majorek nie mylił się. Napadnięta zginęła natychmiastową śmiercią. Morderca miał pewną rękę i umiał celować. Strzelał, żeby zabić.
Starszy sierżant dobrze znał energiczną sklepową i jej historię. Wdowa po wójcie z Krasnego nie chciała siedzieć na łaskawym chlebie u dorosłej córki, która przejęła ojcowską gospodarkę. Skończyła jakieś kursy dla sprzedawców i następnie pracowała przez dwa lata w Ciechanowie, w sklepie przy ulicy Pułtuskiej. Przed trzema laty objęła nowo uruchomiony sklep w Grabienicach Małych. Tutaj spotkała ją śmierć.
— Tak ją znaleźliście? — zapytał sierżant jedną z kobiet. Znał ją. Była to żona sołtysa.
— Ale skądże! — oburzyła się sołtysowa. — Leżała, biedaczka, przy kontuarze. A oczy miała otwarte, jak żywa. Ale już była martwa, kiedy tu przybiegłam za moim starym.
— To dlaczego ją ruszaliście? — oburzył się milicjant.
— Jak to? Trzeba było dać pomoc chrześcijańskiej duszy. Przenieśliśmy ją na ławę i zamknęli oczy.
— A przy tym zatarli wszystkie ślady.
— O, co to, to nie! — oburzyły się kobiety — żadnych śladów tu nie było. U nas, w Grabienicach, bruki są dobre, błota nie ma. Także samo zebrałyśmy porozrzucane po całej podłodze papiery i pieniądze i położyłyśmy na blacie kontuaru. Możemy przysiąc, że ani żaden grosz, ani jeden świstek papieru nie przepadł. I nic innego ze sklepu nie zginęło, odkąd tu jesteśmy.
Sierżant złapał się za głowę. Prowadź dochodzenie w takiej sytuacji!
— Pani była pierwsza? — zwrócił się do Majorkowej.
— Tak — kobieta była dumna, że udziela informacji. — Kiedy tylko Feliksiak przybiegł do mojego starego, że Michalakową zabili, zaraz tu przyszłam. Chciałam ją ratować, niebogę. Ale nic nie mogło jej pomóc.
— Jak wyglądał sklep?
— Ona leżała na podłodze przy kontuarze. Koło niej te papiery. Jak upadła, to pewnie się zsunęły. Krzesło przewrócone, a szuflada, w której zawsze trzymała pieniądze, wyciągnięta i porzucona na środku sklepu. Naokoło niej i w szufladzie te drobniaki. Kiedy zobaczyłam, że Michalakowa oddała ducha, to przenieśliśmy ją na ławkę i pozbieraliśmy papiery i pieniądze. Szufladę włożyłam na swoje miejsce. Ale nie wiedziałam, czy schować te papiery...
— Dobrze, że nie zdążyliście Michalakowej pochować — mruknął pod nosem kapral Kacperek, a głośno zapytał: — A dlaczego wpuściliście tu tyle ludzi?
— A miałam im zabraniać? Michalakową każdy szanował, bo porządna kobieta była, więc też jak się po wsi rozniosło, że nie żyje, to każdy chciał ją zobaczyć. Widoku im żałować?
— No dobrze — zgodził się sierżant — ale proszę, niech teraz wszyscy wyjdą. Zaraz tu przyjadą z komendy w Ciechanowie.
Kiedy ostatnia z kobiet, a była nią oczywiście pani sołtysowa, opuściła sklep, sierżant zwrócił się do swojego podwładnego.
— Zdążyli nie tylko ślady zatrzeć, ale jeszcze i posprzątali. Co za ludzie! — westchnął. — Zdaje się, że będę oczyma świecił ekipie z Ciechanowa, bo kto winien? Naturalnie Chrzanowski, ponieważ nie dopilnował dochodzenia.
— Może by pogadać z tym Feliksiakiem? On pierwszy tu był.
— Słusznie — sierżant podszedł do drzwi. Tłumek przed sklepem ani myślał się rozejść. Przeciwnie, ludzi było teraz chyba więcej niż przed półgodziną.
— Jest tu Feliksiak? — zawołał Chrzanowski.
— Jestem — odpowiedział jakiś głos.
— Chodźcie tutaj — polecił sierżant.
Z grupki stojącej przed sklepem wysunął się wysoki, szczupły mężczyzna. Jasne włosy miał nieco rozwichrzone nad czołem. Nosił ciepłą popielatą kurtkę, sięgającą prawie do kolan, ciemne spodnie i wysokie buty z cholewami. W ręku, nie wiadomo dlaczego, trzymał bicz.
— Jak to było, panie Feliksiak?
— Ano wracam z Ciechanowa i przejeżdżam koło sklepu. Było już dobrze ciemno. Prawie po dziewiątej, ale na zegarek nie patrzyłem. Widzę, że w sklepie pali się światło i drzwi są otwarte, tak jak teraz.
— Jechaliście z Ciechanowa od tej strony? — zdziwił się sierżant. — Przecież na Ciechanów jedzie się przez Modłę, Chotum i Gąski.
Chłop nieco się zmieszał, ale zaraz wyjaśnił.
— Można i tak, a można szosą do Czeruchów, a stamtąd przez Niedźbórz. Dalej, ale droga lepsza. A poza tym miałem interes do jednego z Niedźborza.
— Do kogo?
— Do Adama Olszewskiego.
— A jaki to był interes?
— Jego grunta leżą koło moich. Chciałem, żebyśmy od poniedziałku razem zaorali. W dwa konie łatwiej i prędzej.
— Co było dalej?
— Kiedy zobaczyłem światło, myślę sobie: Michalakowa jeszcze w sklepie, to wstąpię i kupię papierosy, bo swoich zapomniałem u Olszewskiego. Podchodzę do drzwi, a tu na środku sklepu leży szuflada i naokoło niej pieniądze.
— Bilon czy papierki?
— Bilon. Papierków nie było. Myślałem, że ktoś włamał się do sklepu, jak w przeszłym roku w Budach Sułkowskich. Dopiero kiedy zrobiłem dwa kroki, zobaczyłem Michalakową za ladą. Krew na piersi. Dotknąłem, jeszcze ciepła była, ale już bez życia. Wskoczyłem na furmankę, zaciąłem konia batem i pojechałem do sołtysa. Potem konia na podwórze wprowadziłem i sam przybiegłem tu z powrotem.
— Co robiliście w Ciechanowie?
— Odstawiłem tam dwa wieprzki i brałem wysłodki z cukrowni. Bo buraki już zdałem w przesztym tygodniu.
— Tak od rana do nocy zeszło wam przy tych wysłodkach?
— Ee, tyle to nie... — zgodził się Feliksiak.
— Kiedy przyjechaliście do Niedźborza, do Olszewskiego?
— Jeszcze za widna. Było koło piątej.
— Długo namawialiście go na to wspólne oranie?
Chłop się uśmiechnął.
— Sierżant sam rozumie, sprzedało się dwa wieprzki, trzeba było wypić kapinkę.
— Z Olszewskim?
— To mój krewniak. Przez żonę. Zasiedziałem się, a tu noc już przyszła.
— Jak jechaliście tutaj, spotkaliście kogo?
— Na szosie dużo. Nawet by nie zliczył. A od Czeruchów chyba nikogo.
— Chyba czy nikogo? Przecież na tej drodze zawsze duży ruch.
— Ja tam nie wiem — przyznał szczerze Feliksiak. — Koń zna drogę, to sam jechał, a mnie trochę zmogło. Obudziłem się, kiedy wóz wjechał na bruk w Niedźborzu.
— A z Niedźborza do Grabienic też spaliście?
— Nie spałem, ale nikogo nie widziałem. Słyszałem tylko, jak ktoś jechał na motorze. Cisza była, to daleko niosło.
— Z której strony?
— Jakby jechał na Łebki.
— Od Grabienic?
— Chyba tak, bo głos się oddalał. Kiedy podjeżdżałem do wsi, już go nie słyszałem.
Sierżant Chrzanowski znowu podszedł do drzwi sklepu. Tłumek ciekawskich cierpliwie czekał. Nikt nie poszedł spać.
— Czy ktoś z mieszkańców Grabienic jeździł dzisiaj motorem po zmierzchu?
— Ja jeździłem — młody człowiek stanął w świetle padającym od otwartych drzwi.
— Kiedy i dokąd?
— Do jednej dziewczyny z Czarnocinka.
— Kiedy wróciłeś?
— Przed ósmą byłem w domu. Ojciec może zaświadczyć.
— Pewnie, że mogę. Był w domu, panie władzo — odezwał się ktoś z tłumu.
— A wy, Feliksiak, słyszeliście ten motor przed ósmą?
— Nie, z godzinę potem. O ósmej byłem jeszcze u Olszewskiego. Dobrze pamiętam, bo słuchaliśmy w radiu dziennika. Wyjechałem po wiadomościach sportowych. A poza tym wyraźnie słyszałem motor od strony Łebków. Droga na Czarnocinek jest dalej. Bardziej na południe. Tam zaraz rośnie las. Motoru by nie było słuchać.
Błysnęły światła reflektorów. Za chwilę przed sklepem zatrzymała się warszawa. Wysiadł z niej porucznik Lewandowski, za nim lekarz z Ciechanowa i dwóch milicjantów z ekipy śledczej, fotograf i daktyloskopograf; obaj z potrzebnymi przyborami.
Porucznik rozejrzał się po sklepie i wysłuchał raportu starszego sierżanta. Lekarz pochylił się nad zmarłą.
— Dwie kule — powiedział. — Jedna na pewno musiała przebić lewą komorę serca. Zgon natychmiastowy. Resztę będę mógł powiedzieć dopiero po sekcji. Zginęła między ósmą a dziesiątą wieczorem.
— Dlaczego nie dopilnowaliście, sierżancie — złościł się porucznik — żeby tu nikt nie wchodził i niczego nie ruszał? Teraz szukaj wiatru w polu.
— O przestępstwie zostałem zawiadomiony dopiero za dziesięć dwunasta. Od razu przekazałem meldunek do komendy powiatowej i przyjechałem do Grabienic Małych. Ale jak ustaliłem, zbrodnię popełniono około dziewiątej. Obywatel Feliksiak wykrył przestępstwo po dziewiątej. Zawiadomił sołtysa. Ludzie przybiegli ratować Michalakową, a dopiero później, kiedy przekonali się, że sklepowa nie żyje, sołtys pojechał mnie zawiadomić. Z Grabienic do Dąbrowy Zakościelnej jest prawie siedem kilometrów ciężkiej, piaszczystej drogi. Ze dwa kilometry trzeba rower prowadzić. Motorem też nie wszędzie mogliśmy przejechać. Kiedy tu dotarłem, w sklepie było pełno ludzi, a zmarła została przeniesiona i ułożona na ławce. Pozbierano rozrzucone na podłodze pieniądze i papiery.
— W tej sytuacji — zauważył technik daktyloskopii — nie mam tu nic do roboty.
— W takim razie ja zrobię jedynie fotografię zabitej i wnętrza sklepu — uzupełnił fotograf.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.